Czwarta rano. Powietrze zaczyna drgać, kiedy włącza się alarm przeciwlotniczy. Modulowany dźwięk dociera do najdalszych zakątków miasta, do najgłębszych pokładów świadomości mieszkańców. Tak budził się Lwów w weekend 10 lutego. Tym razem atak rakiet i zabójczych dronów był jednym z największych od początku wojny. Do alarmów w mieście już się przyzwyczajono. Lwowianie widzieli skutki ataków na miejską bazę paliwową czy zakład naprawy samochodów. Jakiś czas temu, w nieodległym Jaworowie, ruska rakieta zabiła ponad 30 młodych chłopców. Im dalej na wschód, tym groźniejsze skutki barbarzyńskich ataków, tym więcej ofiar.
We Lwowie było dotychczas w miarę spokojnie. Mieszkańcy przez pewien czas lekceważyli alarmy. Nie schodzili do schronów. Do celu dolatywało niewiele rakiet. W piątek 10 lutego ukraińskie oddziały przeciwlotnicze strąciły 5 rakiet nad Lwowem. Niektóre rakiety leciały podobno gdzieś w stronę polskiej granicy. Powtarzające się wybuchy, tym razem nie oznaczały trafień w zamierzone przez ruskich cele. Niewinnie wyglądające obłoczki na niebie były dowodem celnych trafień obrony powietrznej.
W Ukrainie wiedzą, że raszyści (faszyści) – jak tutaj nazywa się Rosjan – atakują bezlitośnie obiekty cywilne – budynki mieszkalne, szpitale, elektrownie, szkoły. Polacy w Ukrainie żyją dzisiaj tak samo jak miliony Ukraińców. Ogarnia ich strach przed rosyjskimi atakami, lęk przed śmiercią własnych dzieci, rodziców, mężów i synów walczących na froncie.
Im dalej na wschód, tym życie cięższe. Brak prądu, ogrzewania, czasem wody. W strefie walk zupełna mizeria. W Charkowie ocalał mocno poraniony odłamkami kościół rzymskokatolicki, do którego chodzili miejscowi Polacy. Domy wokół kościoła poniszczono. Ludzie żyją w piwnicach. Trudno o dostawy, bo ruscy strzelają do wszystkich i wszystkiego. W najgorszej sytuacji są jak zwykle najbardziej bezbronne dzieci i osoby w podeszłym wieku. Nie wszyscy odważyli się na ewakuację z zagrożonych terenów. Ci, co zostali, nie wyobrażają sobie życia gdzie indziej. Część ludzi wycofała się na zachód kraju. Dzisiaj jednak żaden z rejonów Ukrainy nie jest bezpieczny.
Polacy z Ukrainy przed wojną i w jej trakcie
W roku 1989 do polskości przyznawało się ponad 219 tysięcy mieszkańców Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Dziesięć lat później polska mniejszość w Ukrainie liczyła już tylko nieco ponad 144 tysiące. Po upadku ZSRR otwarto granice młodego państwa ukraińskiego. Korzystając z odzyskanej wolności część naszych rodaków wyjechała do Polski i innych krajów w poszukiwaniu lepszego życia.
Wśród 24 obwodów najwięcej Polaków mieszkało w obłasti żytomierskiej – 49 tysięcy. Drugie miejsce zajmował region lwowski z prawie 20-tysięczną diasporą. W objętym dzisiaj walkami obwodzie donieckim mieszkało ponad 4 tysiące Polaków, w dniepropietrowskim 3,300, w ługańskim i na Krymie po 2 tysiące. Nie było regionu, gdzie nie zamieszkiwaliby nasi rodacy. Najmniej, bo tylko 420 osób, w obwodzie sumskim.
Dzisiaj nikt nie wie, ilu z nich żyje na terenach okupowanych, ilu wyjechało do Polski i innych krajów. Najwięcej rodaków wyemigrowało z Żytomierszczyzny, która od początku wojny była często bombardowana.
Ci, którzy pozostali w Ukrainie, wiodą życie wyznaczane rytmem wojny. Większość mężczyzn walczy na froncie. Matki, żony i dziewczyny żołnierzy z przerażeniem śledzą informacje z frontu. Do domów wracają często ranni i… zabici. Część zaginęła na terenach okupowanych i rodziny starają się ich odnaleźć. Wśród żołnierzy, miejscowych Polaków, są też księża – kapelani wojskowi. Oni wspierają walczących, niosą nadzieję.
