Tytuł Człowieka Roku 2019 chicagowskiego ,,Dziennika Związkowego” otrzymał założyciel i prezes firmy Lowell International Foods Conrad J. Lowell – biznesmen, filantrop i mecenas polskości. W noworocznym wywiadzie Conrad Lowell opowiada o swoich niełatwych początkach w Ameryce, krętej drodze do sukcesu i misji podtrzymywania polskiej tożsamości.
Grzegorz Dziedzic: Kim chciał Pan zostać, gdy był Pan małym chłopcem?
Conrad Lowell: Nie wiem, dlaczego, ale marzyłem, że kiedy dorosnę, to będę miał dużą fabrykę, w której pracować będzie dużo ludzi. I ci ludzie będą zadowoleni z pracy w mojej fabryce. Nie mam pojęcia skąd wzięło się to marzenie, bo ja wtedy byłem bardzo młody, a w Polsce była głęboka komuna i nikt nie posiadał prywatnych fabryk. Moja wymarzona fabryka nie znajdowała się w Ameryce, a właśnie w Polsce. Nie przychodziła mi do głowy jakaś firma typu import-eksport, ale właśnie fabryka. Mój ojciec pracował w fabryce; podobała mi się jej wielkość, jej ogrom. Może dlatego, że w oczach dziecka wszystko jest wielkie i ogromne?
Można zatem stwierdzić, że marzenie się spełniło. Siedzimy w sali konferencyjnej w okazałym budynku pańskiej firmy Lowell International Foods.
Z tym, że to nie fabryka, bo niczego nie produkujemy. Jesteśmy firmą, która importuje żywność z Polski i z innych krajów europejskich, choć w ponad 90 procentach z Polski. Mamy producentów, którzy wytwarzają dla nas produkty, a my sprzedajemy je pod marką Lowell Foods.
Sprytnie…
Kiedyś rynek importerów był bardzo rozdrobniony. W sytuacji, kiedy importerów jest dużo, właściciele sklepów lub ich managerowie kupujący dany produkt żądają najniższej ceny. Wszyscy importerzy szukają najtańszego produktu. A nie ma takiego cudu, żeby coś było jednocześnie tanie i dobrej jakości. Produkt jest albo dobry, albo tani. Przy tanim produkcie najczęściej traci jakość. A ja zawsze marzyłem, żeby oferować produkt o jak najlepszej jakości. Aby to zrobić, musiałem stworzyć nową markę. Stworzyłem Lowell Foods i w Polsce zacząłem szukać najlepszych produktów. Zaproponowaliśmy producentom, żeby produkowali pod marką Lowell Foods oraz żeby robili to, jak najlepiej potrafią. Nie interesowali nas producenci oferujący towar po najniższej cenie, a tacy, którzy mieli najlepszy produkt. Z tego powodu nasza żywność zawsze była trochę droższa niż produkty konkurencji, ale nasza strategia opłaciła się. Lowell Foods jest na rynku kojarzona z żywnością o najwyższej jakości, bo takiej jakości szukamy i o taką jakość dbamy. Aby osiągnąć w ten sposób sukces potrzeba czasu, bo klient nie od razu kupi produkt droższy. Początkowo wybierze tańszy, a po nasz sięgnie albo z ciekawości, albo rozczarowany niską jakością tego pierwszego.
Jaka jest Pana recepta na sukces?
Jakość i serwis. Najwyższa jakość produktu, który oferujemy i najlepsza możliwa obsługa klienta. Naszym bezpośrednim klientem są sklepy. Aby produkt był najwyższej jakości, nie wystarczy, aby był dobrze wyprodukowany. Bardzo ważna jest także jego droga od producenta do konsumenta. Szczególnie ważne jest to przy produktach, które wymagają zachowania odpowiedniej temperatury. Wszystkie nasze chłodzone kontenery, które płyną przez Atlantyk maja termometry zapisujące temperaturę co kilka godzin. Zdarzało się, że w czasie transportu ten ciąg chłodniczy był przerwany i odmówiliśmy przyjęcia całego kontenera wędlin wartości 100 tysięcy dolarów. Temperatury w chłodniach są monitorowane elektronicznie i wszystkie samochody dostarczające nasze produkty do sklepów są wyposażone w chłodnie. Nasz nowoczesny magazyn o powierzchni prawie dwóch hektarów i wysokości 10 metrów, z odpowiednimi urządzeniami wentylacyjnymi, zapewnia właściwe warunki przechowywania towarów suchych. Kiedy nasz sprzedawca przychodzi do sklepu z ofertą, sprzedaje tylko to, co mamy w magazynie na stanie. Jeśli coś się akurat skończyło, usuwamy to z oferty, aż do czasu kiedy uzupełnimy zapasy. Nie można czegoś proponować, a później nie dostarczyć. Nie ma nic gorszego niż niedotrzymanie obietnicy. Sprzedawcy wiedzą, co sprzedają, i są mili. Biznes polega na budowaniu relacji. Musisz lubić to, co robisz i lubić ludzi, z którymi to robisz. Wymagam od naszych sprzedawców i dostawców, aby byli mili i uśmiechnięci. Klienci wiedzą, że mogą na nich liczyć i nawiązują z nimi przyjazne relacje, bo wiedzą, że to mili i solidni ludzie. Tacy, którzy uśmiechną się i porozmawiają, a jednocześnie dobrze wykonają swoją pracę. Wymagam także od naszych klientów, aby moich pracowników traktowali z takim samym szacunkiem, jak my traktujemy ich. Kiedy byliśmy jeszcze małą firmą nasz dostawca poskarżył się, że w czasie rozładunku towaru kazano mu przerwać i odjechać, bo przyjechała z dostawą firma amerykańska. Bardzo zdenerwował mnie ten brak szacunku i zerwałem współpracę z tym sklepem. Na szczęście takie rzeczy nam się już nie zdarzają.
W fabryce z Pana dziecięcego marzenia pracują szczęśliwi ludzie. Czy to marzenie udało się Panu spełnić?
Myślę, że tak. Oczywiście nigdy nie jest tak, że sto procent pracowników jest zadowolonych, ale większość jest. Skoro firma istnieje od 25 lat, a niektórzy pracują w niej od 21 lat, to raczej dlatego, że są ze swojej pracy zadowoleni. Najwyraźniej robimy coś dobrze. Nasi pracownicy są niezwykle zintegrowani. Wielu z nich pracuje w Lowell Foods od 10, 15 a nawet 21 lat. Są też tacy, którzy popracują trochę i odchodzą, ale to naturalne. Każdy pracownik przychodzi do pracy, aby zarobić pieniądze na pokrycie swoich wydatków, jest to oczywiste, bo wszyscy je mamy. W czasie istnienia firmy nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś nie miał zapłacone za swoją pracę na czas. Oprócz zapłaty, która oczywiście należy się pracownikom, chciałbym dać im także dumę z tego, że są częścią dużej polonijnej firmy, która wyrobiła sobie szacunek wśród Amerykanów.
Pytam bardziej o wasz model biznesowy. Żyjemy w dobie wielkich korporacji, w których ludzie traktowani są przedmiotowo. Czy Lowell Foods to biznes „z ludzką twarzą”?
Wielka korporacja to byt, w którym nie ma miejsca na poszczególnego człowieka. Ich zarządy podejmują decyzje, a ich konsekwencje tłumaczą dobrem korporacji. Ja skończyłem w Stanach Zjednoczonych studia biznesowe i pamiętam słowa jednego z wykładowców, który powiedział: „Jeśli chcesz zbudować i prowadzić swoją firmę dobrze i długo, promujesz ją swoim nazwiskiem. A jeżeli zakładasz ją z zamysłem dokonania jakiegoś nieuczciwego przekrętu, to możesz nazwać ją jakkolwiek, powiedzmy ABC”. Ja uważam, że firmę trzeba budować tak, żeby pracujący w niej ludzie byli szczęśliwi i pracowali z zadowoleniem, a nie z przymusu. Moim marzeniem podczas studiów była praca na Wall Street. Wytrzymałem tam trzy i pół roku. Szybko zrozumiałem, że praca w firmie, która nic nie buduje, a tylko przekłada pieniądze z jednych kieszeni do innych, nie daje mi żadnej satysfakcji ani zadowolenia. W mojej firmie jestem jak kapitan na statku z dawnych czasów, kiedy polecenia wydawało się krzycząc przez tubę. Mogę krzyknąć, żeby palacz dosypał węgla, ale jeśli nie mam z nim dobrej relacji, to dosypie za mało albo wcale, a efekt jest taki, że statek płynie wolno. Trzeba zorganizować firmę w taki sposób, że kiedy powiem „dosyp węgla”, to palacz dosypie go z radością i porządnie. Mniejsze firmy są bardziej ludzkie.
A nie boi się Pan, że taka wielka bezduszna korporacja pewnego dnia wchłonie Pana przedsiębiorstwo?
Boję się, to oczywiste. Ale myślę, że tego nie zrobią, bo gdyby chcieli, to już by nas wchłonęli. Korporacje działają dzięki systemom, a do naszej działalności nie pasuje żaden z ich systemów. Po prostu by się w tym wszystkim nie połapali. Druga rzecz to taka, że nie ma nas na giełdzie. Gdybyśmy byli, nie miałbym praktycznie nic do powiedzenia. Jeśli większość akcji znajduje się poza twoim zasięgiem, jesteś właściwie na łasce losu.
W jaki sposób znalazł się Pan w Ameryce? Czy przyciągnął Pana mit „amerykańskiego snu”?
Skończyłem w Gdańsku Technikum Ogrodnicze, a później wyjechałem do Warszawy studiować ogrodnictwo. Do Stanów przyjechałem w ramach wymiany studenckiej, na praktykę. To był okres późnego Gierka, trwało otwarcie na Zachód. Studenci z Polski jeździli do Ameryki zobaczyć, jak tam wygląda rolnictwo i ogrodnictwo, a Amerykanie jechali do Polski, choć nie jestem pewien, co mieliby oglądać w PGR-ach. Wtedy zobaczyłem, jak bardzo Polska różni się od Ameryki. Bolało mnie, że Amerykanie żyją o wiele lepiej od ludzi w Polsce, a przecież wcale nie są od Polaków lepsi. Nie bez znaczenia dla mojej późniejszej decyzji pozostania w Ameryce było to, że mieszkałem w Gdańsku. Przyjeżdżał Niemiec mercedesem, a ludzie bili się, żeby za jedną markę umyć mu samochód. Taki stan rzeczy nigdy nie wydawał mi się właściwy. Zdecydowałem, że uciekam z Polski. W Stanach wylądowałem w 1978 roku.
Czyli głęboka komuna, bez nadziei na jej rychły koniec…
O Solidarności jeszcze nikt wtedy nie słyszał. Nikomu w Polsce jeszcze nie przychodziło do głowy, że komuna skończy się za naszego życia, chociaż wszyscy wiedzieli, że kiedyś skończyć się musi. Logika wskazuje, że jeśli ludziom nie opłaca się pracować, to taki system nie może trwać wiecznie i musi się zawalić. Ale w 1978 nie było to wcale takie oczywiste.
Pamięta Pan swoją pierwszą pracę w Ameryce?
Pewnie, że pamiętam. Przyjechałem do Nowego Jorku jako uchodźca polityczny i organizacja, która pomagała azylantom, już na drugi dzień po przylocie załatwiła mi pracę. Miałem myć gary w restauracji na Greenpoincie. Powiedziałem, że studiowałem w Polsce i chciałbym podjąć studia w Ameryce. Zaczęli się śmiać. Podpisałem, że zrzekam się ich pomocy i od tego momentu byłem „na swoim”. Pojechałem do Rochester w stanie Nowy Jork i dostałem pracę w fabryce plastiku. Za minimalną stawkę godzinową na nocnej zmianie zbierałem plastikowe skrawki i wrzucałem je do maszyny, która je cięła i mieliła. Ja jednak zdecydowany byłem pójść na studia, bo nie przyjechałem do Ameryki, żeby zarobić i wrócić do Polski. Przyjechałem na stałe i wiedziałem, że studia są niezbędne, żeby dobrze tutaj żyć. Ale kiedy porównałem swoje zarobki z cenami na nowojorskich uczelniach, to stwierdziłem, że nie ma mowy, że to niemożliwe do osiągnięcia.
A jednak poszedł Pan na amerykańskie studia…
Ponieważ byłem w Stanach sam, pewnie z litości pewien Polak zaprosił mnie do siebie na sylwestra. Na imprezie była jego córka, która przyjechała z Kalifornii. Zacząłem z nią rozmawiać i zapytałem ją o tamtejsze uczelnie. Powiedziała niezwykle ważną rzecz, że jeśli jest się rezydentem stanu Kalifornia, to stanowe uczelnie są za darmo. Jeszcze w styczniu spakowałem swoje rzeczy, wsiadłem w mojego Forda Pinto i ruszyłem w podróż przez całą Amerykę. Pieniędzy miałem bardzo mało. W drodze do San Diego zepsuły mi się hamulce. Podjechałem do warsztatu, a tam „skubnęli” mnie na 300 dolarów. Po przyjeździe do San Diego pierwszą noc przespałem na plaży, a nazajutrz kupiłem gazetę i zacząłem szukać mieszkania. Kiedy zobaczyłem ceny wynajmu, nie mogłem uwierzyć, jakie są wysokie. Po kilku dniach udało mi się przekonać kogoś, żeby wynajął mi mieszkanie bez depozytu. Wydałem moje ostatnie pieniądze i nie stać mnie było, żeby w mieszkaniu podłączyć światło i gaz. Przez pierwsze dwa tygodnie wieczorami siedziałem przy świeczkach. Zanim znalazłem pracę, zarabiałem przez kilka tygodni oddając plazmę z krwi. Pobierali krew, oddzielali osocze i z powrotem wstrzykiwali krew. Można było tak robić co kilka dni. Pamiętam, że płacili za to siedem dolarów. Za cztery dolary kupowałem benzynę, za trzy chleb i szukałem pracy. W końcu zatrudniłem się w fabryce przy rozwożeniu farb. A potem dowiedziałem się, że mogę wynająć taksówkę.
I został Pan kalifornijskim taksówkarzem.
Tak, a najlepsze w tej pracy było to, że kiedy po roku w Kalifornii zapisałem się na uczelnię, mogłem jeździć taksówką wtedy, kiedy miałem na to czas. Jeździłem głównie wieczorami i na weekendy, a w ciągu tygodnia chodziłem na wykłady. Wszystkie święta spędzałem w taksówce. W sylwestra mogłem zarobić tyle, co jeżdżąc przez cztery dni. Zawsze miałem łatwość uczenia się języków, więc zacząłem uczyć się francuskiego. Po dwóch latach dziekan wezwał mnie na rozmowę i powiedział, że jeśli oprócz mojego kierunku, czyli finansów i zarządzania, zadeklaruję chęć studiowania języka francuskiego, to uczelnia wyśle mnie do Francji na roczne stypendium. Oczywiście zgodziłem się i pojechałem na rok na południe Francji. Wspaniałe przeżycie. Po powrocie do San Diego skończyłem studia i postanowiłem, że wracam do Nowego Jorku.
W Nowym Jorku trafił Pan na Wall Street. Marzył Pan o karierze maklera giełdowego?
Znalazłem pracę w firmie Prudential Bache Securities na stanowisku analityka systemów biznesowych. Pracowałem tam przez trzy i pół roku. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie znajoma i powiedziała, że z Polski przyjechał do lekarza, u którego pracowała, znajomy z torbą dolarów i chce kupić radary. Mówiła, że słyszała, że za dwa tygodnie przyjedzie z dwiema torbami dolarów, bo sprzeda towar i zarobi sto procent. Wtedy nie można było przesyłać pieniędzy między Polską i Ameryką, więc trzeba było wozić je w torbach. Zapytałem, czy nie oglądała przypadkiem jakiegoś filmu. Okazało się, że w Polsce antyradary samochodowe, bo to nie były żadne radary wojskowe, jak początkowo myślałem, tylko antyradary samochodowe, to bardzo chodliwy towar, a zysk rzeczywiście wynosi sto procent. Pomyślałem, że może i ja spróbuję. Wyjąłem pieniądze z banku, wziąłem kilka dni wolnego, za trzy i pół tysiąca dolarów kupiłem antyradary i pojechałem z nimi do Polski. Wszedłem do pierwszego lepszego sklepu z elektroniką, a jego właściciel kupił je ode mnie na pniu i zapłacił mi siedem tysięcy dolarów. Wróciłem do Stanów i powtórzyłem całą operację. A potem zastanowiłem się: „Zaraz, zaraz, to ja tutaj pracuję na trzydziestym piątym piętrze wieżowca przy rzece East River, ale właściwie co ja tu robię, skoro szybciej i łatwiej można zarabiać takie pieniądze?”. Zwolniłem się z pracy i zacząłem sprzedawać w Polsce amerykańskie produkty.
Na co w tamtych czasach był w Polsce największy popyt?
Na elektronikę. Kupowałem telefony Panasonica z przyciskami i w Polsce szły jak świeże bułki. W Polsce w tamtym czasie nie było cła ani podatku, celników nie interesowało, co przewożę. Potem zacząłem handlować galanterią. Obliczyłem, że sprzedałem w Polsce jakieś trzydzieści tysięcy krawatów. Potem widziałem w tych krawatach ludzi w telewizji. Byłem już lepiej zorganizowany, bo z towarem objeżdżałem całą Polskę. Miałem dużego fiata i odwiedzałem po kolei wszystkie domy mody, domy towarowe i prywatne butiki. Na początku oczekiwali na mnie z niecierpliwością, ludzie brali wszystko, płacili gotówką i jeszcze częstowali koniakiem. Świetny biznes! Ale rynek zaczął się stopniowo nasycać, a na podobny pomysł co ja, pewnie wpadło więcej osób. Postanowiłem, że wracam do Ameryki, ale już nie do Nowego Jorku.
Z powrotem do Kalifornii? Miał Pan kolejny pomysł na biznes?
Ktoś mi powiedział, że powinienem sprzedawać w Stanach polskie gazety. Zareagowałem zdziwieniem, bo nie bardzo wiedziałem, kto miałby te gazety czytać. Po prostu nie zdawałem sobie sprawy, że w Ameryce mieszka tak dużo Polaków. Nie było ich ani w San Diego, ani na Wall Street. Znajomy powiedział mi, że najbardziej poczytną gazetą w Polsce jest „Nie”. Pomyślałem „co za głupia nazwa dla gazety”, ale próbowałem kupić w kiosku i rzeczywiście była wyprzedana co do ostatniego egzemplarza. Zadzwoniłem do redakcji, a tam powiedziano mi, że skoro jestem na tyle odważny, żeby sprzedawać „Nie” w USA, to zapraszają mnie na rozmowę. Nie wiedziałem, o co chodzi z tą odwagą, bo przez lata mieszkania w Stanach, z polskiej polityki znałem tylko dwa nazwiska – Wałęsa i Jaruzelski. Nie miałem pojęcia, kim jest Urban. Te słowa o odwadze zrozumiałem dopiero, kiedy pierwszą partię gazety przywiozłem do Ameryki. Wkrótce potem zacząłem sprowadzać „Politykę”, „Wprost” i inne tytuły. Zostałem potentatem sprzedaży polskiej prasy. Na początku sprzedawałem gazety na Wschodnim Wybrzeżu, a następnie przyjechałem do Chicago i tutaj także stworzyłem dystrybucję.
Oczywiście nie poprzestał Pan na sprzedaży gazet. Co było następne?
Prasa sprzedawała się w sklepach z żywnością i to właśnie w sklepie usłyszałem, że gdyby w Stanach dostępne były polskie konserwy, to świetnie by się sprzedawały. Tylko, że ja nie miałem pojęcia o handlu żywnością, a poza tym zajmowali się tym już inni. I tutaj przydały się moje studia biznesowe i znajomość angielskiego. Wszyscy wokół mówili, że nie wolno przywozić konserw z Polski. A ja w końcu dodzwoniłem się do kompetentnej osoby w USDA, odpowiedniku polskiego Ministerstwa Rolnictwa, i okazało się, że wolno, tylko że trzeba zrobić to zgodnie z przepisami. Załatwiłem niezbędne pozwolenia i pojechałem do Polski po konserwy. A tam, w fabryce, która te konserwy miała produkować, dowiedziałem się, że jest problem i wszystkie procedury potrwają jeszcze dwa lata. Strasznie się wkurzyłem. Pojechałem do Ministerstwa Rolnictwa i zrobiłem tam karczemną awanturę. Byłem oburzony, że Polska stwarza przeszkody, aby sprzedawać w Ameryce polskie towary. Wzięli mnie tam za jakiegoś szalonego Amerykanina i okazało się, że cały proces da się skrócić do dwóch miesięcy. Postanowiłem, że sprowadzę do Ameryki polskie konserwy i byłem pierwszy, który to zrobił. Sprowadziłem „Tyrolską”, „Przysmak śniadaniowy” i inne. Ludzie mieli do nich nostalgię, bardzo je lubili i chętnie kupowali. Zaczynałem od sprowadzania gazet i konserw, a obecnie Lowell Foods importuje ponad pięć tysięcy produktów.
Jak wygląda dzień powszedni prezesa tak dużej i prężnej firmy jak Lowell Foods. O której Pan wstaje?
Teraz już trochę się rozleniwiłem, bo firma działa od 25 lat jak dobrze naoliwiony mechanizm. Ale kiedyś wstawałem o godzinie szóstej rano, a z pracy wychodziłem o dziesiątej wieczorem. Bodajże Ted Turner powiedział, że aby odnieść sukces, należy „wcześnie się kłaść spać i wcześnie wstawać, diabelnie ciężko pracować i reklamować”. Jeśli chcemy coś stworzyć i osiągnąć sukces w tym, co robimy, musimy poświęcić temu dużo czasu. Nie ma znaczenia, co robimy, ważne, żeby lubić to, czym się zajmujemy. Jeśli twoja praca sprawia ci satysfakcję, to nie męczy. Jeśli ktoś uwielbia grzebać, usmarowany w starych samochodach, to praca przy nich jest dla niego przyjemnością, bo wypływa z pasji, a ten ktoś jest najlepszym renowatorem antycznych samochodów.
Co by Pan poradził Polakowi, który dzisiaj po raz pierwszy w życiu ląduje na O’Hare z zamiarem odniesienia w Stanach finansowego sukcesu?
Że to nie jest takie łatwe. Na sukces musi złożyć się wiele czynników, niekoniecznie zależnych od nas. Prawdopodobieństwo odniesienia sukcesu jest małe, bo po drodze do niego zdarza się tak wiele niepowodzeń, że łatwo się zniechęcić. Jeśli ktoś zaczyna działać tylko i wyłącznie z nastawieniem na finansowy sukces, prawdopodobnie go nie odniesie. Najważniejsze to robić to, w czym jesteś dobry i co sprawia przyjemność. Jeśli ktoś jest dobrym kucharzem, to odniesie sukces, bo może znaleźć pracę w najlepszej restauracji w mieście. Ale musi być naprawdę dobry. Mój mechanik zawsze prosi mnie, żeby nikogo do niego nie polecać, bo już nie wyrabia się ze zleceniami. Jest najlepszy i ludzie o tym wiedzą. A inny mechanik, który jest kiepski, musi oszukiwać klientów, żeby wyjść na swoje. Dlatego powtarzam raz jeszcze, że nieważne, co robisz, ale rób to najlepiej ze wszystkich. Wtedy sukces przyjdzie, jako naturalna konsekwencja, będzie efektem twojej pracy. Pieniądze nie mogą być celem, są potrzebne do realizacji celów i marzeń, ale nie są najważniejsze. Najważniejsze, to odnaleźć w sobie, w czym jesteś najlepszy i co lubisz robić.
O czym marzy Conrad Lowell?
Kiedy budowałem i rozwijałem swoją firmę, pieniądze nie były moim głównym celem. Chciałem dać Polakom dumę z tego, że pracują w firmie, z którą mogą się identyfikować i nie muszą się jej wstydzić. Ja mam w sobie to, co ma każdy, kto przyjechał tu z Polski – jesteśmy w połowie już stąd, a w połowie jesteśmy Polakami. Chciałbym, żeby Polakom było w Ameryce lepiej i już jest lepiej, bo nie musimy się wstydzić swojego pochodzenia. Marzę, żeby polonijnym dzieciom, które dorastają w USA, zaszczepić polskość. Żeby nigdy nie zapomnieli o tym, że także są Polakami. Kolejnych fal emigracji z Polski już nie ma i prawdopodobnie nie będzie, a tych, którzy przyjeżdżają, jest bardzo mało.
Dlaczego tak ważne jest, żeby podtrzymać polską tożsamość?
Jest takie powiedzenie: „Co mnie obchodzi Górna Wolta?”. Jest taki kraj w Afryce, ale nic więcej o nim nie wiem, bo nie chcę i nie muszę. Jestem Polakiem i zależy mi, żeby ludziom, z którymi łączy mnie polskość, żyło się lepiej. Często na swojej biznesowej drodze spotykam ludzi, którzy otwarcie przyznają się do polskości, chociaż nie mówią po polsku, bo są potomkami polskich imigrantów. Ci ludzie często żałują, że nie mówią po polsku, że nie znają polskiej kultury i tradycji. Bo jak bez tego można czuć się Polakiem? Możesz tylko powiedzieć, że moi dziadkowie pochodzili z Polski. Dlatego tak ważne jest, żeby naszym dzieciom zaszczepić polskość i ją w nich pielęgnować. One w przyszłości rozjadą się po Ameryce, a może i po świecie, a bez poczucia tożsamości rozpłyną się w nowej kulturze. Jeśli będą miały w sobie polskość, będą wiedziały, skąd pochodzą. Nie możemy zazdrościć innym grupom etnicznym, że jest im w Ameryce dobrze, że żyją ze sobą w zgodzie. Musimy sami zadbać o przedłużenie tożsamości. Bez niej jesteśmy przecież sierotami.
Czy podtrzymanie polskiej tożsamości u młodego pokolenia Polaków w Chicago traktuje Pan jak swoją życiową misję?
Nie powiedziałbym, że misję, ale chciałbym dołożyć swoją cegiełkę. Ale nie dokonam tego sam. To zadanie dla polonijnych szkół i nauczycieli, których podziwiam i szanuję. Mam taką wizję, żeby polonijne dzieci chodziły przez pierwsze lata wyłącznie do polskiej szkoły. Tam nauczyłyby się języka, polskiej historii i współpracy ze sobą. Tak tworzą się więzi na całe życie. Czy stać na to Polonię? Uważam, że tak. Wystarczy podpatrzeć, jak robią to inne narodowości.
Rok temu robiłem wywiad z amerykańską dziennikarką i pisarką polskiego pochodzenia – Ritą Cosby. Podczas rozmowy padło Pana nazwisko. Rita Cosby powiedziała, że Conrad Lowell to wielki polski patriota.
Czy ja jestem taki wielki patriota? Nie wiem. Takich ludzi jak ja jest wśród nas bardzo wielu. Ja czuję się częścią, dokładam się do tego wspólnego czynu. Jeśli mogę pomóc, choćby poprzez sponsorowanie różnego typu imprez i uroczystości, dać dzieciakom z polskich szkół polskie produkty, to robię to z radością. Daję im polskie słodycze, bo tożsamość można budować i w ten sposób, utrwalając polskie smaki. Chcę w tym miejscu podkreślić, że samemu niewiele można zdziałać. Ja mam to szczęście, że mam piękną, wspaniałą, niesamowitą, pracowitą i porządną żonę Iwonę Lowell. Mam także wspaniałych szwagrów Ireneusza Żyżyńskiego i Krzysztofa Kowalczyka oraz wspaniałą siostrę Barbarę Kowalczyk, którzy praktycznie od początku istnienia firmy są ze mną. Bez żony i innych członków rodziny nie zbudowałbym Lowell International Foods. Jest coś, co wspominam z uśmiechem na twarzy. Kilka lat po założeniu firmy w Polsce moja siostra z pretensją w głosie powiedziała mi, że zgodziła się na jej prowadzenie, bo nie potrafiła odmówić, i myślała, że to się wszystko szybko skończy. A tu końca nie widać.
Jakie jest Pana największe życiowe osiągnięcie? Życiowe czy biznesowe?
Na pewno nie pieniądze, bo jest mnóstwo ludzi, którzy mają ich więcej. Moja filozofia to cieszyć się tym, co mam, starać się o więcej, ale nie za wszelką cenę, bo wtedy łatwo jest wszystko stracić. Jako młody chłopak kiedyś miałem pretensje do losu, że nie jestem tak przystojny, że wszystkie dziewczyny tracą głowę z mojego powodu. A pewnego razu zobaczyłem chłopaka na wózku inwalidzkim i zrozumiałem, że nie mam prawa narzekać, bo on dałby wszystko, żeby tylko móc chodzić. Moje osiągnięcie? Moja firma z pewnością daje mi dużo radości. Moje małżeństwo daje mi szczęście. Czuję satysfakcję, że dzięki mojej firmie rodzina w Polsce ma zatrudnienie.
Został Pan w tym roku wyróżniony tytułem Człowieka Roku „Dziennika Związkowego”. Co dla Pana znaczy to wyróżnienie?
Jest mi niezmiernie miło i jestem zaskoczony, bo uważam, że jest wśród Polonii mnóstwo ludzi, którzy na równi ze mną, albo i bardziej, zasługują na ten tytuł. To moje drugie ważne wyróżnienie, bo w 2006 roku zostałem przyjęty do Chicago Area Entrepreneurship Hall of Fame, sponsorowane przez University of Illinois w Chicago. To było wyróżnienie amerykańskie, a Człowiek Roku „Dziennika Związkowego” to bycie zauważonym w środowisku polskim. To dla mnie wielki zaszczyt.
Serdecznie gratuluję. Co chciałby Pan przekazać Polonii na sam początek 2020 roku?
Młodym ludziom – starajcie się robić w życiu to, co lubicie i w czym jesteście dobrzy. Cieszcie się wszystkim, co macie, ale starajcie się mieć więcej. Nie zapominajcie o tym, że jesteście Polakami. Nie pozwólcie, aby wasza polskość rozpłynęła się w Ameryce czy gdzieś w świecie. Bądźcie dumni z tego, że jesteście Amerykanami i także Polakami. A nam wszystkim życzę, żebyśmy potrafili ze sobą współpracować i żyć w zgodzie. Wtedy zdołamy osiągnąć sukces. Nasz wspólny polski sukces, bo tylko razem możemy osiągać rzeczy ważne i wielkie.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Grzegorz Dziedzic
Wywiad opublikowany za zgodą „Dziennika Związkowego”