Krystyna Markut, współzałożycielka Amerykańskiego Instytutu Kultury Polskiej na Florydzie i zaangażowana działaczka polonijna, niestrudzenie niesie pomoc rodakom na Ukrainie. Przed czasami pandemii co roku wyruszała w podróż na dawne Kresy Wschodnie, by wesprzeć mieszkających tam Polaków – nie tylko finansowo, ale też dobrym słowem i pamięcią. Później, na łamach „Białego Orła”, dzieliła się z Polonią swoimi relacjami z tych wypraw. W tym roku nie tylko pandemia, ale i stan zdrowia stanął na przeszkodzie kolejnej podróży. Tym bardziej jednak zachęcamy do lektury tego artykułu autorstwa Danuty Skalskiej, prezes Towarzystwa Miłośników Lwowa i redaktor Lwowskiej Fali Polskiego Radia Katowice oraz jednej z towarzyszek wypraw pani Krystyny, która dzieli się swoimi wspomnieniami i wyjaśnia cel ich – można śmiało użyć tego słowa – misji.
Redakcja „Białego Orła”
Ile to lat razem? Ile kilometrów przejechanych rozklekotaną ładą po kresowych bezdrożach dawnej Rzeczypospolitej; Dzikich Polach, które pamiętają tamtą Polskę? Kiedy zbliżało się lato – wstępowały w nas emocje. Jedziemy. Jedziemy! Jedziemy!!! Kolejny raz.
„Dla nas tam wciąż jest Polska”
Dla nas – mieszkających w Polsce – nie stanowiło to większego problemu. Dziś, w dobie pandemii – tak, ale wtedy, kiedy świat funkcjonował normalnie? Nawet tę trudną, a dla mieszkających stale w Ameryce wręcz niepojętą granicę, przekraczałyśmy w miarę znośnie. W miarę, tzn. bez dziesięciogodzinnego stania w kolejce. Wysyłano mnie na rozmowy z pogranicznikami; mówiłam, że w swoje rodzinne strony jedzie stuletnia mieszkanka dawnych ziem wschodnich i że proszę, aby potraktowano nas priorytetowo. No i z reguły udawało się. Kiedyś usłyszałyśmy w odpowiedzi, że „jak się ma sto lat, to się siedzi w domu, a nie włóczy po świecie” – i pytanie: „Jakie to SWOJE strony?” – w reakcji na określenie obecnej Ukrainy jako niegdysiejszej polskiej ziemi. Ale jak robili wizję lokalną i stwierdzali, że na kontrabandzistki czy agentki obcego wywiadu to my już nie wyglądamy – puszczali nas na ukraińską stronę. Z trudem przychodziło nam wymawianie „ukraińską”, bo dla nas tam ciągle była i jest Polska. Zwłaszcza dla Krystyny Markut i dla mnie, które urodziłyśmy się we Lwowie.
Krystyna rokrocznie wprawia mnie w podziw. Co prawda, to nie ona była tą stulatką (jest nią mjr Armii Krajowej, była dyrektor krajowa Kongresu Polonii Amerykańskiej, pierwsza kobieta – Wielki Marszałek Parady 3-Majowej w Chicago, obecnie 105-letnia Maria Mirecka-Loryś), ale swoje lata i problemy ze zdrowiem miała już wtedy. Przy tym wszystkim jako jedyna z nas, które mieszkamy w Polsce (Dorota Prokop – wróciła do Polski na stałe z Bufallo, Maria Loryś z Chicago; Basia Wyszkowska stale mieszka w Warszawie), Krysia wpierw ma do pokonania trasę z Florydy do Polski, a potem dopiero razem z nami – na Kresy. Co więcej, żeby pojechać w tę podróż i zawieźć trochę grosza na pomoc najbiedniejszym Polakom na Kresach, wpierw z wielkim poświęceniem, tam, na Florydzie, wśród przyjaciół i znajomych musi te pieniądze uzbierać. Wiem, że co roku, już od lutego rozpoczyna to swoje chodzenie „po ludziach” i kwestowanie na ten zbożny cel.
Wyprawy na bezdroża
W ubiegłym roku planowałyśmy kolejną, 15. wyprawę, i jak zwykle – już ustalałyśmy marszrutę i cieszyłyśmy się na te niezwykłe spotkania z rodakami, kiedy pandemia powiedziała nam: stop. I po radości.
Jeżeli ktoś w tym momencie myśli sobie: cztery starsze panie mają superatrakcyjną wycieczkę, więc jest się z czego cieszyć, to jest w błędzie. Ledwo przekroczymy polsko-ukraińska granicę – na drugi dzień – w trasę. Średnio nabijamy na liczniku ponad 3 tysiące kilometrów w ciągu pięciu dni. Jedziemy w piątkę niewielkim samochodem bez klimatyzacji, ale za to z zaufanym, tym samym od lat kierowcą. Po wertepach i wiejskich dróżkach. Z reguły w upale 25-30 st. C. Z kolanami pod brodą, bo każda z nas, wiedząc do kogo jedziemy, poza gromadzonymi przez cały rok na ten cel własnymi środkami finansowymi, zabiera ze sobą dary rzeczowe: słodycze dla dzieci, kawę, herbatę, jakieś atrakcyjne ubrania, obuwie. Wiadomo: takie od serca – coś , co cieszy kobiece oko i duszę. Ale wszystko to zajmuje miejsce i dlatego dopiero w ostatni dzień podróży można ciut rozprostować kości.
