środa, 24 kwietnia, 2024
Strona głównaOpowiadania„Szczęśliwy pech”

„Szczęśliwy pech”

Skąd ona wiedziała, że tego nie przeczytałem – pomyślał Zdzichu. Przecież miny głupszej niż zwykle nie miałem. Bo to fizycznie niemożliwe. Głupio się na nią nie patrzyłem, bo jestem człowiek z natury inteligentny. I nic się na to nie poradzi. Nawet gazety sportowej po ławką nie przeglądałem – jak to zwykle w poniedziałek, po kolejnej ligowej kolejce. I mam na to usprawiedliwienie: liga w tym tygodniu pauzowała. Kiedy tylko zaczęła się lekcja, profesorka rzuciła wzrokiem łowczego po klasie, jej lewe oko przemierzyło lewy rząd wzdłuż i wszerz, a prawe to samo zrobiło z drugim. I padło nazwisko: Zdzisław Księżyc. A potem padł nosiciel nazwiska, czyli ja. Kobieta nawet księżyc może zniszczyć. Takie zdecydowanie nie powinny uczyć. Toż to gorsze niż terroryzm, można powiedzieć, że ona stanowi kosmiczne zagrożenie.

Wczoraj jednak przypuszczałem, że następny dzień w szkole może być trudny. Bo to był strasznie pechowy dzień i nie było szans, żebym cokolwiek się nauczył. Wyobraźcie sobie: przychodzę ze szkoły, włączam komputer, a ten nie dycha. Jak się okazało – wirus na wirusie. Tę parę dni ściągania filmów i różnych programów z Internetu się zemściło. Musiałem zawołać Kamila, który w komputerach siedzi na okrągło, a w szkole rzadko kiedy. No i zaczęliśmy tępić te cybernetyczne insekty. Nie było z cwaniakami łatwo, bo dostępu do Internetu nie miałem i ściągnąć antywirusowych uaktualnień nie było jak. Kamil musiał posłużyć się swoim komputerem, poszukać różnych rzeczy na swoich płytkach. Wreszcie już pod wieczór się udało. Poczęstowałem jeszcze Kamila tym i owym, a kiedy tylko poszedł, dopadło mnie kolejne fatum. Właśnie miał się zaczynać mecz, a tu podmuch wiatru pokręcił moją anteną i objawiły mi się mrówki zamiast piłkarzy. Rzuciłem ze złości książką do polskiego aż matka ziemia jękła (właściwie to podłoga w domu) i… ruszyłem na bój z anteną. Kręciłem nią jak politycy prawdą, ale dopiero na drugą połowę zdołałem ustawić odbiór jak trzeba. Udało mi się tę połówkę obejrzeć, ale humor mi się nie poprawił. Jak pech to pech. Do przerwy moja Wisła prowadziła z Legią 1:0, a kiedy ustawiłem antenę, w drugiej połowie Wisła straciła dwa gole i po ptakach.

No i powiedzcie: czy może być gorzej? Chyba nie. Ja też tak myślałem. Ale tu się wspólnie mylimy. Po meczu, mimo marnego humoru, podniosłem książkę z podłogi i miałem nawet zerknąć na parę kartek, a tu nagle… zgasło światło. Jakaś awaria, która prawdopodobnie została usunięta dopiero nad ranem. Może to też sprawka tego samego wiatru. No i w ten sposób moje uczenie się… przeminęło z wiatrem. Z braku światła wczoraj nie byłem światły dzisiaj.

Mogłem się zwolnić, wytłumaczyć? Ale zwolnienia już dawno wykorzystałem, a kto by uwierzył w ten mój nadzwyczajny pech. Zresztą znam nauczycieli, a szczególnie profesorkę Hinc od polskiego. Powiedziałaby, że nie trzeba było szafować zwolnieniami bez potrzeby, zostawić telewizor i komputer, a wziąć się za książkę i zeszyt. A w ogóle to ona nie jest elektoratem, a ja politykiem, żeby taki kit wciskać.

No cóż, jedynka nie nóż w plecach, da się z tym żyć. Można ją zresztą poprawić, tym bardziej, że z polskiego nie jestem taki zły. Bo i piśmienny, i czytanie lektur nie jest dla mnie jakąś torturą. Żeby tylko pech do mnie nie przyległ na stałe. W filmach widziałem takich pechowców jak „tajemniczy blondyn” Pierre Richard czy Peter Sellers – słynny inspektor Clouseau.

Po południu z lękiem włączyłem komputer, ale działał świetnie, nawet samemu udało mi się usunąć pewną usterkę, która od jakiegoś czasu się pojawiała. Sprawdziłem, że nic poprzedniego dnia z niego nie znikło. Po chwili wahania włączyłem telewizor i obraz był ostry jak żyleta. Pomyślałem sobie, że i efekty świetlne zostaną mi tego dnia darowane. Ale na wszelki wypadek postanowiłem najpierw zająć się polskim, a potem przejść do pozostałych rozrywek. W ostatniej chwili przypomniałem sobie o wypracowaniu z polskiego. Wprawdzie były jeszcze trzy dni do oddania pracy, ale po przykrych doświadczeniach postanowiłem działać na zasadzie „strzeżonego Pan Bóg strzeże”.

Następnego dnia na polskim pani Hinc postanowiła darować sobie pytanie. Nawet pomyślałem, że to szkoda, bo akurat byłem nieźle przygotowany. Jakby była okazja, nawet mógłbym się zgłosić. Widać taka to już dola pechowca. I kiedy już profesorka miała przejść do nowego tematu, nagle zapytała o wypracowanie. Ktoś z klasy zaraz powiedział, że to jeszcze nie na dziś, ale chyba ona była tego świadoma. Zapytała, czy każdy ma zwyczaj odkładania wszystkiego na ostatnią chwilę i zaczęła małą pogadankę na temat szkodliwości takiego myślenia. I nawet przyszło jej do głowy, żeby przywołać mój przykład z poprzedniej lekcji. Że niby jeśli nawet moje wykrętne tłumaczenia byłyby prawdziwe (przyjmijmy to hipotetycznie – tak powiedziała), to uratowałbym się, gdybym nie odkładał wszystkiego na ostatnią chwilę i nie działał według moich, jakże zawodnych, priorytetów: najpierw komputer, potem telewizor i na końcu – jak starczy czasu – książka do polskiego. Po czym zapytała jeszcze raz o to, czy ktoś ma odrobione zadanie. Zauważyłem u niej lekki wytrzeszcz oczu, kiedy się zgłosiłem. Przejrzała mój zeszyt, potem przeczytała zadanie i… wstawiła mi szóstkę. Powiedziała, że praca jest na piątkę, a podwyższa ocenę za moją systematyczność czy też umiejętność wyciągania wniosków – na zasadzie „mądry Polak po szkodzie”. Zapytała o moje zdanie, opinię, więc po chwili namysłu powiedziałem, że to moja pierwsza szóstka z polskiego, co może prowadzić do paradoksalnego wniosku, że jedynka zwiększa powodzenie w nauce. A skoro nauka jest w życiu niezbędna, to bez jedynki nie ma życia. Moje wnioski wprowadziły lekką konsternację w klasie, ale po chwili rozległ się zgodny śmiech klasy i profesorki.

Odtąd jakoś omijały mnie przykre wpadki z polskiego, a i pani Hinc – jak mi się wydaje – zaczęła mnie lekko faworyzować. Tuż przed maturą postanowiłem, że będę studiował polonistykę. I pomyśleć, gdyby nie ta pechowa jedynka nawet nie wiedziałbym, jakie studia wybrać.

Ryszard Mścisz


Ryszard Mścisz – urodził się w 1962 r. w Stalowej Woli, mieszka w Jeżowem. Jest autorem ośmiu tomików poetyckich, dwóch zbiorów tekstów satyrycznych, zbioru opowiadań i zbioru satyrycznego audiobooka. Laureat Międzynarodowych Spotkań Poetów „Wrzeciono 2005” w Nowej Sarzynie, wyróżniony także w ogólnopolskich konkursach w Leżajsku i w Mielcu. Otrzymał Nagrodę Literacką Miasta Stalowa Wola „Gałązka Sosny”. Dwukrotnie zdobył „Złote Pióro” – nagrodę rzeszowskiego oddziału ZLP..

Fot. Archiwum Ryszarda Mścisza

spot_img

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -