czwartek, 28 marca, 2024
Strona głównaOpowiadania„Bieszczadzkie Biesy”

„Bieszczadzkie Biesy”

Siedzieliśmy na tarasie widokowym restauracji „U Trola” w Cisnej i jak zwykle, gdy spotkają się dwaj policjanci – chociaż z założenia miał to być tylko wieczór towarzyski, żeby powspominać dawne czasy – rozmawialiśmy głównie o robocie.

– Niektórzy mówią, że życie i śmierć to dwa oblicza tego samego medalu. I coś w tym jest, przynajmniej dla tych, którzy wierzą, że sama śmierć nie jest końcem, a jedynie początkiem czegoś nowego – powiedziałem i pociągnąłem spory łyk piwa, prosto z butelki.

– Bardzo mądrze, jak na gliniarza, i filozoficznie – zgodził się ze mną Zygmunt. – Ale powiedz to tym, którzy już nie żyją. A dokładniej mówiąc – ich rodzinom. Zwłaszcza, gdy to, przeważnie młode życie, zostało przerwane nagle, w brutalny sposób przez jakiegoś zwyrodniałego mordercę.

Budynek, w którym mieściła się restauracja i hotel, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg, został wybudowany z grubych, modrzewiowych bali, miał dach z przyprószonej zielonym nalotem grubej warstwy trzciny i wszystkie balustrady, tarasy, schody, a także meble wykonane z fantazyjnie poskręcanego drewna, albo z przedziwnych kształtów korzeni. Wszystko to razem, połączone z niepowtarzalnym widokiem na rynek miasteczka i rozciągającą się za nim, zaraz za potokiem, panoramą dzikich Bieszczad, sprawiało, że czuło się tu atmosferę pradawnego baśniowego świata, rodem z powieści Andrzeja Sapkowskiego. Ale mnie, pod pewnymi względami, restauracja „U Trola” przypominała znaną w całej Polsce, kultową wręcz w środowisku policjantów pionu kryminalnego, starą, poczciwą knajpę „Pod Pałami”. Dwadzieścia lat temu, obaj z Zygmuntem, spędziliśmy tam sporo miłych chwil. Byliśmy wtedy świeżo upieczonymi gliniarzami i słuchaczami Szkoły Policji Kryminalnej i Dochodzeniowej w Pile, gdzie zdobyliśmy solidną podstawę do wykonywania tego trudnego zawodu.

Po zdaniu egzaminów końcowych, nasze drogi rozeszły się. Ja wróciłem do Przemyśla, skąd niebawem trafiłem do Komisariatu Policji w Birczy. Zygmunt natomiast wylądował w Krakowie, gdzie czekała go błyskotliwa kariera.

– Słuchaj, z wyróżnieniem skończyłeś szkołę kryminalną. Nie marnuj tego! Jakie cię tam na wsi, w tych twoich Bieszczadach, czekają sprawy? „A kury, a kaczki…” – perswadował, zanim się rozstaliśmy. – W najlepszym wypadku, będziesz łapał złodziei drewna z lasu i przedstawiał ludziom zarzuty typu: „Znęcał się fizycznie nad indykiem, bijąc go patykiem”. A jeżeli nawet, raz na dziesięć lat, zdarzy się jakieś morderstwo, to i tak okaże się, że to tylko pijany chłop za mocno uderzył swoją kobietę, albo ona straciła panowanie nad nerwami i dźgnęła go kuchennym nożem w bebechy. Mówię ci, machnij na to ręką i chodź ze mną!

Ale nic nie osiągnął, bo – jak wilka do lasu – ciągnęło mnie z powrotem do mojego ukochanego Pogórza Przemyskiego i sąsiadujących z nim Bieszczad.

W pewnym sensie miał rację, bo teraz, po dwudziestu latach, gdy los ponownie nas ze sobą zetknął, on był już podinspektorem, dowódcą, złożonej z najlepszych specjalistów w kraju, Specjalnej Grupy Operacyjno-Dochodzeniowej z siedzibą w Krakowie, która została powołana do zatrzymania brutalnych morderców i złodziei, od trzech lat bezkarnie grasujących na terenie kilku województw południowej i wschodniej Polski. Zbrodniarze ci mieli na sumieniu, szacowano, co najmniej kilkanaście napadów z bronią w ręku na kantory wymiany walut, małe banki i prywatnych biznesmenów, w czasie których zgarnęli gruby szmal, i bez skrupułów, pozbawili życia siedem osób. Teraz, niemal po dwóch latach nieustannej orki, Piątkowi i jego ludziom, udało się wreszcie dopaść drani. Nawiasem mówiąc, dołożyłem do tego swoje trzy grosze, więc gdy Piątek przyjechał do Przemyśla, od razu postanowiliśmy odnowić starą znajomość.

