O tym, czym jest system obrony przeciwrakietowej „Patriot”, dobrze wiadomo. Jego skuteczność została wielokrotnie potwierdzona w konfliktach wojennych, a dla wielu państw jest podstawą obrony przed wrogim zagrożeniem z powietrza. Dotyczy to przede wszystkim samych Stanów Zjednoczonych oraz kolejnych, które szybko dostrzegały walory systemu: Niemiec, Włoch, Holandii i Japonii oraz w dalszej kolejności Izraela, Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu, Tajwanu, Hiszpanii i Grecji. Ostatecznie i od niedawna po wielu zawirowaniach, w tym politycznych, system zaczyna wprowadzać także Polska.
Ostatnią nominacją generalską, jaką podpisał przed tragiczną śmiercią w katastrofie smoleńskiej prezydent RP Lech Kaczyński, podnosiła do tej rangi pułkownika inżyniera Zdzisława Juliana Starosteckiego. Bohatera kampanii wrześniowej, żołnierza Polski Podziemnej, więźnia sowieckich łagrów, bohatera bitwy o Monte Cassino i wreszcie amerykańskiego konstruktora broni powietrznych, w tym właśnie systemu antyrakietowego „Patriot”. Znanego działacza Polonii Amerykańskiej mieszkającego w New Jersey, a potem na Florydzie, gdzie zmarł 31 grudnia 2011 roku.
W zeszłym roku Kongres Polonii Amerykańskiej zaapelował do prezydenta RP Andrzeja Dudy o pośmiertne uhonorowanie bohatera Orderem Orła Białego. W niebezpiecznym czasie wojennego zagrożenia Ukrainy ekspansjonizmem putinowskiej Rosji trudno o lepszy gest podkreślający rangę partnerstwa polsko-amerykańskiego, którego generał Starostecki jest ikoną. Mówił o tym niedawno na łamach „Białego Orła” ambasador USA w Polsce Mark Brzeziński.
Przedstawiciele Polonii Amerykańskiej nie otrzymywali najwyższego polskiego odznaczenia państwowego w szczególnym nadmiarze. W III RP Orzeł Biały trafiał, poczynając od 1994 roku, do: poety-noblisty Czesława Miłosza, legendarnego emisariusza Państwa Podziemnego, człowieka który próbował powstrzymać Holocaust –Jana Karskiego, wybitnego politologa i doradcy prezydenta Jimmy’ego Cartera – Zbigniewa Brzezińskiego, kuriera wojennego i długoletniego dyrektora rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa Jana Nowaka-Jeziorańskiego, działacza niepodległościowego i wydawcy nowojorskiego „Nowego Dziennika” Bolesława Wierzbiańskiego oraz pośmiertnie działacza Polski Podziemnej i wybitnej postaci Polonii – Stefana Korbońskiego.
Prezydent Andrzej Duda w swojej kadencji uhonorował orderem znanego artystę-rzeźbiarza i działacza polonijnego Andrzeja Pityńskiego oraz pośmiertnie wybitnego przedstawiciela medycyny, twórcę szczepionki przeciw polio – Hilarego Koprowskiego, jak również złotą medalistkę olimpijską, bohaterkę wojenną i znaną postać Polonii – Halinę Konopacką. Order dla generała Zdzisława Starosteckiego byłby godnym uzupełnieniem tej galerii dumy i chwały Polonii Amerykańskiej.
Waldemar Piasecki
Jeden z ostatnich przed śmiercią wywiadów udzielonych przez w gen. Zdzisława Juliana Starosteckiego, konstruktora antyrakiety „Patriot”.
Spowiedź patrioty
Z gen. inż. Zdzisławem Julianem Starosteckim, konstruktorem antyrakiety „Patriot”, rozmawia Waldemar Piasecki.
Wraz podpisaniem umowy na udostępnienie Polsce przez Stany Zjednoczone systemu antyrakietowego „Patriot” wypełnia się duchowy testament konstruktora tej broni, wielkiego polskiego i amerykańskiego patrioty generała inżyniera Zdzisława Juliana Starosteckiego. W 2007 roku udzielił on wywiadu, w którym zdawał relację ze swego pięknego i dumnego życia. Publikacje tego tekstu, w mniej lub bardziej okrojonej formie, walnie przyczyniły się do przywrócenia polskiej pamięci narodowej tego wybitnego rodaka, czego efektem było podniesienie Go w stopniu wojskowym do rangi generalskiej w 2009 roku przez ówczesnego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. W bieżącym roku „Patrioty” rozpoczęły wreszcie służbę w polskiej armii. Od kilku miesięcy u prezydenta RP znajduje się apel o uhonorowanie pośmiertnie Orderem Orła Białego tego bohatera.
Publikujemy pełną wersję rozmowy ze Zdzisławem Julianem Starosteckim – salutując Jego Pamięci.
Jak się Pan czuł w przeddzień Święta Wojska Polskiego oglądając w telewizji parafowanie porozumienia polsko-amerykańskiego, na mocy którego polskiego nieba będzie bronić pocisk rakietowy Pańskiej konstrukcji?
Byłem, co tu dużo gadać, wzruszony. Trudno mnie posądzić o jakąś skłonność do wzruszeń, ale łzy napływały do oczu. Spełnia się moje marzenie. Skoro „Patriot” zdawał egzamin na tylu frontach i w tylu krajach, dobrze służy ich obronie, to, jako Polak, czułem żal, że nie pomaga mojej ojczyźnie, która jest przecież od 1998 roku sojusznikiem USA w NATO.
„Patriota” dostajemy w pakiecie wraz z systemem tarczy antyrakietowej, który nawet w samej Ameryce budzi kontrowersje.
Nie oceniam samego systemu tarczy antyrakietowej, bo go nie znam dokładnie. Znam natomiast „Patriota” i o tym mogę mówić…
Nim tym się zajmiemy, porozmawiajmy o Panu. Skąd się wziął Zdzisław Julian Starostecki?
Nie widzę przeszkód. Przyszedłem na świat 8 lutego 1919 roku przy ulicy Kilińskiego 13. Ojciec Leonard był komisarzem Policji Państwowej i kierował komisariatem przy tej samej ulicy. Co ciekawe, pod numerem 71 przy tej samej ulicy mieszkał starszy ode mnie o cztery lata Jan Kozielewski, późniejszy legendarny kurier Polski Podziemnej – Jan Karski. Jego o wiele starszy brat Marian, tak jak mój ojciec, był oficerem policji. Po niespełna roku przenieśliśmy się do Grudziądza, w okolicy którego mama miała majątek. Rodzina zdecydowała, że kiedyś przejmę to gospodarstwo, więc powinienem się do tego fachowo przygotować na studiach w Szkole Głównej Gospodarstwa Rolnego w Warszawie.
Ponieważ jednak byłem synem oficerskim, ojciec uznał, że najpierw przyda mi się Korpus Kadetów, gdzie poszedłem na trzy lata. Szkołę kadetów ukończyłem w Chełmie. Przyznaję jednak, że nie miałem typowo wojskowej duszy i kariera oficerska nie stała się nagle moim przeznaczeniem, na co być może po cichu liczył ojciec. W kadetach zastał mnie wrzesień 1939 roku.
Trafił Pan z nich na front?
Walka była oczywistym obowiązkiem, nawet dla zapamiętałego cywila. Nikt nie nazywał tego patriotyzmem, po prostu było jasne, że tak trzeba. Wyraziłem natychmiast chęć walki. Przydział dostałem jednak w końcu kampanii. Trafiłem do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” generała Franciszka Kleeberga. Był w niej, o czym mało kto pewnie wie, ostatni czynny polski samolot bojowy. Otrzymałem zadanie zaopatrywania tej maszyny w paliwo. Miałem motocykl, na którym dowoziłem je w kilku kanistrach. Samolot ten jednak się nie nawojował, bo wkrótce nie miał na czym latać. Brałem udział w ostatniej bitwie wojny obronnej pod Kockiem od 2 do 6 października 1939 roku. Do niewoli jednak iść ani mi było w głowie. Lasami i bocznymi drogami przedostałem się do Warszawy, gdzie byli już rodzice.
Tam, jak wielu w podobnej do Pańskiej sytuacji, zaczął Pan szukać kontaktu z konspiracją?
Oczywiście. Młodzi ludzie, którzy mieli za sobą przegraną kampanię wrześniową, pałali żądzą odwetu na Niemcach i szukali kontaktu z powstającą „armią podziemną”, ja nazywano potocznie Służbę Zwycięstwu Polski, pierwszą formację konspiracyjną organizowaną przez gen. Michała Tokarzewskiego-Karaszewicza. SWP przekształciła się potem w Związek Walki Zbrojnej, a później Armię Krajową. Trafiłem do niej dzięki kontaktom ojca. Podobnie, w końcu 1939 roku, trafił tam też Janek Kozielewski, którego brat płk Marian Kozielewski, w dniu wybuchu wojny komendant stołeczny policji, z polecenia konspiracji pozostał na stanowisku, przyjmując ofertę niemiecką dalszego kierowania policją. To on pokierował do SWP swego młodszego brata.
No i jak Pan walczył z Niemcami?
Przede wszystkim chodziło o dodanie otuchy warszawiakom i przekazanie sygnału, że ruch oporu istnieje. Jedna z takich pierwszych akcji miała miejsce w Alei Szucha, gdzie powiewały ogromne flagi niemieckie ze swastykami. Któregoś dnia nadleciał na nie rój papierowych samolocików z namalowanymi znakami brytyjskiego Royal Air Force. Było o tym głośno w Warszawie. Ludzie się cieszyli, hitlerowcy wściekali.
Akcję zaś zaplanował i wykonał podchorąży Starostecki, demonstrując zacięcie do… obiektów latających?
Nie będę się wypierał…
Niebawem przestało to Panu wystarczać…
Przyznaję, taktyka głębokiej konspiracji i powstrzymywanie się od zdecydowanych akcji zbrojnych nie była tym, czego oczekiwało wielu młodych i dynamicznych ludzi z podziemia. Oni chcieli stawać przeciw Niemcom z bronią, a nie papierowymi samolocikami czy farbą i pędzlem. Chcieli dotrzeć do Francji, do naszego wojska. Ruszali tatrzańskimi szlakami przez Słowację, na Węgry, a potem dalej. Ruszyłem tą drogą zimą 1940 roku. W Dolinie Kościeliskiej spotkałem wtedy „kolegę z Kilińskiego” – Jana Karskiego. Szliśmy z różnymi przewodnikami. Spędziliśmy noc w punkcie przerzutowym. Cofnięto nas z drogi, bo szlak przerzutowy został zdekonspirowany gdzieś na Słowacji. Oczywiście wtedy nic nie wiedzieliśmy ani o sobie, ani skąd pochodzimy. Zgadaliśmy się na temat tego epizodu dopiero w Ameryce w połowie lat 90.
Spróbował Pan innej drogi…
Tak. Tym razem przez okupowany przez Sowietów Lwów i przez Karpaty. Wpadłem niedaleko granicy sowiecko-węgierskiej. Trafiłem w ręce NKWD, które uznało mnie za szpiega amerykańskiego i szybko dostałem osiem lat łagru. Najpierw rąbałem lasy w bagnach nad Peczorą, potem przenieśli mnie do kopalni złota na Kołymę. Tam poznałem Aleksandra Swanidze. Inni więźniowie mówili, że to „przyjaciel Josifa Wissarionowicza”, ale mi to nic nie mówiło. Z zapartym tchem słuchałem jego opowiadań o Sowietach. Któregoś dnia wyznał mi, że jest… szwagrem Stalina. Zdębiałem i przestraszyłem się. Opowiadał mi m.in., że jego siostrę Stalin kazał zabić, a nie umarła na atak serca, jak podawano. Do dziś nie potrafię pojąć, dlaczego tak mnie polubił i zaufał… Był dobrym, odważnym człowiekiem. Do łagru trafiła także, czego pewnie nie wiedział, jego żona Maria („za prowadzenie rozmów antyradzieckich”). Swanidze poszedł pod ścianę 20 sierpnia 1941 roku, a ona 3 marca 1942 roku. Swego syna z Jekatieriną Swanidze, Jakowa, którego Niemcy wezmą do niewoli, Stalin się wyrzeknie i odmówi wymiany na feldmarszałka von Paulusa. Tragiczna rodzina…
… z woli wżenionego w nią psychopatycznego zbrodniarza. Podobno próbował Pan uciec z łagru…
Dwa razy. Miałem dość nieludzkiej pracy, a przede wszystkim poczucia beznadziei. Kiedy zwiałem z obozu nad Peczorą, złapano mnie szybko, skatowano i dołożona dwa lata odsiadki. Próbowałem uciekać z obozu nad Kołymą, ale po kilkunastu godzinach brodzenia przez bagna, pokąsany przez tysiące komarów sam wróciłem do obozu. Koledzy zdołali jeszcze ukrywać moją nieobecność i władze obozowe nie połapały się. Myślałem, że to już koniec. Okazało się jednak, że doszło do porozumienia polsko-sowieckiego, tworzona jest polska armia, a w łagrach pojawiły się komisje kwalifikujące do niej polskich więźniów. Dzięki temu udało mi się przeżyć…
I trafił Pan do służby…
Jak wielu innych. Znów mogłem nosić polski mundur. Byliśmy szkoleni w Kazachstanie i szykowani do walki u boku Armii Czerwonej. Sowietom zależało na jak najszybszym wprowadzeniu Polaków do walki, natomiast gen. Władysław Anders uważał, że bić się powinien żołnierz dobrze wyszkolony, bo inaczej będzie tylko mięsem armatnim. Na tym tle doszło do znanego konfliktu zakończonego ewakuacją armii do Iranu. Latem 1942 roku trafiłem do podchorążówki w Iraku. Tam doszło do zaskakującego i miłego spotkania z generałem Karaszewiczem-Tokarzewskim, który pamiętał mnie z Warszawy. Tam poznałem też swoją przyszłą żonę Irenę, zesłaną wcześniej do Kazachstanu z polskich kresów.
Był Pan już wtedy pancerniakiem?
Z podchorążówki trafiłem do 4. Pułku Pancernego „Skorpion”, który z 12. Pułkiem Ułanów Pułkiem Pancernym „Dzieci Lwowa” tworzył Samodzielną Brygadą Pancerną z dowódcą gen. bryg. Gustawem Paszkiewiczem. W połowie 1943 roku jednostka została przeniesiona do obozu Kizil-Ribat, gdzie we wrześniu 1943 roku odebrała czołgi „Sherman” i „Valentine”, na których zaczęliśmy ćwiczyć ostrzał, manewry i współdziałanie z piechotą. W listopadzie brygadę przesunięto do Egiptu, a stamtąd w grudniu brygada przepłynęła do portu Capua na Sycylii. Stąd przeszliśmy do Neapolu. Nastąpiła też zmiana dowódcy, którym został gen. bryg. Bronisław Rakowski.
Zbliżała się wreszcie prawdziwa wojaczka…
Pod koniec marca 1944 roku trafiliśmy pod Monte Cassino obsadzone i bronione przez doborową niemiecką 1. Dywizję Spadochronową. Było to po załamaniu się kolejnych ataków na wzgórze, w tym ostatniego wykonaniu Ghurków. 11 maja do zdobywania przystąpiły oddziały II Korpusu Polskiego, w składzie którego był także nasz 4. Pułk Pancerny „Skorpion”. Zażarte walki o każdy dosłownie metr wzgórza toczyły się przez tydzień. Wreszcie 18 maja o godzinie 10:30 żołnierze 12. Pułku Ułanów Podolski zatknęli na gruzach klasztoru biało-czerwoną flagę. W tym samym czasie nasza 3. Dywizja Strzelców Karpackich połączyła się z brytyjskim XIII Korpusem, co oznaczało przerwanie obrony na linii Gustawa, w efekcie otwarcie drogi na Rzym.
Dla powodzenia natarcia na Monte Cassino niezwykle ważne było oczyszczenie sąsiednich wzgórz ze stanowisk ogniowych wroga, które siały spustoszenie w nacierających polskich szeregach. Szczególnie ponurą sławę zyskało tzw. Widmo. Nie wspomina Pan, że je zdobył wraz ze swymi czołgami…
Wiele lat musiałem toczyć walkę o prawdę na ten temat. U Melchiora Wańkowicza, opisującego bitwę, Widmo zdobył 17 maja 1944 roku por. Jan Kochanowski ze szwadronem czołgów 4. Pułku Pancernego „Skorpion”, ruszając desperacko ze wsparciem dla ponoszącego śmiertelne straty 6. batalionu 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Tak on to zrelacjonował w szpitalu Wańkowiczowi. Prawda była inna. Nasze czołgi wspinały się wąską półką skalną, bez przerwy ostrzeliwane. Kochanowski zwątpił w powodzenie i zadecydował odwrót. Nie mogłem tego pojąć. Widziałem szanse zdobycia wzgórza i powiedziałem mu, że w takim razie przejmuję dowództwo. Porucznik wyrwał mi mikrofon, żebym nie mógł komunikować się z pozostałymi maszynami. Bez wahania walnąłem go sierpowym. I… ucichł. Wzięliśmy wzgórze. Potem dotarli żołnierze 6. batalionu. Widmo zostało utrzymane w naszych rękach do końca szturmu na Monte Casino.
Kiedy udzielił Pan na ten temat wywiadu Aleksandrze Ziółkowskiej-Boehm, opublikowanego na łamach „Zeszytów Historycznych” Jerzego Giedroycia, wybuchła prawdziwa burza. Jedni kombatanci zagrozili Giedroyciowi procesem, Pana odsądzając od czci i wiary. Inni trzymali Pańską stronę. Było to klasyczne słowo przeciwko słowu, bo wydawało się, że żaden świadek zdarzenia nie żyje…
Okazało się jednak, że przeżył uczestnik tamtego wydarzenia – Tadeusz Trejdosiewicz, który je dokładnie opisał, złożył stosowne oświadczenie i przekazał Jerzemu Giedroyciowi. Redaktor długo zwlekał, ale wreszcie je opublikował. Nikt nie był w stanie świadczyć, że było inaczej.
Po co była Panu ta latami się ciągnąca walka, często wykpiwana jako „Druga bitwa o Monte Cassino”?
To była kwestia honoru i prawdy. Kochanowski opowiadał swoją wersję nie tylko Wańkowiczowi, ale także wielu innym dziennikarzom, puentując chętnie, że stracił wtedy dwa czołgi i jedną nogę, ale Widmo zdobył. Puszczałem to mimo uszu, ale tylko do pewnego czasu. Potem postanowiłem powiedzieć, jak było. Uważam, że w najnowszym wydaniu „Monte Cassino” powinien się ukazać przypis mówiący prawdę o zdobyciu Widma, jeżeli np. z powodu praw autorskich nie jest możliwa korekta w oryginalnym tekście wańkowiczowskim.
Nie ukrywał Pan swego sceptycyzmu wobec epopei montecassińskiej Wańkowicza…
Nie polemizowałem nigdy w warstwie generalnej faktografii czy polityki. Miałem natomiast zastrzeżenia do warstwy reportażowej w obszarze relacji samych żołnierzy. Nazbyt często Wańkowicz zbierał swoje materiały z dala od pierwszej linii frontu, opierając się na relacjach, które bywały ubarwiane. Zbyt rzadko je weryfikował. Mylił nazwiska, bywał mało precyzyjny. Wszystko to nie zmienia jednak generalnego znaczenia jego książki i jej patriotycznego przesłania. Dla wielu jednak te „drobiazgi” były irytujące, bowiem diabeł tkwi w szczegółach.
Pan także został ciężko ranny podczas kampanii włoskiej…
Tak, 19 kwietnia 1944 roku pod Bolonią. Amerykańscy lekarze ze szpitala wojskowego cudem ocalili mi zmasakrowaną prawą nogę przed amputacją. Leczenie trwało ponad rok.
Co było potem?
Kończyłem wojnę i odchodziłem do cywila w stopniu porucznika, z Krzyżem Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, ze zrabowaną mi przez komunistów ojczyzną. Osiadłem z żoną w Londynie. Wkrótce urodził się mój pierwszy syn Ryszard. Nie bardzo wiedziałem, co robić dalej. Poszedłem więc na studia handlu zagranicznego, równocześnie pracując. W 1949 roku urodził się mój drugi syn Andrzej. W 1952 roku wyemigrowaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Szukaliśmy szans na lepsze życie, ale także – przyznaję z goryczą – doskwierała duszna atmosfera polonijnego Londynu, pełnego kłótni, intryg i polskiego piekła.
I tak trafiliście do metropolii nowojorskiej?
Zamieszkaliśmy w podnowojorskim Harrison. Wykształcenie z Angliibyło do niczego nieprzydatne, a żyć było trzeba. Zacząłem pracować jako tokarz. Po jakimś czasie otrzymałem pracę kreślarza w Edison Laboratories. Stąd poszedłem na studia wieczorowe w znanej politechnice Stevens Institute of Technology. Skończyłem je w siedem lat uzyskując tytuł inżynierski. To były lata ciężkich wyrzeczeń całej rodziny.
Jak trafił Pan do Centrum Badań Obronnych Armii USA w Dover? Chyba nie z ulicy?
Był rok 1960, szczyt zimnej wojny. Oczywiście do takiej pracy nie trafiało się łatwo. Zatrudniano ludzi wszechstronnie sprawdzanych i absolutnie pewnych. Sprawdzanie trwało długo. W moim przypadku decydowała zapewne bardzo dobra opinia z Edison Laboratories, wykształcenie inżynierskie oraz przeszłość wojenna. Zostałem przyjęty.
Robił Pan tam szybką karierę?
Najpierw pracowałem nad pociskami do działa 275 mm, zdolnymi do przenoszenia głowic jądrowych. Potem trafiłem do działu rakiet przeciwpancernych. Wiązało się to z koniecznością odbycia dalszych studiów, tym razem w dziedzinie balistyki. Te doświadczenia okazały się przydatne w zespole pracującym nad rakietą SAM/D, przeznaczoną do zestrzeliwania samolotów lecących na dużych wysokościach, rzędu 30-40 km. czyli takich, na których zdolne były latać ówczesne wersje radzieckich MiGów.
Jak pojawił się „Patriot”?
To fascynująca historia. Na początku lat 80. zostałem szefem 40-osobowej grupy projektującej radar i głowicę rakiety przeznaczonej, podobnie jak rakieta SAM/D, do zwalczania samolotów. Miała ona służyć jako broń przeciwlotnicza na szybkie, radzieckie MiGi. Wkrótce projekt ten przeszedł najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że można jej użyć do niszczenia rakiet dużego i średniego zasięgu z ładunkiem jądrowym. W naszych rękach powstawała pierwsza broń „potrafiąca” takie rzeczy. Uczestniczyłem w pracach nad pierwszą rakietą – antyrakietą.
Skąd się wzięła nazwa?
Wbrew pozorom tu nie chodzi o proste skojarzenie rakiety z jej patriotyczną funkcją obronną, a nieco bardziej wyrafinowane. PATRIOT to akronim od: Phased Array TRacking to Intercept Of Target, czyli matrycowo fazowane śledzenie przechwytujące cel.
Jak to działa?
Używając możliwie najprostszego i komunikatywnego języka, „Patriota” można określić mianem inteligentnego systemu samonaprowadzania na cel rakietowy innego pocisku rakietowego, który go niszczy w bezpiecznej odległości od celu. System składa się ze stanowiska dowodzenia, radaru i wyrzutni rakietowej. Stanowisko dowodzenia to komputer, wskaźnik obrazowy, urządzenie do automatycznego przekazywania danych i środki łączności. Tu dokonuje się gromadzenie i przetwarzanie wszelkich danych związanych z rozpoznaniem celów, ich lokalizacją, kursami przemieszczania, oceną stopnia zagrożenia, kolejności zwalczania etc. W skład radaru matrycowo-fazowanego wchodzi nadajnik, odbiornik, antena, urządzenia identyfikacyjne „swój-obcy” oraz inne urządzenia analizująco-kontrolne. Ta radiolokacja może śledzić nawet 100 celów w odległości kilkudziesięciu kilometrów i naprowadzać na nie kilka pocisków równocześnie. Jest połączona z wyrzutniami rakietowymi, skąd odpalane są pociski.
Z Pańskimi głowicami. Rozumiem, że bardzo inteligentne… Co „robi” taka rakieta po odpaleniu?
Jest naprowadzana przez autopilota na wstępną trajektorię. Radar przechwytuje pocisk i następnie śledzi jego cel. Komputer porównuje aktualne położenia celu i rakiety, oblicza optymalną trajektorię lotu pocisku i wypracowuje komendy sterowania. Pozostaje w sprzężeniu zwrotnym z głowicą rakiety „Patriot” . Jej radar namierza wrogi pocisk, a dane o torze poruszania, kierunku, szybkości zakodowuje i wysyła do komputera stanowiska dowodzenia. Tam są one porównywane z danymi układu poszukującego rakiety i odpowiednie dyspozycje przekazywane z powrotem do głowicy „Patriota. Efektem finalnym jest maksymalnie dokładne naprowadzenie rakiety w bezpośrednie sąsiedztwo nadlatującego pocisku wroga i zniszczenie go.
Jak?
W naszej wersji rakiety w głowicy następowała detonacja materiału wybuchowego, która rozrywając się raziła wrogi obiekt szrapnelami. Kiedy dowiedzieliśmy się, że Sowieci zastosowali w swych nowych rakietach balistycznych osłonę tytanową, zwiększyliśmy potencjał rażenia powiększając wielkość i ilość szrapneli. W następnych generacjach, kiedy poprawiono precyzję naprowadzania na cel, z materiału wybuchowego w ogóle zrezygnowano, na rzecz inercyjnego wariantu uderzeniowego. Głowica, mając masywną powłokę, trafia bezpośrednio w rakietę balistyczną i przebija jej osłonę z tytanu. Wykorzystuje po prostu własną energię kinetyczną, a nie energię materiału wybuchowego i rozrzut odłamkowy. Tak już jest naturalnie w systemie PAC-3 „Patriot”, jaki trafi do Polski.
Poprawiona została – jakby tu rzec – chirurgia uderzenia?
To trafne określenie.
Jakie kraje mają dziś ten system poza USA?
Między innymi Izrael, Niemcy, Hiszpania, Grecja, Holandia, Japonia, Tajwan, Korea Południowa, Arabia Saudyjska, Kuwejt, Zjednoczone Emiraty Arabskie. Mam na myśli różne generacje systemu.
Czy Polsce ten system jest potrzebny? Dlaczego?
Oczywiście, że jest. Abstrahując od tarczy antyrakietowej, która jest innym zagadnieniem, system „Patriot” służy bezpośredniej obronie skupisk ludności (np. dużych miast, gdzie skutki rażenia są zawsze dotkliwe), zgrupowań wojska, instalacji wojskowych czy cywilnych. Jest to system skutecznie chroniący przed rakietowymi pociskami balistycznymi krótkiego i średniego zasięgu oraz innymi celami powietrznymi. Jest łatwy do transportu lotniczego i lądowego. Jest to system wyłącznie obronny. Jeżeli jest potrzebny, to tylko do obrony, do planowania której Polska ma suwerenne prawo. Tak samo, jak wszyscy inni posiadacze systemu „Patriot”.
Dlaczego ten system tak irytuje Rosję?
Bo jest skuteczny przeciwko znacznej części jej arsenału w klasie uzbrojenia rakietowego, przed jakim ma chronić. Jeżeli jednak Rosja jest państwem wolnym od zamiarów agresywnych, instalacje obronne Polski nie powinny jej zajmować. Nie protestuje ona przecież przeciwko „Patriotom” w Niemczech, które są dokładnie pokryte ich bateriami…
Wasz system antyrakietowy stał się od początku przedmiotem zainteresowania wywiadów bloku wschodniego. Pierwsze skrzypce w jego wykradzeniu mieli odegrać Polacy. Czy nie był to w Pana przypadku szczególnie bolesny paradoks?
Oczywiście – był. Dokumentację „Patriota” wykradł PRL-owski agent, ppłk Przychodzeń, noszący na dodatek takie samo imię jak ja – Zdzisław.
W Polsce powszechnie uważa się, że była to robota majora Mariana Zacharskiego…
Nawet aktualnie emitowany w TVN serial „Szpieg”, gloryfikujący jego poczynania, to sugeruje. Zacharski nie miał z tym nic wspólnego. To Przychodzeń zwerbował do współpracy małżeństwo Jamesa Harpera i Rudy Schiller, zatrudnione w firmie „Systems Controls” w Kalifornii, dzięki m.in. swoim talentom uwodzicielskim. Firma miała dostęp do planów „Patriota”, otrzymywanych z naszego ośrodka badawczego. Przez Harperów Przychodzeń pozyskał tę dokumentację. Amerykanie wykryli kradzież, ale plany były już w Polsce. Harper wraz z żoną zostali aresztowani. Przychodzeń zdążył uciec z USA. Był zaocznie sądzony i skazany, a wyrok amerykańskiego sądu nadal nad nim wisi.
Czy wiadomo coś więcej na temat akcji Przychodzenia?
Po przybyciu z Warszawy założył w Palo Alto niewielką firmę elektroniczną, która, była przykrywką. Wynajął mieszkanie w apartamentowcu, w którym mieszkali Harperowie. Nawiązał romans z Rudy. Zaczęło się od gry w tenisa i wspólnych wyjść do restauracji . Taktyka zacieśniania kontaktu okazała się skuteczna. Przychodzeń poprosił kobietę o pokazanie kilku rysunków, nad jakimi pracował jej mąż w biurze. Kilka udało jej się wynieść, ale powiedziała, że wynoszenie kolejnych nie będzie możliwe, bo nie ma przepustki do biura i nie może się tam bez niej zbyt często kręcić. Agent poradził więc, aby mąż załatwił jej jakąś dorywczą pracę w biurze, zapewniającą wystawienie przepustki. Tak się stało. Rudy Schiller pod pretekstem jakichś prac biurowych zostawała dłużej. Po wyjściu pracowników zabierała rysunki, do Przychodzenia, które kochanek-agent przez noc kopiował, a rano, nim przyszli do biura inni, odwoziła plany na swoje miejsce.
Głupota czy świadome działanie?
Jestem przekonany, że wiedziała, co robi… Że wykrada tajemnice. Być może motyw erotyczny był silniejszy niż elementarne poczucie odpowiedzialności.
Przecież tego się słucha jak scenariusza filmowego… Nikt w tym biurze się nie zorientował, że coś jest podejrzanego w poczynaniach tej pani?
Jakkolwiek by to nieprawdopodobnie zabrzmiało – nie.
To jak właściwie Amerykanie wpadli na ślad Przychodzenia?
Przez Warszawę…
Pan żartuje?
To nie jest temat do żartów… Plany „Patriota” trafiły do Warszawy, a stamtąd od razu do Moskwy, ponoć na biurko samego Andropowa, ówczesnego szefa KGB. Były tak rewelacyjne, że zaczęto się zastanawiać, czy to nie jest amerykański podstęp. Po wielu analizach stwierdzono, że są to kopie autentycznych planów. W Warszawie nie przewidziano jednak, że jeden z najbardziej zaangażowanych w to analizowanie speców polskich pracuje dla Amerykanów. Natychmiast przekazał, że plany „Patriota” zostały wykradzione. Ponieważ na rysunkach planów głowicy widniał mój podpis, zaczął się dla mnie… koszmarny sen na jawie.
Chce Pan o tym mówić?
Tak. Pewnego dnia w moim biurze pojawiło się dwóch agentów FBI, przybyłych z Waszyngtonu. Poprosili o rozmowę w obecności szefa ochrony technicznej placówki, pułkownika Millera. Okazało się, że zostało wykradzionych siedemnaście rysunków głowicy, sygnowanych przeze mnie. Stało się to właśnie w Palo Alto, gdzie powstawał kompleksowy model „Patriota”. Szybko ustalono, że z pracownikami firmy, Harperami, przyjaźnił się „biznesmen” Przychodzeń. Zastanawiająca była zbieżność jego i mojego polskiego pochodzenia. Nagle okazało się, że na obu biegunach afery są Polacy: konstruktor głowicy rakiety i szpieg, który zdobył dokumentację. Sytuacja budziła oczywiste domysły i podejrzenia. Musiałem cierpliwie je rozwiewać podczas wielu długich spotkań. Pokazywano mi podczas nich jakichś facetów w różnych sytuacjach i miejscach: przy samochodzie, przy pniu drzewa (jak się okazało – w lesie pod Waszyngtonem) i w innych nierzucających się w oczy sytuacjach. Na niektórych fotografiach widoczne były twarze o łatwym do odczytania napięciu. Niestety, nie rozpoznałem nikogo. Jak się łatwo domyślić, mężczyźni byli agentami PRL-owskiego wywiadu, przekazującymi w umówionych miejscach między innymi kopie rysunków z moim podpisem.
Przychodzenia już wtedy w Ameryce, jak rozumiem, nie było?
Uciekł w ostatniej dosłownie chwili. Mniej szczęścia miał Zacharski, który wykradł Amerykanom m.in. prawie kompletny zestaw technologii rakiety przeciwlotniczej „Hawk” i rakiety balistycznej „Minuteman”. Jak wiadomo, został złapany i skazany na dożywocie.
Potem jednak, wymieniony na kilkunastu agentów amerykańskich, wrócił do Polski…
Przecież to nie tajemnica. To, że fetował go Jaruzelski – rozumiem. Jednak nigdy nie potrafiłem zrozumieć zachwytów, dla których był hołubiony przez ministrów z rządu Tadeusza Mazowieckiego, którzy powierzyli mu nawet kierownictwo wywiadu wolnej, pozostającej w sojuszu z USA, Polski. Pisałem w tej sprawie do premiera Mazowieckiego domagając się, aby dla PRL-owskich szpiegów, pośrednio pracujących przecież dla Moskwy, takich jak Przychodzeń i Zacharski, nie było miejsca w służbach III RP.
Zacharski tłumaczy, że on pracował dla Polski, takiej jaka była, a o tym, że „owoce” jego pracy mogą trafiać do Moskwy, nic nie wiedział….
To rzewna bzdura.. Każdy najmujący się w PRL do tej roboty, wiedział, jakie są relacje tego kraju z Sowietami, połączonego z nimi wieczną „przyjaźnią” zapisaną w konstytucji i strukturą wojskową Układu Warszawskiego. Nie będę tego dalej komentował.
Rozumiem, że przygoda z Przychodzeniem nie wpłynęła na dokończenie przez Pana prac nad „Patriotem”…
Nie. Prace nad „Patriotem” zostały z sukcesem zakończone w 1987 roku.
W 1989 roku znalazł się na wyposażeniu armii amerykańskiej. W 1991 roku stał się technicznym bohaterem wojny w Zatoce Perskiej, skutecznie zwalczając sowieckie SCUDy wystrzeliwane przez Irak na Izrael. Czuł Pan satysfakcję oglądając w telewizji, jak Pańskie „dziecko” walczy?
Oczywiście, że się cieszyłem. Rezultatami nie byłem jednak zaskoczony. Tak to po prostu miało działać…
Otrzymywał Pan wtedy liczne gratulacje. Od kogo?
Od prezydenta, Kongresu, Pentagonu. Często wspominano mnie w mediach, proszono o wypowiedzi. Nawet na kolejną rocznicę wojny pamiętał o mnie następny prezydent, przysyłając serdeczny list.
Jeszcze lepsze rezultaty odniósł „Patriot” podczas wojny irackiej w 2003 roku…
To już nowa generacja systemu PAC-3 „Patriot”, bardziej zaawansowana technologicznie niż nasze „dziecko”. O jej skuteczności świadczy fakt zestrzelania wszystkich (poza jedną) irackich rakiet nadlatujących nad Kuwejt.
Wróćmy do Starosteckiego. Czym się Pan zajął na emeryturze?
Wyprowadziliśmy się na Florydę, nad Zatokę Meksykańską. Nawiasem mówiąc, znalazłem się tam w doborowym polskim towarzystwie wielu polskich weteranów, takich jak chociażby pułkownik hr. Wojciech Kołaczkowski, legendarny dowódca Dywizjonu 303. Mieszkał tu także przez kilkanaście ostatnich lat życia pułkownik Ryszard Kukliński. Łączyła mnie z nimi szczera przyjaźń. Gościłem też profesora Jana Karskiego, z którym wspominaliśmy łódzkie dzieciństwo i wojenne losy. Tu mogłem też bez reszty oddać się mojej wielkiej pasji, jaką było żeglarstwo. Miałem jachty pełnomorskie „Orkan” i „Orkan II”, na których żeglowałem nawet przez Atlantyk do Anglii. Byłem aktywny w środowisku polonijnym. Angażowałem się we wspieranie „Solidarności” i zmianę polskiej rzeczywistości. Potem w lobbowanie, by Polska została przyjęta do NATO. Dziś dobiegam już 90-ki, bardzo dokucza mi noga pogruchotana pod Bolonią. Poruszam się już z trudem. Moja droga powoli dobiega końca…
Może Pan być dumny ze swoich synów…
O tak. Starszy, Ryszard, ukończył Akademię Marynarki Wojennej w Annapolis i przez wiele lat służył na nuklearnych okrętach podwodnych. Dziś jest konsultantem w sprawach energii atomowej. Poślubił Carole, Amerykankę polskiego pochodzenia. Mają dorosłe dzieci: syna Ryszarda i córkę Renee. Mieszkają na Florydzie. Młodszy, Andrzej, jest absolwentem renomowanych uniwersytetów nowojorskich – Columbii i Cornell. Jest konsultantem finansowym. Ze swoją żoną Jeanie, mieszkają niedaleko ode mnie. Mają synów Piotra i Daniela. Pierwszy z nich po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Cała moja rodzina trzyma się razem.
Doczekał Pan jakichś gestów swojej ojczyzny?
Za swoją wojaczkę w II wojnie otrzymałem od generała Władysława Andersa Krzyż Walecznych i Krzyż Orderu Virtuti Militari. W 1993 roku odznaczał mnie w Warszawie Lech Wałęsa Krzyżem Czynu Zbrojnego z komentarzem, że to za „Patriota”. Potem, od prezydenta Aleksandra Kaczyńskiego, otrzymałem w 1996 roku w Waszyngtonie Krzyż Oficerski Orderu Zasługi RP. Przed rokiem Komandorią tego orderu uhonorował mnie prezydent Lech Kaczyński, a odznaczenie przekazał ambasador. Otrzymywałem kolejne awanse w stopniach wojskowych, do pułkownika włącznie. Na brak pamięci nie narzekam, choć nigdy o nią nie zabiegałem.
Rozmawiał Waldemar Piasecki