Zdążyć z pomocą
Kobiety, które zostały w domach. Najczęściej podejmują uchodźców z miejsc objętych walkami. Te, które musiały opuścić domy, również nie są bezczynne. Organizują się, aby przygotować trwałą żywność i świece-kuchenki używane w okopach przez walczących mężczyzn. Własnej produkcji suszarki do żywności pozwalają na przygotowanie porcjowanych racji zupy z suszonych warzyw i mięsa. Stare puszki po konserwach, odpowiednio przygotowane i wypełnione parafiną są często jedynym oświetleniem i prowizoryczną minikuchenką na polu walki. Własnoręcznie wykonywane maskotki czy ręcznie, finezyjnie malowane łuski pocisków są sprzedawane, a zysk przeznaczony na pomoc wojsku.
Polka Maria przyjechała ze wschodniej Ukrainy do Kamieńca Podolskiego wraz z grupą kobiet, których mężowie walczą na froncie. Dach nad głową dała miejscowa parafia. Tak jak wielu ubieżeńców (uchodźców), Maria od pierwszego dnia poza domem stara się pomagać wojsku.
– Założyłyśmy dzięki księdzu kuchnię, w której robimy trwałą żywność. Co kilka dni pakujemy samochód i wieziemy na front. Boimy się o swoich mężów. Prawie codziennie w którymś z kościołów Kamieńca odprawiane są msze pogrzebowe. Giną również Polacy, których nie brakuje w różnych formacjach armii ukraińskiej – Maria spuszcza głowę, a w oczach szklą się łzy.
Włodzimierz, Polak mieszkający w okolicy Kamieńca Podolskiego, dopiero co wyszedł ze szpitala. Był ciężko ranny. Prezentuje flagę Ukrainy, którą miał przy sobie na polu walki. Żółto-niebieskie płótno jest gęsto podziurawione odłamkami. – Miesiące spędziłem w okopach. Jak było ciepło, to łaziły po nas węże i robactwo. Teraz w okopach kryją się też szczury. Gdy trwał atak, to czasem brakowało nam wszystkiego – jedzenia, ciepłej odzieży i wody. Czasem musieliśmy się czołgać po trupach rozerwanych wybuchami, aby nabrać wody z pobliskiej rzeczki. To, co widziałem, zupełnie mnie rozstroiło. Bestialstwo okupantów poraża. Muszę jednak wrócić na front, do swoich przyjaciół. Muszę walczyć o swoją rodzinę, kraj i cywilizację – opowiada Włodzimierz.
Wioząc dary, spotykamy na trasie jeszcze innych Polaków – żołnierzy, obywateli Ukrainy. Czasem pokazują zdjęcia i filmy nakręcone na polu bitwy. Wśród sfotografowanych zabitych są często cywile – kobiety, dzieci, starcy. Zmasakrowani mieszkańcy okupowanych miejscowości i obrońcy – żołnierze leżą w bezwładzie z urwanymi głowami, nogami, rękami. Wokół zwłok wnętrzności wyrwane siłą wybuchów. Wszędzie zaskrzepła krew. Są też zdjęcia martwych okupantów – całe pryzmy ciał, których Rosjanie nie zabierają z pola walki.
Mieszkańcy kraju ogarniętego wojną nie poradziliby sobie, gdyby nie pomoc zza granicy. Ogromna na początku wojny i coraz mniejsza wraz z upływem czasu. Trwa jednak nieustannie. Głównie z Polski. Rząd, samorządy i setki małych organizacji NGO, każdego dnia niesie pomoc. Do Kamieńca Podolskiego i okolic trafiły dary od wojewody podkarpackiego Ewy Leniart. Mimo niebezpieczeństw, osobiście eskortował je jej zastępca Radosław Wiatr i pełnomocniczka Małgorzata Onyszkiewicz.
– Tutaj dary docierają bardzo rzadko. Im dalej od granicy, tym mniej pomocy. Jakoś sobie radzimy, chociaż każdego dnia jest coraz ciężej. Mężczyźni na froncie. Kobiety pozostają bez pracy, bo wojna prowadzi firmy do upadku. Na dodatek częsty brak prądu, bo raszyści bombardują elektrownie. Bywa, że brakuje wody i wtedy rozwożona jest beczkowozami – mówi Natalia, członkini jednego ze stowarzyszeń polskich na Ukrainie.
Część uchodźców decyduje się na powrót do domów na terenach wyzwolonych, mimo że te zagrożone są ciągłymi atakami. – Jak mamy umrzeć, to we własnym domu – mówią zdesperowani.
Wracają do domów i mieszkań ogołoconych z wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość. – U mnie w mieszkaniu powykręcali nawet ze ścian baterie łazienkowe i kuchenne. Ruscy pokradli wszystko, co zdołali unieść – mówi Oleg, który wrócił do podkijowskiej Buczy.
Żyć normalnie w wojenny czas
To sztuka, która nie udaje się w centralnej i wschodniej Ukrainie. Tutaj rytm życia wyznaczają alarmy lotnicze i bombardowania. Brak prądu, ogrzewania czy wody wpływa również na wszelkie aktywności społeczne. Ziemie Ukrainy zamieszkuje jednak niezłomny lud. Zagrożenie to towarzysz dnia i nocy. Ale każdy stara się zachować chociaż odrobinę normalności. Dotyczy to również mediów. Większość ukraińskich gazet przestała wychodzić w wersji papierowej ze względów finansowych, braku reklam i trudności z dystrybucją. Papierowymi wydaniami mogą się pochwalić jeszcze polskie redakcje na Ukrainie.
– Wydawaliśmy Dziennik Kijowski nawet wtedy, gdy redakcja była tymczasowo na uchodźctwie. Teraz nie jest łatwo. Redakcja czeka, aż pojawi się prąd i wtedy ze zdwojoną energią przygotowujemy teksty i cały cykl wydawniczy. Nie wiemy, jak długo uda się nam wydawać wydanie papierowe. Jakby, nie daj Boże, miasto zostało zupełnie bez prądu, to nawet wydania internetowego nie będziemy w stanie przygotować – mówi redaktor naczelny tej gazety, Stanisław Panteluk.
Podobna sytuacja polskich redakcji jest również w innych regionach, nawet tych, w których bombardowania są rzadziej. W lwowskim Nowym Kurierze Galicyjskim, największej polskiej redakcji w Ukrainie, próbowano stworzyć system rezerwowy wspomagany spalinowym generatorem prądu. Niestety, nie wszędzie można zastosować tę metodę. Redakcja liczy na to, że ktoś zasponsoruje kilka sztuk power station i akumulatorowe lampy do oświetlenia redakcji. Na razie redaktor naczelna Maria Basza, aby móc adiustować teksty i składać gazetę, biega pomiędzy redakcją a domem w zależności od tego, w której dzielnicy Lwowa akurat pojawi się prąd. – Dziennikarze są w tej samej sytuacji. Możemy pisać tylko jak pojawia się prąd, albo jak w domu ktoś ma generator – opowiada Konstanty Czawaga z Kuriera Galicyjskiego.
Generator spalinowy to „najmodniejsze” w ostatnim czasie urządzenie na Ukrainie. Kilka dni temu wieczorem szedłem ulicami Lwowa. Kakofonia silników o różnej mocy i na różne paliwa jest ogłuszająca. Smród spalin unosi się w powietrzu. Na ulicach trudno teraz spotkać psa czy kota. Wystraszone zwierzęta nie chcą wychodzić z domów.
Na te dźwięki nakłada się często modulowany, przeraźliwy dźwięk alarmu lotniczego. Tym razem miasto reaguje. Mieszkańcy schodzą do schronów. Zatrzymuje się komunikacja miejska, pustoszeją kawiarenki i restauracje. Miasto ożywa po kolejnym ataku i wraca do swojej wojennej niby normalności.
Wszyscy żyją pod ogromną presją. Ciągłe zagrożenie, docierające z frontu wieści, śmierć najbliższych odciska swoje piętno na wszystkich. Najbardziej jednak na dzieciach. Ich dzieciństwo zdominowała retoryka wojny. To dzieci, które dzisiaj częściej śpiewają piosenkę o zabójczym dronie Bayraktarze, niż o krasnoludkach. Małe dzieci znają nazwy i rodzaje broni, o których ja słyszę po raz pierwszy. Polskie dzieci, tak samo jak ukraińskie, uczą się często on line – pod warunkiem, że jest prąd. Nawet jeśli działa szkoła, to część rodziców boi się zaprowadzać tam dzieciaki, bo gdyby nastąpił atak lotniczy, to mogą nie zdążyć odebrać. Szkoły mają swoje schrony przeciwlotnicze i dzieci już odruchowo reagują na dźwięk syreny, zbiegając do głębokich piwnic.
Kiedy się to skończy? – pytają Ukraińcy i mieszkający tutaj Polacy. I sami sobie odpowiadają, wtedy, kiedy świat zrozumie, że jeśli zwycięży Rosja, to przegra cały świat.
Andrzej Klimczak
Apel o pomoc
Pilnie potrzebne jest wsparcie na zakup specjalistycznej optyki nokto- i termowizyjnej dla żołnierzy walczących w Ukrainie. Ten sprzęt często decyduje o życiu żołnierzy i ludności cywilnej. Wpłat można dokonywać na konto Fundacji Uniters w Warszawie. Przelewy należy oznaczać hasłem „unit 4115”, żeby się nie zgubiły wśród innych przelewów.
Nazwa odbiorcy: UNITERS (UNITED VOLUNTEERS)
Adres: ul. Klasykow 10A, lok.19, 00-661 Warsaw, Poland
IBAN (USD): PL83109010560000000149909723
IBAN (EUR) PL26109010560000000149909682
IBAN (PLN): PL55109018410000000148875552
SWIFT: WBKPPLPP
Bank: Santander Bank Polska S.A.