Ostatniego maja 2015 roku w Birczy ktoś napadł, zastrzelił i obrabował miejscowego biznesmena Zbigniewa Poniedzielskiego.

Poniedzielski był człowiekiem w czepku urodzonym. Swoje szczęście zawdzięczał Balcerowiczowi i jego „popiwkowi”, który zmuszał przedsiębiorstwa państwowe do przymusowej prywatyzacji. Dzięki temu, pewnego dnia, z urzędnika państwowego gładko przeistoczył się w ajenta leśnego; przejął od nadleśnictwa grupę drwali i ich pomocników; i stał się ich pracodawcą. O tej chwili forsa, niezależnie od pogody, płynęła na jego konto grubym strumieniem, więc szybko się wzbogacił.

Do zabójstwa Poniedzielskiego doszło przed jego rezydencją na ul. Wesołej, około godziny osiemnastej. Sprawcy zaskoczyli go na podjeździe do posesji, tuż przed bramą wjazdową.

Gdy pół godziny później pojawiłem się na miejscu zdarzenia, był tam już dzielnicowy sierż. Jan Kapica, karetka pogotowia i tłum gapiów, których Kapica starał się trzymać w bezpiecznej odległości, za czerwoną taśmą, aby nie zadeptali śladów przed przybyciem prokuratora i grupy operacyjno-dochodzeniowej z Przemyśla.

– Szanowni państwo, jeżeli ktoś coś widział, albo słyszał, niech zostanie, będziemy wdzięczni za każdą informację; pozostali powinni się rozejść – powiedziałem.

– Już ich rozpytałem. Nikt nic nie wie – szepnął mi do ucha Kapica.

– Co udało ci się ustalić? – zapytałem.

– Na razie niewiele. Ale wygląda na to, że dostał z bliskiej odległości, prosto w czoło, z dziewięciomilimetrowego gnata z tłumikiem. Śmierć nastąpiła natychmiast. Tak przynajmniej twierdzi lekarz.

– A domownicy?

– Rozmawiałem tylko z córką, Magdaleną, która pierwsza odkryła zwłoki ojca. Żona jest w szoku. Ciśnienie skoczyło jej do 250 kresek, więc dostała zastrzyk uspokajający. Magdalena pracowała na komputerze w swoim pokoju, którego okno wychodzi na tę stronę, ale nic nie widziała. W pewnym momencie usłyszała pisk opon gwałtownie ruszającego samochodu, to ją zaciekawiło, więc podniosła się i wyjrzała na zewnątrz. Zobaczyła samochód ojca stojący przed bramą, ale jego zwłoki odkryła dopiero po kilku minutach, gdy zdziwiona, że nie wjeżdża, wyszła z domu i podeszła do bramy.

Kapica dobrze się spisał. Zrobił wszystko, co do niego należało, aby należycie zabezpieczyć miejsce zdarzenia i zebrać jak najwięcej informacji przed przybyciem prokuratora.

Żeby odciąć sprawcom zabójstwa możliwość ucieczki, oficer dyżurny Komendy Miejskiej Policji w Przemyślu, w porozumieniu ze swoimi odpowiednikami z komend powiatowych w Ustrzykach Dolnych, Lesku i Sanoku, zarządził blokady dróg. A także postawił na nogi, obejmujące teren Birczy i okolic, strażnice graniczne w Wojtkowej i Huwnikach, dysponujące dużą ilością ludzi i sprzętu.Trup Poniedzielskiego leżał na plecach z szeroko rozrzuconymi rękami, a na kostce brukowej, dookoła przestrzelonej na wylot głowy było pełno krwi. Ułożenie zwłok wskazywało na to, że Poniedzielski wysiadł z samochodu i zanim zginął, zrobił kilka kroków w kierunku bramy. To mnie zdziwiło. Po co wysiadał z pojazdu, skora brama otwierała się automatycznie, na pilota? Może mechanizm się zaciął albo zapomniał pilota, lub znał zabójcę, który stał tutaj i czekał na niego?

W tym momencie przypomniałem sobie, co mówił wykładowca z Piły na temat kryminalistyki i logicznego myślenia:

– O czym może świadczyć obecność wydzieliny spod napletka u podejrzanego o dokonanie gwałtu?

– Że jest brudasem i nie kąpał się przez kilka dni – odpowiedział ktoś z tyłu sali.

