wtorek, 19 marca, 2024
Strona głównaPoloniaConnecticutZdzisława Lempicka, dziewczyna z Powstania: Nie było czasu na strach…

Zdzisława Lempicka, dziewczyna z Powstania: Nie było czasu na strach…

Gdy wybuchło Powstanie, miała zaledwie 16 lat. 1 sierpnia 1944 roku wyszła z domu, żegnając się z rodzicami, których wtedy widziała po raz ostatni. Jako łączniczka niezliczoną ilość razy ryzykowała życiem, żeby przenieść rozkaz. – Bo tak było trzeba – mówi, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. I wyjaśnia, że zawsze Polskę ma w sercu, mimo że nigdy nie odzyskała odebranego jej przez PRL-owskie władze polskiego obywatelstwa. „Biały Orzeł” rozmawia ze Zdzisławą Lempicką, mieszkającą w Newington, CT uczestniczką Powstania Warszawskiego.

Zdzisława Lempicka obecnie mieszka w Newington. Fot. Archiwum WEM

„Biały Orzeł”: Zacznę od nieco niedyskretnego pytania. Kobiety nie powinno się pytać o wiek, ale chciałabym wiedzieć, ile Pani ma lat?

Mam 88 lat*.

Czyli w momencie wybuchu Powstania miała pani 16 lat…

Tak. Wie pani, mieszkałam w Warszawie, tam chodziłam do szkoły. Miałam 14 lat, gdy pani profesor, która uczyła mnie i moje koleżanki, zaangażowała nas do akcji pomocy naszym żołnierzom przebywającym w niewoli w Niemczech. Część z nich pochodziła z terenów zajętych przez Rosjan. Nie mogli prowadzić korespondencji z rodzinami, dlatego my raz na miesiąc wysyłałyśmy im paczki – nasza pani profesor zorganizowała to przez Czerwony Krzyż. Miałyśmy pod opieką 6 więźniów. Zbierałyśmy pieniądze w szkole, jeśli ktoś się spóźnił na lekcje, musiał zapłacić 2 złote kary. I nasze mamy też zawsze starały się coś włożyć do paczek. Tak zaczęła się moja przygoda z Armią Krajową… Nasza pani profesor należała do AK. I gdy był już maj 1944 roku, zaczęła wspominać, że być może coś się wydarzy. Chciała nas przygotować na to, co się stanie, ale nie mogła mówić wprost, trzeba było zachować wszystko w jak największej tajemnicy. Ale powiedziała, żeby gdy nadejdzie właściwy moment, udać się do punktu zbornego.

I Pani poszła?

Tak. Miałam kolegów, którzy należeli do AK, więc mniej więcej wiedziałam, gdzie powinnam się udać. 1 sierpnia 1944 roku… Pamiętam, jakby to było dziś. Po drodze spotkałam brata ciotecznego, który się mnie zapytał, gdzie idę. Nie byłam pewna, czy mogę mu powiedzieć, gdzie i po co idę. Ale on się domyślił i powiedział, żebym poszła z nim. Razem trafiliśmy na ul. Karolkową na Woli (jedna z dzielnic Warszawy, na której toczyły się szczególnie zacięte walki – przyp. red.). Tam był oddział Radosława. Okazało się, że bardzo potrzebują łączniczki. I tak zostałam łączniczką porucznika „Cedry”.

Co należało do obowiązków łączniczki?

Przede wszystkim przekazywanie rozkazów. Trzeba było krążyć od jednego dowódcy do drugiego, przenosić informacje, rozkaz, że np. ta czy tamta kompania ma zmienić lokum lub połączyć się z inną kompanią. Albo czy mamy zostać i bronić danego miejsca, czy opuścić posterunek.

Nie bała się Pani?

Nie było na to czasu.

Nie było czasu na strach?!

Tak, nie było czasu na strach. To jest najlepsze określenie, jakie może być. Każdy starał się robić to, co do niego należało. Po prostu.

Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, pani Zdzisława miała zaledwie 16 lat. Fot. Archiwum WEM

Jaki miała Pani pseudonim, jako łączniczka?

Miałam w zasadzie dwa pseudonimy: najpierw „Iśka”, potem byłam „Zdzichą”, od mojego imienia.

Jaka atmosfera była podczas pierwszych dni Powstania?

Chcieliśmy walczyć. Każdy wykonywał to, co nam kazali. Nie zastanawialiśmy się, jak długo przyjdzie nam walczyć, nie rozmawialiśmy o tym. Dopiero później się dowiedzieliśmy, że Powstanie było zaplanowane na 4-7 dni. A trwało 63 dni…

I z każdym dniem było coraz trudniej…

Traciliśmy kolejne rejony, ginęli nasi koledzy, koleżanki… Niemcy mieli czołgi, artylerię, broń, a myśmy nic nie mieli! Nawet jedzenia brakowało. W pewnym momencie jedliśmy wszystko, co tylko udało nam się znaleźć w ogródkach czy piwnicach. Zupę gotowaliśmy z ziaren pszenicy razem z łuską…

Spodziewaliście się, że będzie aż tak ciężko?

Nikt się nie spodziewał, że tak to będzie wyglądało. Ale myśmy to robili z duszy i z serca, dla Ojczyzny. Nie widziałam ani razu, żeby ktoś wątpił. Pociski świstały, a dziewczynki biegły pod gradem kul, żeby pomóc rannemu. Nikt się nie zastanawiał dwa razy. Bo tak trzeba było.

Czy jakaś sytuacja z tych dni szczególnie utkwiła w pamięci?

Tak. To było już na Muranowie. Razem z innym łącznikiem poszliśmy do komendy głównej z pytaniem, czy bronić nadal Muranów, czy zostawić. Wracaliśmy pod ostrzałem, Niemcy strzelali z działek szybkostrzelnych. Szliśmy pod wysokimi murami getta. Tam były zrobione przejścia, przez które musieliśmy się dostać do naszego oddziału. Tam właśnie stacjonował „Parasol”, który też należał do zgrupowania Radosława. I oni nie chcieli nas puścić, mówią: „strzelają, nie przejdziecie”. A my na to, że musimy przejść. W pewnym momencie żołnierz na chwilę odszedł i myśmy pobiegli. Na szczęście strzelali powyżej nas, tam była taka barykada, która nas częściowo chroniła. Wydostaliśmy się na drugą stronę i przekazaliśmy rozkaz. Pamiętam też inną sytuację. To było po zajęciu Wytwórni Papierów Wartościowych. Przynieśliśmy rozkaz, ja i drugi łącznik, a gdy wracaliśmy, usłyszałam charakterystyczny świst. To leciała tzw. „krowa” – ta bomba przed samym wybuchem wydawała taki specyficzny warkot. On już przeszedł za mur, a ja wiedziałam, że ta bomba zaraz wybuchnie. Zasłoniłam się, jak mogłam i tylko odłamki lecące słyszałam. Gdy wszystko opadło, zobaczyłam, że Tadzio leży. „Nie żyje”, pomyślałam. Ale on za chwilę wstał, otrzepał się. I poszliśmy dalej.

A czy Pani została ranna w Powstaniu?

Tak, ale to już było później. Na Czerniakowie, miałam służbę w YMCA. Obserwowaliśmy Niemców stacjonujących w Sejmie i w budynku francuskiej ambasady. Wypatrzyłam, że muszą mieć jakiś podkop pod murem. Chciałam zostawić wiadomość dla następnej grupy, która przyjdzie na obserwację. Wychyliłam się w pewnym momencie z framugi okiennej, wypatrzył mnie snajper i strzelił. Kula trafiła mnie koło nosa, trafiła do ust i wyszła skronią… To była kula dum-dum, która dopiero jak wychodziła z ciała, wybuchała. Poszarpała mi całe usta…

Biorąc pod uwagę warunki sanitarne w tamtym czasie, to miała Pani chyba ogromne szczęście, że udało się Pani przeżyć po takim postrzale…

Sanitariuszki sprowadziły z pobliskiego szpitala taką młodą panią doktor. Założyła mi 60 szwów. A zaraz tego samego dnia, tylko wieczorem, przeprawialiśmy się na dolny Czerniaków. Żadnego leżenia w szpitalu nie było, zresztą – w jakim szpitalu… A za niedługo musieliśmy przejść na Mokotów. Żeby się tam dostać, trzeba było iść kanałami. Przewróciłam się w kanale, spadł mi opatrunek. To, że nie wdało się żadne zakażenie, to można nazwać prawdziwym cudem. A nie mieliśmy lekarstw, nic. Ale tak to już wtedy wyglądało, że jak chciało się przedostać z jednego punktu Warszawy do innego, musieliśmy iść tamtędy. Przechodziłam ze Starego Miasta na Śródmieście, potem z Czerniakowa na Mokotów, potem znów do Śródmieścia. I zawsze kanałami. A gdy Niemcy się zorientowali, to wrzucali karbid, starali się blokować przejścia. Ale długo im zajęło, żeby się połapać, którędy my chodzimy!

A jak ludność cywilna się odnosiła do Was, Powstańców?

Pomagali, bardzo pomagali, zwłaszcza na początku. Potem niektórzy byli już zniechęceni, że miasto zniszczone, że tyle ludzi zginęło, że po co to było. Ale niedługo przed wybuchem Powstania Niemcy rozwiesili plakaty informujące, że mężczyźni i kobiety w określonym wieku mają się zgłosić. I też ludzie by zginęli, bez względu na to, czy Powstanie wybuchłoby czy nie. Rosjanie też nawoływali do Powstania.

A potem zostawili Was samych sobie…

Tak, byli przecież pod samą Warszawą, ale się cofnęli. Ale to było do przewidzenia. To, że Niemcy wymordują tych, którzy chcą walczyć, dla których słowo Ojczyzna coś znaczy, było im na rękę. My byliśmy niebezpieczni dla nowych porządków, które chcieli wprowadzić.

Pani Zdzisławie został nadany stopień porucznika na czas wojny, została także odznaczona Krzyżem Walecznych. Fot. Archiwum WEM

Do końca wierzyliście w zwycięstwo?

W pewnym momencie to już była walka o honor. Gdy zaczęły się pertraktacje z Niemcami, ci nazwali nas bandytami i nie godzili się na wzięcie nas do niewoli jako jeńców wojennych. Więc dowództwo powiedziało: „wypuście cywilów, a my będziemy walczyć do końca”. W końcu zgodzili się, że obejmie nas konwencja genewska, zarówno mężczyzn, jak i dziewczęta. Bo wie pani, na początku nie zgadzali się na to, mówili, że kobiety nie są żołnierzami.

Pamięta Pani moment kapitulacji?

Przyszedł rozkaz i trzeba było się poddać. Najpierw trafiliśmy do Ożarowa, potem do Lamsdorfu. Tam zrobili spis, nadali nam numery. 106319 – to był mój numer. Potem trafiliśmy do Milbergu. Pamiętam taką zabawną sytuację stamtąd…

Zabawną?!

Tak. Szliśmy ze stacji kolejowej do obozu. Szła taka starsza pani, siostra szpitalna, obok młody chłopak. Zapytała się, do jakiego obozu idziemy, a gdy usłyszała nazwę, powiedziała, że jej siostrzeniec też miał tam trafić. Więc chłopak zapytał się o imię, nazwisko, bo a nuż zna tego siostrzeńca. Ona powiedziała, a on tak na nią spojrzał i krzyknął: „ciocia?!” Taka wojenna anegdotka (uśmiech).

A gdzie zastał Panią koniec wojny?

To był 12 kwietnia 1945 roku. Obóz, w którym wtedy przebywałam, został wyzwolony przez armię amerykańską gen. Pattona. A potem pojechałam do Włoch, do II Korpusu, który był częścią armii angielskiej. I tak trafiłam do Anglii, tam dowódcy wysłali mnie do szkoły wojskowej. A w tym czasie rząd Polski wydał ultimatum, że jeśli nie wróci się do Polski do października 1951 roku, to zabiorą nam obywatelstwo. I zabrali… Potem do Ameryki przyjechałam na tzw. „special visa”, bo byłam formalnie bezpaństwowcem. Mam jeszcze ten dokument i taki wpis, że mogę wszędzie pojechać, tylko do Polski nie.

Ale teraz Pani ma polskie obywatelstwo?

Nie. Niedawno mi proponowano, że mogę je odzyskać, jeśli dopełnię formalności i dokonam stosownej opłaty.

Kazano Pani zapłacić?

Tak, takie są podobno przepisy. Ale ja nie zamierzam nic płacić, bo uważam, że tamta decyzja, o pozbawieniu mnie polskiego obywatelstwa nie została wydana przez prawomocnie wybrany rząd. Ja nigdy nie przestałam być Polką.

Mój dobry znajomy kiedyś powiedział, że Polskę trzeba mieć przede wszystkim w sercu, nie na kartce papieru…

I bardzo ładnie to ujął. Mam obywatelstwo amerykańskie, bo gdy miałam okazję, to przyjęłam, bo to był jedyny sposób, żeby pojechać do Polski i odwiedzić rodzinę. Ale urodziłam się Polką i jako Polka umrę.

Kiedy po raz pierwszy po wojnie udało się Pani pojechać do Polski?

To był 1963 rok. Strasznie brzydka wydała mi się wtedy Warszawa… I miałam już tam tylko dalszą rodzinę. Rodzice zmarli po wojnie. Ostatni raz ich widziałam 1 sierpnia 1944 roku, gdy wychodziłam do Powstania…

Więc wróciła Pani na stałe do Stanów Zjednoczonych?

Tak. W zasadzie od początku mieszkam w Connecticut.

Utrzymuje Pani kontakt z koleżankami lub kolegami z Powstania?

Już bardzo mało nas żyje… Ale tak, z kilkoma tak. Do Zosi Łazor, ps. „Zojda” z „Parasola”, dzwoniłam w ostatnią niedzielę.

Dużo osób teraz twierdzi, że Powstanie to był błąd, że ci wszyscy młodzi ludzie zginęli niepotrzebnie…

Mówiłam o tych listach. Niemcy kazali się zgłosić, jeśli ktoś by się zgłosił – pewnie by zginął. Jeśli nie – groziło mu rozstrzelanie. Poza tym ludzie naprawdę byli zmęczeni, narastała złość na przemoc, na wszystkie represje, które stosowali Niemcy. Chcieliśmy coś zrobić. Ale najlepiej to moim zdaniem podsumowuje wypowiedź prymasa Stefana Wyszyńskiego, którą pozwolę sobie zacytować: „Dobrze wiecie, że w czasach trudnych i przełomowych dla narodu mobilizuje się wszystkie siły. Widać to było zwłaszcza w dniach Powstania Warszawskiego. Pozostanie ono bez względu na późniejszą oceną historyków największym świadectwem woli i prawa narodu do życia. Było potężnym zrywem, który za wszelką cenę, nawet za cenę zniszczenia stolicy, bo ona nie jest całym narodem, nawet za cenę krwi najlepszej młodzieży, bo to nie jest jeszcze cały naród, pragnie zaświadczyć w obliczu świata, że Polska ma prawo żyć, że Polska ma prawo do wolności”.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Joanna Szybiak


* Wywiad ukazał się w numerze „Białego Orła” z dn. 5 sierpnia 2016 r. Obecnie pani Lempicka ma 91 lat.

spot_img
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -