Kargul i Pawlak, Ambroży Kleks, Pan Samochodzik, prof. Wilczur, czyli tytułowy „Znachor” – te postaci zna większość z nas. Filmy z tymi bohaterami nie tylko stały się kanonem polskiej kinematografii, ale wpisały się też w dzieciństwo lub młodość kilku pokoleń Polaków. W ostatnim czasie współcześni twórcy coraz częściej i odważniej sięgają po te klasyki i serwują je w nowej, odświeżonej postaci. Czy znaczy to, że polskie kino wyczerpało swą kreatywność i „odgrzewa” stare hity? A może wprost przeciwnie – daje im drugie życie i szansę na dotarcie do polskiej młodzieży oraz odbiorców spoza Polski?
Nie bez powodu mówi się, że coś należy do kanonu – na tych znanych i powszechnie lubianych powieściach czy ich ekranizacjach wychowało się kilka pokoleń Polaków. To wspólne doświadczenie do dziś łączy rzesze Polaków, którzy niezależnie od miejsca zamieszkania zapewne szybko skojarzą cytaty czy odniesienia kulturowe do tych filmów i lektur, które na przestrzeni lat nie bez powodu zyskały miano kultowych. Czy zatem warto ingerować w coś, co wydawać by się mogło stanowi jakość samą w sobie?
Polscy twórcy podjęli taką próbę, a w zasadzie w ciągu ostatnich kilku miesięcy nawet kilka prób. Spotkały się one z dużym zainteresowaniem, wywołały sporo emocji tudzież kontrowersji. Czy słusznie?
„Pan Samochodzik” na sterydach
Znany historyk sztuki, łowca skarbów oraz właściciel niezwykłego samochodu wpada na trop skarbu Templariuszy i wspierany przez zaprzyjaźnionych harcerzy rozpoczyna wyścig z czasem i wrogą organizacją, którego stawką jest dziedzictwo rycerskich zakonów. Brzmi znajomo? Dla każdego, kto czytał kultową powieść Zbigniewa Nienackiego „Pan Samochodzik i templariusze” bez wątpienia tak. W lipcu ubiegłego roku nowa, serialowa wersja „Pana Samochodzika” pojawiła się na Netflixie. W filmie sporo się dzieje – są sceny walk szermierskich, karate, wybuchy, pościgi samochodowe – jednym słowem: akcja, ale osoby, które wcześniej oglądały serialową adaptację ze Stanisławem Mikulskim z 1971 r. są zdania, że w natłoku scen akcji zgubiono ducha przygody. Sporo kontrowersji wzbudziło też to, że w netflixowskiej adaptacji jeden z harcerzy stał się… harcerką, w dodatku recytującą feministyczne manifesty, co w zamyśle twórców serialu zapewne miało być nowoczesne i zabawne, ale wyszło po prostu sztucznie. Pozytywnym zjawiskiem może być jednak to, że odkurzenie przez Netflix polskiej powieści sprzed pół wieku może zainteresować współczesną młodzież i zachęcić do sięgnięcia po oryginał.
„Znachor” wciąż w formie
Renomowany niegdyś chirurg, który stracił rodzinę i pamięć, dostaje szansę na nowe życie, gdy po latach spotyka swoją córkę – to dla większości też brzmi znajomo. Historia profesora Wilczura została opowiedziana na nowo – również przez wspomnianego wcześniej streamingowego giganta – ale czy nowe znaczy lepsze? Nowa produkcja oparta na słynnej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pojawiła się na Netflixie jesienią i choć nie brakowało sceptyków, to film odniósł ogromny sukces: po kilku tygodniach miał ponad 12 milionów odsłon, był numerem jeden na liście TOP 10, czyli najpopularniejszych filmów Netflix prawie przez miesiąc i miał miejsce w pierwszej dziesiątce najchętniej oglądanych filmów na świecie, a dzięki platformie można go było oglądać w 190 krajach na całym świecie.
Warto wspomnieć, że jest to już – o czym mało kto wie – trzecia ekranizacja „Znachora”. Pierwszy film na podstawie tej powieści pojawił się w roku 1937, drugi – ten oczywiście dobrze znany w Polsce – w roku 1982.
Nowoczesna „Akademia Pana Kleksa”
Wraz z wejściem do kin nowej wersji „Akademii Pana Kleksa” ożył temat sensu podejmowania powtórnych ekranizacji książek i szacunku dla klasyków literatury. Świeżo powstały film wzbudził duże zainteresowanie i zarazem skrajne opinie, włącznie z takimi, że gubi urok i oryginalność powieści Brzechwy. Książka stanowiąca podstawę filmu została napisana w 1946 r., ekranizacji doczekała się w roku 1983. Od tego czasu minęło 40 lat, technika poszła naprzód – a twórcy nowej kinowej wersji nie omieszkali jej użyć. Z jednej strony jest to wyjście naprzeciw oczekiwaniom współczesnych, zwłaszcza młodych, widzów, do których skierowany jest film. Z drugiej strony pojawiają się zarzuty podobne jak w przypadku „Pana Samochodzika” – że w efektach specjalnych i licznych scenach walki zupełnie znikła magia oryginału. Wielu osobom nie podoba się też zmiana płci głównego bohatera, który z książkowego Adasia stał się… Adą. Nie sposób jednak nie docenić faktu, że nowa ekranizacja zdmuchnęła nieco kurzu z tej odrobinę już odchodzącej w zapomnienie powieści i – kto wie – może właśnie dzięki niej wielu młodych odbiorców sięgnie po tę „polską wersję Harry’ego Pottera”.
„Chłopi” jak malowani
Niegdyś powieść „Chłopi” zachwyciła Szwedzką Akademię tak bardzo, że postanowiono nagrodzić jej twórcę – Władysława Reymonta – Literacką Nagrodą Nobla. Niemal sto lat po tym wydarzeniu „Chłopi” znów są na ustach świata – a to za sprawą nominacji do Oskara. Choć ostatecznie polska produkcja nie znalazła się w ścisłym gronie kandydatów do tej najważniejszej w świecie filmu nagrody, to film i towarzysząca mu muzyka zachwycają widzów na całym świecie. Soundtrack z filmu „Chłopi” odsłuchano już ponad 50 milionów razy, co zaowocowało przyznaniem mu statusu Złotej Płyty. Ogromne zainteresowanie budzi też technika animacji malarskiej, w jakiej stworzono film, a do której główną inspirację stanowiło malarstwo okresu Młodej Polski. Film wzbudził uznanie zarówno krytyków, jak i widzów – co nie zawsze jest oczywiste. Również w światowych mediach można było spotkać przychylne opinie, dotyczące nie tylko walorów artystycznych, ale i aktualności przekazu. Zauważono, że film porusza ważne i wciąż aktualne tematy społeczne – opresję wobec kobiet, ich zależność, a nawet przynależność do mężczyzny, przemoc seksualną i mobbing.
Zagraniczni widzowie obecnie mogą obejrzeć film „Chłopi” z napisami, ale trwa praca nad anglojęzyczną wersją.
Podejdź no do płota… po raz kolejny
„Kargul, podejdź no do płota…” – te słowa budzą sentyment. Przedstawiciele obu skłóconych ze sobą klanów podbili serca całej Polski, gdy tylko pojawili się na ekranach kin. Teraz „podejdą do płota” – a widzowie wraz z nimi – po raz kolejny. Pawlak i Kargul – bohaterowie kultowej trylogii „Sami swoi” przed trafieniem na Ziemie Odzyskane byli sąsiadami we wsi na Podolu. I podobno już wtedy było to wybuchowe sąsiedztwo… Jak zaczęła się ta bodaj najsłynniejsza polska waśń o miedzę? I czy tylko o miedzę chodziło? „Sami swoi. Początek” to barwna opowieść właśnie – jak sam tytuł wskazuje – o początkach sąsiedzkiego sporu.
Pierwszy film z serii „Sami swoi” miał swoją premierę niemal 60 lat temu, bo w 1967 roku. Film okazał się hitem, więc nakręcono kolejne części: w 1974 r. „Nie ma mocnych”, a w 1977 roku „Kochaj albo rzuć”. Trylogia jest przez wielu krytyków wciąż uważana za jedno z najwybitniejszych dzieł polskiej kinematografii czasów PRL-u. Teraz „Sami swoi” powracają na ekrany w formie prequela, którego reżyserii podjął się Artur Żmijewski. Film trafi do polskich kin 16 lutego, już wiadomo, że na przełomie lutego i marca będzie go można obejrzeć w wybranych kinach w USA. Na razie widzowie mieli możliwość obejrzeć zwiastun, który… nie zachwycił fanów, obawiających się „uwspółcześnienia” polskiego klasyka.
Przeżyj to sam!
Czy biorąc pod uwagę tak zróżnicowane opinie warto wybrać się do kina albo odpalić Netflix? Naszym zdaniem zdecydowanie tak! Nawet jeśli po obejrzeniu nowych produkcji ktoś dojdzie do wniosku, że jednak nie ma jak klasyka, to przynajmniej będzie to okazja do wyrobienia sobie własnego zdania, a może i sentymentalnego powrotu do przeszłości i obejrzenia po raz kolejny tamtych, dobrze znanych nam filmów. Niezależnie jednak od osobistych preferencji czy opinii wartym podkreślenia jest fakt, że dzięki nowym produkcjom polskie klasyki wkroczyły na światowe ekrany – i mają szansę zostać poznane przez nie tylko polskich, ale też choćby i amerykańskich odbiorców. Jeśli więc chodzi o promocję polskiej kultury, to polskie kino 2.0 robi to dobrze.
Joanna Szybiak