– Słusznie – zgodził się wykładowca, ale to nieistotne.

– Że w czasie ostatniej doby nie zgwałcił żadnej kobiety – dodał ktoś inny.

– Prawidłowa odpowiedź – pochwalił go wykładowca. – W naszej policyjnej robocie, a szczególnie w kryminalistyce, liczy się spostrzegawczość, umiejętność logicznego myślenia i wyciągania prawidłowych wniosków. Rozumu, trzeźwego rozsądku, drodzy panowie, niczym nie można zastąpić.

Ostrożnie zbliżyłem się do pojazdu i rozejrzałem dookoła. We wnętrzu samochodu nigdzie nie zauważyłem pilota, ale Poniedzielski ściskał coś w dłoni. Spojrzałem na bramę i wtedy spostrzegłem – na co do tej pory nikt nie zwrócił uwagi – że na przylegające do siebie pręty, z otwierających się na dwie strony wrót bramy, ktoś zarzucił opaskę z grubej, przeźroczystej żyłki. To odkrycie spowodowało, że wszystko stało się jasne:

Zabójca zabezpieczył żyłką bramę przed otwarciem, a sam ukrył się za tujami, których po kilka od zewnątrz ogrodzenia rosło po obu stronach bramy. Gdy Poniedzielski wysiadł z samochodu, aby sprawdzić, dlaczego brama się zacięła, morderca wyłonił się z ukrycia, zastrzelił go i okradł. Następnie wskoczył do samochodu wspólnika, który oczekiwał gdzieś w pobliżu, a na otrzymany sygnał podjechał pod bramę, po czym ruszył na pełnym gazie. Stąd pisk opon, który oderwał od komputera córkę Poniedzielskiego.

Od razu skojarzyło mi się, że modus operandi – sposób działania jest bardzo podobny do tego, jaki stosowali sprawcy napadów na kantory i banki, którzy od trzech lat pozostawali nieuchwytni.

Tylko w Przemyślu w podobny sposób zginęło dwóch właścicieli kantorów. Pierwszy z nich, były cinkciarz, został zastrzelony w tunelu na ul. Grunwaldzkiej, gdy po robocie, z dziennym utargiem w walizce, szedł do banku. Drugiego, pół roku później, kostucha zaskoczyła na klatce schodowej bloku, w którym mieszkał. A były jeszcze napady w Tarnowie, Bochni, Wadowicach i Lubaczowie, gdzie za każdym razem łupem sprawców padały grube sumy pieniędzy w różnych walutach.

Wiedziałem o tym z telegramów, biuletynów informacyjnych oraz odpraw służbowych. Wiedziałem również, że do wykrycia sprawców tych zbrodni powołano tak zwaną „Grupę Piątka”, którą dowodził podinsp. Zygmunt Piątek z Krakowa.

Tym razem jednak ofiarą nie był właściciel kantoru, a przedsiębiorca leśny, co trochę zmieniało sytuację i rozszerzało krąg przyczyn zabójstwa i ewentualnych podejrzanych.

Przybyli z Przemyśla policjanci szybko uwinęli się z robotą. Oględziny miejsca zdarzenia zostały zakończone. Przyjechał karawan i zabrał ciało Poniedzielskiego do prosektorium, gdzie nazajutrz naczelny patolog, doktor Bezik miał zająć się sekcją zwłok.

– Podsumujmy, co udało nam się ustalić – powiedział prokurator Grudzień, gdy dobrze już po północy spotkaliśmy się na kawie w komisariacie, w moim gabinecie.

– Moim zdaniem – pierwszy odezwał się dochodzeniowiec, kom. Marek Nowak – mamy tutaj do czynienia z typowym zabójstwem na tle rabunkowym. Sprawcy, których było co najmniej dwóch, to profesjonaliści. Z góry zakładali, że zabiją swoją ofiarę. Zaatakowali w dogodnym miejscu, w taki sposób, że nikt ich nie zauważył i nawet kamery zainstalowane na budynku nic nie zarejestrowały. Z samochodu zginęła torba z pieniędzmi. A to znaczy, że wcześniej musieli prowadzić rozpoznanie i obserwować ofiarę. Wiedzieli, że dzisiaj, a dokładniej mówiąc już wczoraj, będzie przewoził grubszą forsę na wypłatę dla swoich pracowników.

– Tak – wszedłem mu w słowo. – Poniedzielski płacił ludziom pierwszego każdego miesiąca. Zatrudnieni na stałe przeważnie otrzymywali przelewy bankowe, a robotnicy sezonowi pieniądze do ręki, dlatego potrzebował gotówki. Dużo gotówki, bo stałych miał niewielu. A i oni, to niepotwierdzona wiadomość, otrzymywali od pryncypała drugą kopertę, bo na konta szła tylko część pieniędzy.

– Ile tego mogło być? – zainteresował się prokurator.

– Myślę, że około stu pięćdziesięciu do dwustu tysięcy.

– Wozić tyle szmalu bez ochroniarza, to jakby samemu prosić się o kłopoty – zauważył prokurator.

– Dla niego, to nie było dużo. A poza tym, przyzwyczaił się i czuł się bezpiecznie, bo nigdy nic się nie działo. Wiem od kierownika banku, że pół godziny przed napadem wybrał z konta sto tysięcy złotych, a wcześniej był w Ustrzykach Dolnych, gdzie ma dwa duże sklepy z odzieżą, skąd zabrał dzienny utarg. Jego żona mówi, że każdego popołudnia przed dniem wypłaty przywoził pieniądze do domu. Po kolacji siadał w swoim gabinecie i dzielił je do kopert.

– I to stało się przyczyną jego śmierci – podsumował Nowak, po czym podniósł do ust kubek z mocną, czarną jak smoła kawą i pociągnął spory łyk. – Poniedzielski nie żyje, robotnicy nie otrzymają zapłaty, sprawcom zabójstwa i rabunku, jak zwykle – bo moim zdaniem, chociaż nie potwierdzę tego oficjalnie, to robota „Gangu Kantorowców” – udało się uciec. A my nie mamy nic, czego moglibyśmy się czepić, bo bandyci nie pozostawili żadnych śladów.

Mogliśmy tak rozmawiać sobie do świtu, a i tak nic by to nie dało. Wszyscy byliśmy mocno zmęczeni, bo pracowaliśmy przecież już od rana, więc po wypiciu kawy i rozesłaniu telegramów, prokurator i ludzie Nowaka zebrali swoje manele, sporządzone dokumenty i pojechali do Przemyśla. A ja poszedłem do domu, żeby się zdrzemnąć chociaż ze dwie – trzy godziny, bo zwyczajnie padałem z nóg, a równo o ósmej musiałem być już w komisariacie.

Zgadzałem się z Nowakiem, że zabójstwo Poniedzielskiego, to może być robota „kantorowców”, co oznaczało, że śledztwo w tej sprawie przejmie, oczywiście, podinsp. Zygmunt Piątek. Nie znaczyło to zupełnie, że my w komisariacie nie będziemy się tym zajmować. Owszem, już od rana czekała nas porządna orka. Mieliśmy wszyscy wyruszyć w teren, żeby odnaleźć i rozpytać każdego mieszkańca ulicy Wesołej, a nawet całej Birczy, żeby wykluczyć możliwość, że ktoś coś wie, a my do niego nie dotarliśmy. Spodziewałem się także, że niebawem spłyną wytyczne ze szczegółowym wykazem czynności do wykonania.

Poniedzielski nie był aniołkiem. Wygrywał przetargi, płacił niskie stawki, bogacąc się kosztem pracowników, więc na pewno miał sporo ukrytych wrogów, nawet wśród tych, którzy udawali jego przyjaciół. Wielu z nich chętnie odstawiłoby go na boczny tor, żeby zająć jego miejsce. Ale do morderstwa, nawet za cenę grubego szmalu, nikt się nie posuwał. Bo śmierć to sprawa ostateczna, nieodwracalna… Grzech, którego żaden ksiądz nie ma prawa człowiekowi odpuścić. Zabić człowieka z zimną krwią, to nie to samo co obić komuś mordę, albo nawet podłożyć świnię. Tego nie mógł zrobić żaden miejscowy konkurencyjny przedsiębiorca, ani robotnik leśny.

Ludzie z naszych stron tak nie postępowali. Nie mordowali swoich konkurentów, a nawet wrogów. Owszem, upić jakiegoś upierdliwego, nadgorliwego drania – na przykład gliniarza, albo leśniczego, który sam kombinował z właścicielami tartaków, kradł drewno i brał łapówki, a chłopom nie pozwalał przywieźć patyka z lasu – wywieźć go na odludzie i przywiązać na noc do drzewa, żeby, gdy się ocknie z pijackiego amoku, narobił ze strachu w gacie, przemyślał swoje postępowanie i nabrał rozumu… To się zdarzało. Ale zawsze rano, niby przypadkiem idąc na grzyby, ktoś zjawiał się, żeby go uwolnić.