Znajomi, wiedząc jaka trasę robimy, pytają mnie: „O, to pewnie fest sobie podczas tej wyprawy zwiedzacie?”. Słuchają z niedowierzaniem, kiedy odpowiadam zgodnie z prawdą, że nie ma na to czasu i praktycznie to nic nie zwiedzamy, jeśli nie liczyć wejścia do kościołów na modlitwę i spotykania z ludźmi. Nie dowierzają. A potem pytają: „No to jaka w tym atrakcja, tłuc się po takich wertepach po paręset kilometrów dziennie, w kurzu, smrodzie i upale…?”. A my – godzina postoju, rozmowa z Polakami, przekazanie darów, pamiątkowa fotografia, nagranie dla „Lwowskiej Fali” i dalej w trasę…
Wieczorem zmęczenie ścina nas z nóg. I dobrze, jeśli mamy nocleg w klasztorze, gdzie można w normalnych warunkach przenocować. Gorzej, jeśli trafiamy na biedną plebanię, gdzie ksiądz wegetuje w pionierskich warunkach i nie ma gdzie ułożyć nas do spania. Bywało, że jedyne miejsca sypialne były na materacach, na podłodze, a wygódka – na drugim końcu podwórka. Nie daj Boże w nocy po omacku szukać takiego miejsca „za potrzebą”. Bywało, żeśmy po dwie spały na zdezelowanych, przekazanych księdzu z odzysku wersalkach. I biedny ten Krysiny kręgosłup, bo rano nie była w stanie wykaraskać się z dziury w tym miejscu noclegowym.
Okruchy nadziei
Jadamy po drodze co się trafi. W klasztorach można liczyć na nocleg ze skromnym wyżywieniem. Bywało jednak, że poprzestawaliśmy na kartoflach z kwaśnym mlekiem. Ale za to takimi od serca. Bywały też prawdziwe atrakcje. I tu wszyscy Czytelnicy mogą nam szczerze zazdrościć! Jedziemy obok targowiska w Tarnopolu. A tam – ser biały, taki prawdziwy, ze wsi, w „plaskankach”, prosto od „baby” i wiejski czarny chleb, prosto z pieca, jeszcze ciepły. Więc każdej na kolana po pół chleba i po gomółce sera i palcami, palcami, palcami… Niebo w gębie, gęba w niebie. Takich chwil się nie zapomina. I pierogi, pierogi, pierogi – na wsi, w Piotrowcach na Bukowinie, w towarzystwie mieszkańców, którzy zeszli się, żeby z nami pogadać, pośpiewać – po prostu razem pobyć. Komary cięły jak opętane, ale była harmoszka i bukowińskie śpiewy i serdeczność, jakiej już nigdzie indziej poza środowiskiem Polaków na Kresach nie uświadczysz. I długie nocne rodaków rozmowy, zwierzenia, opowieści o trudnym codziennym bytowaniu i nieustannych zmaganiach o zachowanie polskości. I był ktoś, kto przyjeżdżał z daleka specjalnie po to, by tych ludzi wysłuchać. A ta harmoszka! Na przywitanie grała nam: „Jak długo w sercach naszych choć kropla polskiej krwi…”, a kiedy odjeżdżaliśmy nazajutrz – stawali wszyscy i śpiewali: „Jeszcze Polska nie zginęła!”.
Czy muszę dodawać, że dla takich chwil warto żyć? Warto przygotowywać się cały rok, jechać, znosić wszelkie trudy podróży?
Miejsca pełne wspomnień
Odwiedzamy zawsze dwa niezwykłe miejsca, dwa cmentarze. Jeden w Hałuszczyńcach, gdzie spoczywa Bronisław Mirecki, brat mjr Mireckiej-Loryś, ksiądz – bohater, który nie poddał się do końca i mimo prześladowań trwał na kresowym posterunku wśród rodaków; drugi w Korościatynie (obecnie Krynycia), gdzie pochowano polskich mieszkańców tej wsi, okrutnie pomordowanych przez Ukraińców – członków band OUN UPA. Spoczywają tam m.in. bliscy ks. Isakowicza-Zaleskiego i Krystyny Markut. Krysia w dzieciństwie spędzała tu wakacje. Towarzyszy jej dziecięcych zabaw banderowcy zarąbali siekierami za to tylko, że byli Polakami. Płakałyśmy wszystkie, słuchając opowieści ostatniej ocalałej z rzezi, sparaliżowanej Polki, której nasza obecność pozwalała wierzyć, że o tym, co tu się stało, Polska nigdy nie zapomni.
Pamięć o tych wydarzeniach towarzyszy Krystynie przez całe życie i jej przypada rola, aby w szczególnym miejscu i równie szczególnych okolicznościach o tym mówić. Podczas dorocznych Światowych Zjazdów i Pielgrzymek Kresowian na Jasną Górę, które poprzedzają nasze kresowe wyprawy, w czasie modlitwy wiernych ona właśnie w naszym imieniu, stając przed wizerunkiem Czarnej Madonny, modli się za dusze pomordowanych rodaków, o zwycięstwo prawdy i o pamięć w narodzie.
Wracając do Lwowa, odwiedzamy miejsca, gdzie nadal bije serce Polski. Basia Wyszkowska modli się w kościele w Kołomyi, skąd pochodził jej ojciec, i w Peczeniżynie, gdzie jest cmentarz, który własnymi środkami uratowała od zagłady. Maria Mirecka-Loryś staje przed swoim Uniwersytetem Jana Kazimierza, ja – przed siedzibą Polskiego Radia Lwów na Batorego 6, a Krystyna Markut dotyka lwowskich murów w miejscu, gdzie kiedyś był sklep i warsztat zegarmistrzowski jej ojca…
Z Polską w sercach
Przygotowywałyśmy się i w tym roku na jasnogórskie spotkanie i wyjazd na Kresy. Niestety, dzwoniąc do Krystyny, dowiedziałam się, że stan jej zdrowia nie pozwala na żadne wyjazdy…
No, rozpacz. Jak to tak – nie pojedziemy razem na wschód, do rodaków? Nie wesprzemy ich w tym jeszcze trudniejszym niż zazwyczaj czasie? Nie odwiedzimy bliskich sercu mogił? Nie staniemy na miejscach uświęconych krwią męczeńską Polaków?
W okresie świąt Bożego Narodzenia co roku organizuję z ramienia organizacji, którą prowadzę, przy antenowym wsparciu Polskiego Radia Katowice i finansowej pomocy Urzędu Marszałkowskiego Województwa Śląskiego, akcję charytatywną na rzecz Polaków na Kresach. W 2019 roku zawieźliśmy setki paczek: około 2.5 tony żywności, środków czystości, leków, odzieży, zabawek, no i oczywiście – pieniądze. W 2020 roku – z uwagi na pandemię – mogliśmy przekazać tylko pieniądze. Było tego ponad 42 tysiące złotych. To niezmiernie ważna pomoc. Ale…
Polakom na wschodzie potrzebna jest NASZA OBECNOŚĆ. Kiedy tam mówiłam, że Krystyna przyleciała do nich specjalnie aż z Ameryki, z dalekiej Florydy – nie chcieli wierzyć. Podchodzili do niej, żeby podać rękę, uściskać serdecznie lub chociaż dotknąć tej pani, co taki świat drogi pokonała, by być z nimi. Mówili, że będą mieli o czym wnukom kiedyś opowiadać. I jak to teraz będzie?
Krystyna wspomniała, że z uwagi na stan zdrowia u siebie na Florydzie przekazała w odpowiednie ręce wszystkie sprawy związane z pomocą Polakom na Kresach i wierzy, że idea pomocy będzie się dalej rozwijała. Ale czy kiedyś znajdzie się ktoś, kto tak jak ona, za własne pieniądze, przyleci do Polski, z własnych środków, tak jak my wszystkie uczestniczki wyprawy, solidarnie pokryje koszty zakwaterowania i wyżywienia, podróży na Kresy i po Kresach? Bo to, co uzbierane wśród przyjaciół i znajomych na Florydzie, jest przeznaczane tylko i wyłącznie na pomoc charytatywną. Krystyna przy tym zawsze dba o skrupulatne rozliczenia i pokwitowania dla darczyńców, a potem z każdej wyprawy zdaje relację – zamieszczając sprawozdania w polonijnej prasie.
Za parę dni Krystyna Markut świętować będzie 86. urodziny. Krysiu kochana! – Cóż to jest 86 lat dla wiecznie młodej kobiety? I dlatego wierzę w Twój powrót do zdrowia i w to, że kolejne wyprawy ciągle jeszcze są przed nami. Dobrze jednak, że myślimy o następcach. Ty na Florydzie, a ja tu, w Polsce. Takie czasy nadeszły, że w dobie pandemii nikt nie zna dnia ani godziny, ale piszę do Ciebie z dalekiej Polski i wołam na falach eteru w Lwowskiej Fali od siebie i w imieniu przyjaciół: „Żyj nam Krysiu sto lat i dłużej!”. Lwów ciągle przecież na nas czeka. I ciągle tam za Polską i za Tobą tęsknią nasi rodacy. Czy możemy ich zawieść?
Danuta Skalska
Prezes Towarzystwa Miłośników Lwowa
Redaktor Lwowskiej Fali Polskiego Radia Katowice
Dziękuję wszystkim dotychczasowym Sponsorom i Darczyńcom, ludziom wielkiego serca, którzy wspierają nasze akcje pomocy Polakom na Kresach, i proszę o kontynuację tego dzieła w myśl przesłania, które pozostawił nam święty Jan Paweł II: „Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi.”
Danuta Skalska