Stąd byłem pewny, że Poniedzielskiego załatwił ktoś z zewnątrz. Ale mogłem się mylić. Wszyscy mogliśmy się mylić.

Stałem w alejce nr 10 cmentarza komunalnego w Ustrzykach Dolnych, nieco z tyłu za innymi uczestnikami tej przykrej uroczystości, która się tutaj odbywała i po raz setny w czasie ostatnich kilku dni, zadawałem sobie pytanie:

– Dlaczego? Dlaczego młody, zdrowy, i wydawało się, szczęśliwy trzydziestoletni mężczyzna nagle stracił ochotę do życia? Dlaczego, nie mówiąc nic nikomu, wsiadł do samochodu, pojechał do lasu w odludne miejsce nad zakolem Wiaru, żeby tam popełnić samobójstwo? Co go tak mocno przycisnęło, co mu tak dopiekło, że zdecydował się zostawić młodą żonę i osierocić dwoje zaledwie kilkuletnich dzieci? I dlaczego – skoro już musiał ze sobą skończyć – nie zrobił tego gdzieś bliżej domu?

Za cholerę nie mogłem tego pojąć i uważałem – chociaż sekcja zwłok nic nie wykazała – że sprawa musi mieć jakieś drugie dno.

Było ciepło. Wiosennie. W koronach drzew śpiewały ptaki i całe miasteczko zdawało się tonąć w promieniach przedpołudniowego słońca.

Anatol Darczyński, którego chowaliśmy, był nauczycielem w szkole podstawowej w Wojtkowej i przyrodnikiem amatorem. Żona zgłosiła jego zaginięcie dzień po zabójstwie Zbigniewa Poniedzielskiego, po tym, jak nie wrócił na noc do domu i nie pojawił się w pracy. Szukaliśmy go bez skutku przez trzy dni. A czwartego dnia trafił na niego wędkarz, który łowił na Wiarze pstrągi. Darczyński był stuknięty na tle wilków i niedźwiedzi. Włóczył się za nimi po lesie, robił im zdjęcia z ukrycia, a nawet zakładał fotopułapki.

Do jego śmierci doszło dwadzieścia kilometrów od Birczy i wydawało się, że – poza datą – nie ma żadnych podstaw, aby łączyć ze sobą zabójstwo Poniedzielskiego z samobójstwem Darczyńskiego. Ja jednak miałem przeczucie, że może być inaczej.

– Człowieka, ludzkiego rozumu, nigdy nie da się tak do końca rozgryźć – powiedział mój znajomy dr psychologii, wykładowca z Uniwersytetu Wschodnioeuropejskiego w Przemyślu, gdy odwiedziłem go w jego prywatnej posiadłości, żeby pomógł mi spojrzeć na problem samobójstw z naukowego punktu widzenia. – Nie wiem dlaczego ludzie się zabijają. To musi być jakiś impuls, jakaś nagła przyczyna… Po prostu coś się urywa. Jakiś neuron, jakiś ośrodek mózgowy przestaje działać i koniec. W taki sposób to tylko można wytłumaczyć. To jest choroba, chociaż jej nie widać, która powoduje, że człowiek traci ochotę do życia…

– A czy kłótnia z żoną może być takim impulsem? – zapytałem, myśląc o Darczyńskim.

– Możliwe, ale musiałyby się na to nałożyć jeszcze inne przyczyny. Na przykład długotrwały stres.

Wiedziałem o tym, aż za dobrze, ale odwiedziłem doktora, bo nie chciałem zaniedbać żadnego aspektu prowadzonego przeze mnie postępowania. Przy jego pomocy usiłowałem sporządzić portret psychologiczny typowego samobójcy i sprawdzić, czy i w przypadku Anatola Darczyńskiego, będzie miał zastosowanie.

Stojąc na cmentarzu, nadal nie mogłem uwierzyć, że ten zrównoważony emocjonalnie i bardzo lubiany przez uczniów nauczyciel, sam odebrał sobie życie. I właśnie wtedy wpadła mi do głowy pewna koncepcja, którą wcześniej ignorowałem, jako mało prawdopodobną, a wręcz niemożliwą.

Coś natarczywie szeptało mi do ucha, że te dwie sprawy: zabójstwo Poniedzielskiego i samobójstwo Darczyńskiego, mają ze sobą jakiś związek. Że coś je ze sobą łączy, i że nie jest to tylko „prawo serii”. Wierzą w nie święcie wszyscy policjanci, bo nieszczęścia, jak mówi ludowe przysłowie, lubią chodzić parami. Przekonałem się o tym wiele razy.

Doszedłem bowiem do wniosku, że jeśli sprawcy napadu na Poniedzielskiego uciekali z Birczy bocznymi, leśnymi drogami, aby nie natknąć się na ruchome policyjne patrole i blokady na drogach głównych, to przekorny los mógł ich zetknąć z Darczyńskim. Albo – co wydawało mi się jeszcze mniej prawdopodobne, ale nie niemożliwe – znał się już z nimi wcześniej i miał jakiś związek ze sprawą Poniedzielskiego.

Idąc tym tropem, zaraz po pogrzebie, odwiedziłem leśniczego z Trójcy.

Słuchaj – zagadnąłem. – Darczyński stawiał w twoim leśnictwie elektroniczne pułapki na niedźwiedzie. Znasz ich lokalizację?

– Niezbyt dokładnie, ale wiem, gdzie szukać.

Razem odnaleźliśmy wszystkie aparaty, były to dosyć proste w obsłudze urządzenia, o których wcześniej nikt nie pomyślał. Nie wiem na co liczyłem, ale oprócz borsuka, dwóch dzików i ogona wilka, nie zarejestrowały żadnych innych obrazów.

– Zdjęcia dobre, ale rozumiem, że nie o nie ci chodzi.

– Nie, nie o nie. Liczyłem na coś więcej. Po prostu czepiam się wszystkiego. Sprawdzam każdą możliwość, ale to jak gra w totolotka.

– Czekaj! – żachnął się leśniczy. My także mamy swoje rotacyjne aparaty. Stawiają je strażnicy leśni z myślą o złodziejach drewna, kłusownikach i tych, którzy lubią do lasu wywozić swoje śmieci. Umówię cię na jutro z komendantem Zielińskim, chociaż sądzę, że na wiele się to nie zda, bo gdyby pojawiło się na nich coś ciekawego, dawno byś już o tym wiedział.

Sprawdzenie wszystkich fotopułapek nadleśnictwa ustawionych w okolicy Birczy, Trójcy i w rejonach wytypowanych dróg leśnych, którymi mogli uciekać sprawcy napadu na Poniedzielskiego, zajęło nam sporo czasu, ale opłaciło się.

Na jednym ze zdjęć, zapisanym na karcie pamięci aparatu ustawionego ponad dwadzieścia kilometrów od Birczy i zaledwie dwa kilometry od miejsca samobójczej śmierci Darczyńskiego, znajdowała się sylwetka około trzydziestoletniego mężczyzny z przysłaniającą oczy czapką bejsbolową na głowie. Facet zszedł z drogi na skład leśny, aby się wysikać. I co najważniejsze – zdjęcie zostało zrobione pierwszego czerwca, o godzinie 18,50, a więc w niecałą godzinę po zabójstwie Poniedzielskiego.

– To musi być jakiś grzybiarz z miasta – powiedział Zieliński, bo ja go nie znam.

– Ja też nie – zgodziłem się z nim.

Nadzieja, że dzięki zdjęciu komendanta straży leśnej uda mi się wytypować sprawcę zabójstwa Poniedzielskiego, tak szybko zgasła, jak się pojawiła; bo chociaż okazaliśmy zdjęcie „grzybiarza” wszystkim leśnikom, pracownikom leśnym, sołtysom i niemal każdemu mieszkańcowi naszej gminy, nikt go nie rozpoznał. Sporządziłem również notatkę urzędową z moich ustaleń, czynności i toku rozumowania, i wraz ze zdjęciem przekazałem do Wydziału Kryminalnego w Przemyślu, skąd trafiła do Piątka, a na jego polecenie do wszystkich jednostek policji w kraju.

Minęło dwa miesiące. Sprawa zagadkowego samobójstwa Darczyńskiego – wobec braku dowodów dostatecznie uzasadniających podejrzenie, że do jego śmierci przyczyniły się osoby trzecie – została umorzona. Śledztwo w sprawie zabójstwa Poniedzielskiego, w naturalny sposób, przysypane lawiną mniejszych gatunkowo spraw, zeszło na plan dalszy. Aż tu pewnego dnia, gdy tylko pojawiłem się w pracy, na moim biurku zaterkotał telefon służbowy.

– Cześć! – odezwał się oficer dyżurny, gdy podniosłem słuchawkę i przedstawiłem się. – Będziesz dzisiaj w mieście?

– Tak. Na dziesiątą mam wezwanie do sądu.

– To dobrze, bo komendant Dyląg prosił, żebyś się u niego zameldował.

„Prosił” – pomyślałem, wiedząc, że jest to tylko nieco bardziej grzecznościowa forma rozkazu, bo ten fajfus nigdy o nic nie prosił. Zawsze rozkazywał…

– A o co chodzi? – próbowałem pociągnąć go za język.

– Nie pytaj, tylko wskakuj w gablotę i przyjeżdżaj. Żebyś zdążył przed sądem, bo później możesz go nie zastać.

Do Przemyśla jechałem trochę zaniepokojony, domyślając się, że może chodzić o doktora Gibałę, któremu wczoraj zatrzymaliśmy prawo jazdy i broń, gdy po kilku głębszych wracał z polowania. Facet był ustosunkowany i wyjątkowo upierdliwy… Ale pomyliłem się.

Komendant przywitał mnie więcej niż życzliwie.

– Zaprosiłem cię tutaj, żeby ci pogratulować, jeszcze zanim pojawią się oficjalne komunikaty – zaczął. – Rano dzwonił tu do mnie podinsp. Zygmunt Piątek z Krakowa. Mówił, że dzięki zdjęciu, które zabezpieczyłeś, udało im się wreszcie wpaść na trop i rozpracować „Gang Kantorowców”. Napad na Poniedzielskiego i śmierć Darczyńskiego, to także ich robota.

– Cieszę się, że mogłem pomóc, ale to nic wielkiego – odpowiedziałem zaskoczony. – Po prostu miałem szczęście.

– Nie bądź taki skromny. Doskonale dajesz sobie radę. Gratuluję intuicji i dobrej policyjnej roboty!

„Gang Kantorowców” okazał się bardzo mały i hermetyczny; i w tym tkwiła tajemnica jego „sukcesów”. Tworzyli go dwaj mężczyźni ze wsi Dylągówka w powiecie kieleckim. Jeden z nich, mózg i organizator całej „imprezy”, nazywał się Mieczysław Baba, miał 35 lat i służył kiedyś w żandarmerii wojskowej, drugi – Ignacy Toporczyk – nie wyróżniał się niczym szczególnym. Obaj byli kawalerami i rolnikami, ale ziemię uprawiali tylko dla zachowania pozorów, bo w rzeczywistości od dawna trudnili się włamaniami, na czym nigdy nie wpadli. To rozzuchwaliło ich do tego stopnia, że postanowili sięgnąć po większą forsę. Początkowo miał to być tylko jeden napad, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. I każde nie ukarane przestępstwo pociąga za sobą następne…

Wpadli, bo jeden dzielnicowy z Kielc na zdjęciu, które przesłałem Piątkowi, rozpoznał swojego dawnego sąsiada. Założono mu podsłuch telefoniczny i poddano obserwacji i to stało się początkiem ich końca.

– Nie ma zbrodni doskonałych. Są tylko źle przeprowadzone śledztwa – powiedział Piątek. – W końcu każdy przestępca popełnia jakiś błąd i musi wpaść.

– A jaki błąd popełnili zabójcy Poniedzielskiego? – zapytałem, bo sprawa ta ciągle nie dawała mi spokoju.

– Właściwie trudno mówić o błędzie. Po prostu mieli pecha. Jak wiesz, po zabójstwie uciekali leśnym traktem w kierunku Arłamowa. W Trójcy zamierzali skręcić na Fredropol i od tamtej strony bezpiecznie dotrzeć do Przemyśla. Jednak los zdecydował inaczej. Przed Trójcą jeleń wyszedł im na drogę. Kierowcy udało się uniknąć zderzenia ze zwierzakiem, ale samochód wpakował się jednym kołem do przydrożnego rowu. Nic poważnego, trzeba było tylko wycofać i ruszyć dalej. Ale w tym momencie napatoczył się Anatol Darczyński, który zatrzymał się, aby pomóc im wydostać się na drogę; i to zdecydowało o jego losie. Nie mogli pozwolić mu żyć, bo widział ich twarze. Dlatego upozorowali jego samobójstwo. Gdy już oddalili się od tego miejsca, Babie zaczął dokuczać pęcherz, dlatego zatrzymali się po raz drugi. Gdy Baba zszedł z drogi, nadział się na fotopułapkę straży leśnej. Reszta to już twoja i nasza robota.

– Jasne, ale gdzie Rzym i gdzie Krym – zastanawiałem się głośno. – Birczę od Kielc dzieli dwieście kilometrów. Skąd wiedzieli o Poniedzielskim?

– Baba był tu kiedyś na weselu córki swojego kuzyna. Wtedy nasłuchał się opowieści o ajentach leśnych, którzy nagle stali się lokalnymi krezusami i wożą w teczkach bajońskie sumy, bez żadnej ochrony, jakby to była zwyczajna sałata. Reszty łatwo się domyślić…

– Nie rozumiem, jak można zabić tyle osób tylko dla pieniędzy i dalej normalnie żyć?

– Ja też tego nie rozumiem. Ale obaj wiemy, że są tacy ludzie… Z drugiej strony, granica między dobrem a złem jest bardzo krucha. Wystarczy tylko raz ją przekroczyć, raz złamać zasady…

Wypiliśmy jeszcze po jednej, a później po drugiej butelce piwa, po czym Zygmunt powiedział”

– Słuchaj: Gdybyś nie miał ochoty zajmować się dłużej włamaniami do garaży i kurników, zawsze możesz przenieść się do Krakowa. Masz intuicję. W Wydziale Kryminalnym przyjmiemy cię z otwartymi rękami.

– Dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam! Odpowiada mi to, co mam. I wtedy właśnie, ponieważ miałem już trochę w czubie, zacząłem nucić piosenkę „Bieszczadzkie Biesy”, która tutaj „U Trola” wydawała się szczególnie na miejscu:

Bieszczadzkie Biesy w miasteczkach siedzą
I dużo mówią, i smacznie jedzą.
Czasem na dziewki w lasach „polują”,
Ale najlepiej w barach się czują.

W „Siekierezadzie”, no i „U Trola…,
Bo taka ciężka bieszczadzka dola!
Edward Stachura ponoć tu bywał,
Z zakapiorami świerki zrąbywał.

Bieszczadzka dola, bieszczadka dola,
To jest mój wybór, a nie niewola!
Czy to w Ustrzykach, czy na Haliczu
Najstarszy diabeł macha spódnicą.

Swoich kompanów na wiec przyzywa,
Przyjdą wakacje i będą żniwa…
Dziewczyny zjadą z całego świata,
A każda piękna, no i bogata!

Zawrócić w głowie takiej się zdarzy,
Tak sobie każdy Bies skrycie marzy…
Bieszczadzka dola, bieszczadzka dola,
To moja miłość, a nie niewola!

– Jasne, jasne. Cofam propozycję. Na twoim miejscu, też bym się stąd nie ruszył.

– Dzięki – powiedziałem. – Fajnie jest spotkać kumpla, który cię rozumie.

A wracając do dobra i zła, i masek, pod którymi ludzie ukrywają swoje prawdziwe oblicza: To nie darmo stary słowiański bóg, Światowid, miał cztery twarze, którymi jednocześnie patrzył na wszystkie strony świata.

Czasami myślę, że i ja też mam trochę takie skomplikowane, podwójne życie. Na co dzień jestem policjantem i twardo stąpam po ziemi. Ale zdarzają się chwile, w których bujam w obłokach. Może dlatego, jestem tutaj, gdzie jestem i fascynuję się losami bieszczadzkich zakapiorów, z którymi łączy mnie pewna sentymentalna więź.

Wiesław Hop


PS do „Kłusownik w łowisku”

Niestety, żona Frankensztajna nie odzyskała przytomności i nie mogliśmy jej przesłuchać. Kilka dni później zmarła w szpitalu w Rzeszowie, a dodatkowe czynności śledcze nie potwierdziły naszych podejrzeń o ewentualnych innych sprawcach jej postrzelenia oraz śmierci samego Frankensztajna.

Śledztwo w końcu zamknęliśmy, na życzenie prokuratury, bo sprawa uległa przedawnieniu, ale do dzisiaj nie jestem przekonany, czy Frankensztajn zamordował swoją żonę, a następnie sam skończył z sobą.

WH


Wiesław Hop – urodził się w 1963 r. na Pogórzu Przemyskim. Pisarz, publicysta i satyryk, członek Związku Literatów Polskich. Autor sześciu powieści:Poranek pełen nadziei”, „Spacer ze śmiercią”, „Wbrew Woli”, „O północy w Bieszczadach”, „Długa noc” i „Przed wyrokiem” oraz wielu opowiadań, artykułów i satyrycznych utworów publikowanych w prasie krajowej i polonijnej. Laureat konkursów literackich, w 2020 r. za działalność pisarską wyróżniony Nagrodą Honorową Ministra Kultury RP Zasłużony Dla Kultury Polskiej oraz nagrodami literackimi „Złote Pióro 2020” za powieść „Długa noc” i „Książka Roku 2021” za powieść „O północy w Bieszczadach”.

Fot. Archiwum Wiesława Hopa
spot_img

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -