czwartek, 25 kwietnia, 2024
Strona głównaDziałySylwetkiPaweł Gruchacz pomaga ludziom zmienić życie na lepsze

Paweł Gruchacz pomaga ludziom zmienić życie na lepsze

12 maja Pulaski Association of Business and Professional Men po raz 56. wybierze Człowieka Roku. Ten zaszczytny tytuł zostanie nadany Pawłowi Gruchaczowi – Polakowi, który zmienił oblicze nowojorskich azbestowych związków zawodowych.

Paweł (trzyma flagę amerykańską) został członkiem Local 78 w pierwszym dniu jego założenia. Fot. Archiwum Pawła Gruchacza

Nigdy nie szukałem wyróżnień. Informacja o mojej kandydaturze zaskoczyła mnie, próbowałem się z tego wykręcić, ale nie chciano słyszeć o mojej odmowie. Ten tytuł jest dla mnie zaszczytem  – przyznaje Paweł Gruchacz.

Paweł Gruchacz piastuje stanowisko dyrektora handlowego (business manager) w Localu 78 zrzeszonego w Laborers’ International Union of North America (Międzynarodowego Związku Robotników Ameryki Północnej).

– Związek zawodowy zmienił moje życie na lepsze – mówi. – Teraz, dzięki swojej pozycji, ja mogę zmieniać na lepsze życie innych ludzi. I to jest dla mnie największa nagroda.

Zmiany na gorsze

Zanim jednak Paweł w ogóle został związkowcem, musiał najpierw stawić czoła życiu w postkomunistycznej Polsce. Decyzja o opuszczeniu kraju ojczystego wcale nie była łatwa.

Po upadku komunizmu w 1989 roku, wraz z milionami rodaków, przeżywałem radosne chwile, oczekiwałem nadejścia czegoś dobrego. Kończyłem właśnie służbę wojskową. Polacy nabierali świeżego oddechu i wreszcie mieliśmy nadzieję, że coś się w Polsce zmieni na lepsze. Jednak po kilku latach odkryłem, że owszem zmienia się, ale na gorsze dla ludzi pracy. Pochodzę z Ełku, miasta położonego w regionie turystyczno-rolniczym w województwie warmińsko-mazurskim. Większość zakładów pracy zaczęła się przekształcać, przyszła prywatyzacja i – krótko mówiąc – żeby utrzymać siebie i rodzinę, potrzebna była praca, aby zarobić pieniądze, a z pracą było bardzo krucho. W końcu podjęcie konkretnych decyzji o wyjeździe za chlebem stało się koniecznością. Opuściłem Polskę nie dlatego, że chciałem, bo kochałem Amerykę. Musiałem to zrobić, żeby zarobić na godne życie  – wspomina Paweł.

Zanim jednak wylądował w Stanach, próbował swoich sił w Republice Federalnej Niemiec, która była w latach 80. i 90. dość popularnym celem emigracji zarobkowej Polaków. Wiele osób decydowało się także na krótsze wyjazdy do pracy sezonowej (tzw. saksy). W 1991 roku Pawłowi udało się zdobyć dwutygodniową wizę pracowniczą i ruszył za zachodnią granicę. Wiza straciła ważność, ale pomimo ryzyka, Paweł dalej pracował. I wtedy doszło do sytuacji, po której nie chciał już dłużej zostać w Niemczech.

Jadłem obiad w polskiej restauracji, kiedy podeszli do mnie funkcjonariusze policji kryminalnej i kazali się wylegitymować. „Pokaż nam paszport” – rozkazali. A ja go nie nosiłem ze sobą, bo wiza już wygasła. I wtedy mi powiedzieli: „Jeszcze raz tu przyjdziesz i nie będziesz miał ważnych dokumentów, to cię deportujemy”. Niemcy wtedy nie były krajem przyjaznym dla Polaków. Pojechaliśmy do pracy, na budowę z Niemcami, a byliśmy traktowani gorzej niż niewolnicy w XIX wieku – wspomina ten przykry moment.

Wiedział już, że RFN nie jest dla niego, ale w Polsce dalej brakowało perspektyw na dobre zatrudnienie.

Miałem wielu kolegów, którzy wyjeżdżali na zarobek poza Polskę, w tym także do Ameryki, i od nich wiele słyszałem o tej ziemi obiecanej. Po 2-3 latach pracy przywozili może niewielkie kapitały, ale wtedy w Polsce były to godne pieniądze. Powtarzali, że Ameryka jest krajem dla każdego – opowiada.

Z pięcioma dolarami na podbój Ameryki

Bazując tylko na opowieściach znajomych, zdeterminowany Paweł zdecydował się na wyjazd za ocean. Udało mu się dostać wizę, co w tamtych czasach wcale nie było takie oczywiste.

Po zakupie biletu zostało mi w kieszeni tylko pięć dolarów. Na szczęście miałem tu dalszą rodzinę, która się mną zaopiekowała. Pierwsze zetknięcie z Greenpointem było dość szokujące. Wysiadając z samochodu na rogu ulic Greenpoint i Manhattan zobaczyłem bezdomnego wyciągającego puszki ze śmietnika. „To tak wygląda Ameryka?” – zapytałem. „Witamy, witamy” – usłyszałem w odpowiedzi – wspomina.

Imigracja nigdy nie jest łatwa, chociaż w latach 80. i 90. zeszłego wieku była chyba trudniejsza niż w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza początki i zderzenie z nową rzeczywistością potrafią być wręcz przerażające.

Przede wszystkim nie miałem ani pracy, ani pieniędzy, ale na szczęście pomogła rodzina, bo dali na początek schronienie i jedzenie. Przez pierwsze tygodnie łapałem się najróżniejszych zajęć, jak na przykład wylewanie cementu, dwa dni tu, dwa dni tam. Radzono mi, żeby zostawiać numer telefonu w kilku miejscach i twierdzono, że na pewno coś się znajdzie. Którejś niedzieli faktycznie zadzwonił telefon z informacją, że jest oferta pracy w piekarni za pięć dolarów na godzinę. Najważniejsze dla mnie było to, że była to stała praca, a nie na kilka dni. Wypytałem gdzie i kiedy mam się stawić i poszedłem. To była ciężka harówka. Żeby zarobić 500 dolarów musiałem przepracować 100 godzin tygodniowo. To oznaczało 16-17 godzin dziennie. Miałem czas tylko na krótki sen – wspomina dziś Paweł.  

W pewnym momencie zrozumiałem, że muszę coś zmienić, bo w ten sposób nie zarobię pieniędzy, a na pewno stracę zdrowie, a może nawet i życie. Praca przebiegała w mocno prymitywnych warunkach. Od ludzi słyszałem: „Paweł, najlepiej by było dostać się do związków zawodowych. Tam przynajmniej zachowane są zasady, regulacje, przepisy, oferują godne zarobki i świadczenia.” Kiedy znajomi słyszeli, ile zarabiam i ile godzin pracuję, to wręcz mówili, że jestem wariat. „Zrób sobie licencję na azbesty i te pieniądze zarobisz za 40 godzin, a nie za 100”. Wiedziałem, że praca na azbestach nie należy do najbezpieczniejszych, ale z drugiej strony w dwa tygodnie mogłem zarobić tyle, ile w piekarni przez miesiąc. Do tego wreszcie miałbym czas, żeby porządnie odpocząć i żyć własnym życiem. W ciągu jednego weekendu zrobiłem kurs, otrzymałem licencję i w 1994 roku zostałem pracownikiem azbestowym.

Paweł postawił też na naukę języka.

Nauczyłem się go względnie szybko. Po niecałych trzech latach mówiłem komunikatywnym angielskim, czytałem i potrafiłem pisać. Wiedziałem, że bez znajomości języka sukcesu w obcym kraju się nie osiągnie – przyznaje.

Założenie związków lokalnych 78 i 79

Rok później Paweł pracował przy usuwaniu azbestów na nowojorskim lotnisku LaGuardia.

Wtedy zaczęli do nas przychodzić organizatorzy związkowi z Laborers’ International Union of North America (LIUNA) i zaczęli opowiadać, jakie korzyści płyną z członkostwa w związkach zawodowych. „Zobaczycie. jak wkrótce wszystko zmieni się na lepsze” – obiecywali  – opowiada.

Paweł (w środku) wraz z członkami Local 78 podczas parady z okazji Dnia Pracy. Fot. Archiwum Pawła Gruchacza

To się działo tuż przed zmianami w strukturach związkowych, które nastąpiły w 1995 roku. Wtedy doszło do oddzielenia prac usuwania azbestów od prac ogólnobudowlanych. I powstały lokalne związki zawodowe 78 i 79.

W kwietniu 1996 dostaliśmy tzw. „charter”, czyli błogosławieństwo na działalność związkową w mieście Nowy Jork. Natychmiast zostałem członkiem. To było niesamowite, że 1500 pracowników usuwających azbest, w większości wtedy Polaków, zostało zrzeszonych w swoim związku zawodowym. Zrobiłem od razu kurs na shop stewarda, czyli związkowego męża zaufania, i byłem wysyłany na projekty azbestowe, aby sprawdzać, czy wszystkie prace przebiegają zgodnie z przepisami – wspomina Paweł.

Zwycięska akcja

Paweł doskonale sobie radził jako shop steward. Współpracownicy darzyli go zaufaniem, dlatego od razu mu zgłaszali zaistniałe w miejscu pracy problemy. I tu nastąpił kolejny moment zwrotny, którym była propozycja zatrudnienia w administracji związkowej.

Pracowaliśmy wtedy na projekcie w Brooklyn Hospital dla National Environmental Safety (Agencja Krajowego Bezpieczeństwa Środowiska). Z jakiegoś powodu nasza zapłata była opóźniona o jeden tydzień. Nie podobało nam się to i koledzy zwrócili się do mnie, abym jako shop steward ten problem rozwiązał. Tym bardziej, że zbliżały się święta Bożego Narodzenia i każdy chciał mieć pieniądze w kieszeni. Kontrakt podpisany z firmą nie pozwalał nam na strajk, więc sprawę trzeba było załatwić ugodowo. Po przerwie obiadowej poszedłem do kierownika i grzecznie, acz stanowczo, powiedziałem, że jesteśmy gotowi do kontynuowania pracy, ale jeśli dostaniemy zaległe czeki. Zapytałem też czy on swoją pensję otrzymał, a kiedy potwierdził, to mu powiedziałem, że przecież jesteśmy takimi samymi ludźmi. „Nie proszę cię o żadną przysługę, tylko o zapłatę za ciężką pracę” – dodałem. I nagle okazało się, że jednak można było dostarczyć czeki, tylko wcześniej nie zrobiono tego ze zwykłego lenistwa. Tak więc akcja okazała się zwycięska i wieść o niej szybko się rozeszła. Już następnego dnia zadzwonił do mnie ówczesny prezes lokalnego związku i zaprosił mnie do biura na rozmowę, bo, jak stwierdził, rozumiałem jaki jest koncept i założenia związkowe. Po krótkiej rozmowie zostałem zatrudniony na 3-miesięczny okres próbny. Prezes chciał sprawdzić, czy poradzę sobie z nowym wyzwaniem – opowiada.

No i te trzy miesiące trwają do dzisiaj, czyli 27 lat. Jestem jedynym związkowcem, który przeszedł drogę od robotnika przez shop stewarda, organizatora, na leader organizatora, czyli koordynatora trzech stanów, gdzie prowadziłem z sukcesem kampanie związkowe. Moja filozofia jest taka – związek zawodowy zmienił moje życie, więc teraz chcę i mogę wykorzystać zdobyte stanowisko, aby zmieniać życie innych na lepsze poprzez prowadzenie dobrych negocjacji, a tym samym zapewnienie godziwych stawek i dobrych benefitów – śmieje się Paweł.

Zostawi lepsze miejsce niż zastał

Dziś Paweł Gruchacz jest dyrektorem handlowym (business managerem) związku. W latach 2006-2018 piastował urząd Secretary of Treasure czyli skarbnika.

W 2018 roku przegraliśmy wybory i pracowałem przez rok dla siostrzanego związku lokalnego 79. Niestety nowy zarząd, po objęciu obowiązków, nie poradził sobie z wyzwaniem i zniszczył to, co budowaliśmy przez ponad 20 lat. Sytuacja była tak kiepska, że po roku szefowie LIUNA wyznaczyli mnie na komisarza do spraw zarządzania. Po udanej działalności zarządu komisarycznego poprosiłem swojego wiceprezesa, abym mógł wystartować na najwyższe stanowisko, czyli business managera. Wygrałem wybory z wynikiem 3:1. A potem z sukcesem przeprowadziliśmy negocjacje o podwyżki stawek. Zreformowałem też fundusz emerytalny, dzięki czemu podwyższono ludziom emerytury o 30%, stworzyłem też fundusz prawny. Niedawno kupiliśmy budynek na Woodside, dzielnicy w zachodniej części Queensu, co było moją ostatnią obietnicą przedwyborczą. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że jak Paweł stąd odejdzie, to pozostawi po sobie coś, co każdy będzie pamiętał. Chcę zostawić to miejsce lepszym niż je zastałem – opowiada Paweł.

Local 78, od momentu swego powstania do dziś, mocno się zmienił jeżeli chodzi o członkostwo.

Na samym początku Polacy stanowili około 80%. Zmieniło się to po atakach 11 września 2001 r. Od razu wszyscy zostali zatrudnieni na Ground Zero przy odgruzowywaniu. Ale ludzie już wkrótce zaczęli chorować, bo, jak wyszło na jaw, zapewnienia ówczesnego burmistrza Rudy’ego Giulianiego i DEP (Departamentu Ochrony Środowiska), że tam nie ma żadnych szkodliwych substancji, okazały się kłamstwem. Tam był azbest, ołów, tam była cała tablica Mendelejewa, które ludzie wdychali. Dlatego po rocznym odgruzowywaniu wielu zapadło na choroby płucne, nowotwory, zawały serca, depresje i wiele innych – tłumaczy Paweł.

Jednak ręce do pracy wciąż były potrzebne, a myśmy nie dysponowali już takimi zasobami ludzkimi. I dosłownie z dnia na dzień związek został zasilony przez 7800 latynoskich pracowników. To dlatego dziś Latynosi stanowią około 70% członków, a pozostałe 30%, to już nie tylko Polacy, ale mieszkańcy Europy wschodniej czyli również Czesi, Słowacy czy Ukraińcy.

Rok 2001 zmienił nie tylko oblicze Ameryki, ale całego świata. Dolar spadł bardzo nisko, zaostrzono przepisy emigracyjne i ludzie już przestali widzieć w Ameryce tę okazję i szansę, które ja widziałem. Przed 2001 rokiem Ameryka była matką świata. Bez względu na status imigracyjny ludziom żyło się wygodnie i bezpiecznie. Nikt nie pytał o papiery, tylko o to, czy jesteś gotowy do pracy. 4 kwietnia minęło 30 lat od mojego przyjazdu. Ameryka mnie nie pytała jak wyglądam, jakim mówię językiem, w co wierzę. Ameryka mnie wynagrodziła za ciężką pracę – uważa Paweł.

Związkowy związek

Jest wiele zawodów, które wymagają poświęcenia, często kosztem rodziny. Praca związkowca jest właśnie jednym z nich. Dlatego życiowy partner musi wykazywać się ogromną wyrozumiałością i cierpliwością. Albo musi zawodowo robić to samo. I tak się stało w przypadku Pawła i Bożeny, którzy pobrali się 27 lat temu.

Tworzymy związkowy związek.  Moją kochaną Bożenkę poznałem w 1995 roku i, jak w tym przysłowiu, „zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia”. I do dziś to wejrzenie trwa. Stworzyliśmy bardzo udane małżeństwo – śmieje się Paweł.

Paweł i Bożena Gruchacz stworzyli „związkowy związek”, bo oboje są związkowymi działaczami. Fot. Archiwum Pawła Gruchacza

Powoli i mozolnie budowali swoje wspólne życie od – jak mówi Paweł – łyżki i miski do rodzinnego domu na Staten Island. Wychowali dwóch synów: Piotra i Sebastiana. A dziś już są dziadkami 12-letniego Daniela i 14-letniej Melissy.

Wnuki są moją inspiracją. Jesteśmy mocno zżytą i kochającą się rodziną – opowiada Paweł.

O żonie wyraża się w tak piękny sposób, że aż się ciepło na sercu robi. Nie nazwie jej inaczej jak „moja Bożenka”.

Jest pracowita jak mrówka i jest wymarzoną partnerką życiową. Moja kariera na początku wymagała wielu poświęceń, dużo służbowo wyjeżdżałem, godzinami siedziałem na spotkaniach i nad papierami, czasem tygodniami nie miałem dnia wolnego. Bez akceptacji Bożenki, jej wsparcia i wyrozumiałości, prawdopodobnie byśmy nie przetrwali. Był nawet taki moment, kiedy powiedziała, że w domu jestem tylko gościem. Po wspólnych rozmowach doszliśmy do wniosku, że mamy wybór – albo wracam z powrotem na azbesty i będę robił to, co robiłem, albo musimy się poświęcić i iść za czymś lepszym. Wybraliśmy drugą opcję i dziś oprócz wspomnień mamy owoce tych poświęceń. Nikt nam niczego nie dał, na wszystko zapracowaliśmy sami. A Bożenka, która w Polsce wykształciła się na pielęgniarkę, jednak w Ameryce nigdy nie pracowała w zawodzie, z czasem sama została związkowcem. Dziś działa w 32BJ – związku zrzeszającym pracowników budynków mieszkalnych. Jest kierowniczką budynku należącego do Durst Organization. Ma pod sobą ludzi, o których dba nie tylko jako szefowa, ale też jako członkini związku i spełnia się w tym, co robi. Dzieci także idą w nasze ślady. Mój syn Sebastian pracuje jako organizator związkowy, a wnuk Daniel już pyta „dziadek, a w razie jak mi się coś nie uda na studiach, to pomożesz mi załatwić pracę związkową?” – zapewnia.

Bóg dał drugie życie

Paweł w tym roku skończy 58 lat.

Czuję się spełniony, czuję się zadowolony i kocham to, co robię. Mam jeszcze sporo do zrobienia. A wiem to dlatego, bo otarłem się o śmierć. Jednak Bóg nie pozwolił mi odejść i czekam na zadania, które się przede mną pojawią – twierdzi.

Podczas pandemii Paweł zachorował na Covid-19. Spędził 30 dni w szpitalu, z czego 11 w śpiączce farmakologicznej.

Walczyłem o życie. I stał się cud. Jestem katolikiem i wierzę, że Bóg dobiera sobie ludzi, przez których działa. Wysłał do mnie mojego kolegę, księdza, z ostatnim namaszczeniem. Następnego dnia zacząłem sam oddychać. Intubacja była już niepotrzebna – wspomina.

Wiara jest dla Pawła bardzo ważna. Wie, że każdy człowiek miewa swoje czarne dni i momenty zwątpienia, bo sam przez takie przechodził i wciąż gorsze chwile się zdarzają.

Jako człowiek wierzący, Paweł Gruchacz aktywnie uczestniczy w życiu parafii św. Stanisława Kostki na Staten Island. Fot. Archiwum Pawła Gruchacza

Zawsze wtedy proszę o to, co dla mnie najważniejsze: „Panie Boże, obym nie zwątpił”. W zależności od krzyża, który musimy udźwignąć, widać, jaka naprawdę jest nasza wiara. To, że nie jest się przestępcą czy mordercą, nie znaczy, że człowieka nie spotka żadne nieszczęście. Kiedy leżałem całkiem sam w szpitalu, uratowało mnie słuchanie Radia Maryja, Ewangelia i modlitwa. Dziękowałem Bogu, że dostałem drugą szansę i prosiłem, abym z pokorą zniósł chorobę – opowiada.  

W skomplikowanych i bolesnych sytuacjach zawsze pada na kolana i prosi: „Panie Boże, jestem za mały, żeby sam to rozwiązać, Tobie powierzam moje problemy”.

Jeszcze nigdy się nie zawiodłem. Zawsze wszystko się pozytywnie rozwiązuje – twierdzi.

Jako człowiek mocnej wiary Paweł bardzo ubolewa nad krytyką polskiego papieża.

Jest mi bardzo przykro, że Polacy znaleźli drogę, aby brukać imię świętego Jana Pawła II. To jest smutne, że robi to naród, z którego wyszedł najważniejszy w historii Watykanu pontyfikat. Bo takiego papieża nie było w całej historii. Dziś ludzie się kłócą o to, czy on coś wiedział, czy czegoś nie wiedział, czy coś ukrywał. A to nie ma nic wspólnego z życiem Jana Pawła II. To był lider ponad miliarda ludzi. Czy coś się mogło wymknąć w życiu spod kontroli? Absolutnie tak, ale czy Jan Paweł II coś tuszował czy zatajał? Nie ubliżajcie mu, nie niszczcie jego imienia. Mi się chce dzisiaj wymiotować jak to śledzę. Kościół popełnił błędy i pewne sprawy lekceważył, albo przechodził obok nich obojętnie zamiast zareagować, tak jak się powinno zareagować, ale nie mieszajmy w to papieża! – mówi.

Dumny z bycia Polakiem

Pomimo nawału obowiązków, jakie niesie praca związkowca, Paweł Gruchacz nie zapomina skąd pochodzi. Polskość i ojczyste tradycje są dla niego ważne.

Przez dwa lata udzielałem się na Staten Island w komitecie Parady Pulaskiego, ale moje obowiązki jako związkowca są ogromne. Nie lubię robić niczego na pół gwizdka i jak coś robię, to na 100% albo wcale. Dlatego przekazałem dalej pałeczkę. Aktywnie działam w radzie parafialnej przy kościele św. Stanisława Kostki na Staten Island. Pomagam proboszczowi Jackowi Woźnemu, który jest oddanym kapłanem tej polskiej parafii. Angażuję się w organizację polonijnych festiwali, które gromadzą około 3000 ludzi. To jest nasza duma, kiedy mówimy, że jesteśmy Polakami, kiedy możemy zaprezentować naszą kulturę Amerykanom, poczęstować pierogami, gołąbkami, bigosem czy kiełbasą. Całe moje życie w Ameryce staram się pokazywać polskość w jak najlepszym świetle – opowiada.

I właśnie dlatego zarząd Pulaski Association postanowił nie tylko wybrać Pawła Gruchacza Człowiekiem Roku, ale także zaprosić go w szeregi organizacji. Ta sytuacja go przyjemnie zaskoczyła.

W 2011 roku Paweł jako marszałek prowadził kontyngent ze Staten Island podczas Parady Pułaskiego. Fot. Archiwum Pawła Gruchacza

Zadzwonił do mnie jeden z członków zarządu, który powiedział: „Pawle, obserwujemy cię już 20 kilka lat. Prowadziliśmy między sobą dyskusję i chcieliśmy zapytać, czy przyjmiesz zaszczyt zostania Man of the Year w tym roku?” – opowiada. – Zdziwiła mnie ta propozycja, bo nie jestem człowiekiem, który szuka wyróżnień. Robię swoje, mam wiele zobowiązań w stosunku do ludzi, których reprezentuję, i staram się trzymać ustalonych zasad. Dlatego chciałem się wykręcić, ale nie przyjęto mojej odmowy. Czuję się zaszczycony tym tytułem. Z chęcią też zostanę członkiem Pulaski Association, bo organizacja mi się podoba, ma wielką historię, dobre założenia. I chyba będę w niej pierwszym związkowcem. Nawet żartobliwie powiedziałem działaczom, żeby uważali, bo mogą pożałować tej decyzji jak im zacznę firmy rekrutować do związków – dodaje Paweł ze śmiechem.

Nadanie Pawłowi Gruchaczowi tytułu „Man of the Year” odbędzie się 12 maja w eleganckich wnętrzach Russo’s On The Bay na Queensie. Początkowo uroczystość miała się odbyć 29 kwietnia, ale Pawłowi tego dnia chciało towarzyszyć tak wiele osób, że trzeba było wynająć większą salę i ze względu na dostępne terminy, przesunąć datę wydarzenia. To tylko świadczy o tym, jak popularnym i lubianym człowiekiem jest Paweł.

Iwona Hejmej


Kto zostaje Człowiekiem Roku?

Pulaski Association of Business and Professional Men corocznie wybiera „Człowieka Roku”, który na uroczystym bankiecie odbiera ten zaszczytny tytuł i nagrodę.

Tytuł jest przyznawany osobie wyróżniającej się aktywną działalnością społeczną w środowisku polonijnym. Oceniany jest charakter, wkład w rozwój Polonii amerykańskiej, promowanie polskości. Człowiek Roku jest wybierany nie tylko spośród członków Pulaski Association of Business and Professional Men, ale także następujących grup, jakimi są: Polscy Wykonawcy (Polish Contractors), Agenci Polsko-Amerykańskich Biur Podróży (Polish American Travel Agents), Polskie Parafie (Polish Parishes), Polsko-Słowiańska Federalna Unia Kredytowa (Polish-Slavic Federal Credit Union) oraz Kobiety Tysiąclecia (Women of the Millennium).

Pierwszym Człowiekiem Roku został wybrany w 1960 roku sędzia brooklyńskiego sądu kryminalnego Ludwig G. Glowa, który był równocześnie wiceprezesem pierwszego zarządu organizacji.

Pulaski Association of Business and Professional Men jest jedną z najstarszych organizacji polonijnych w Nowym Jorku. Powstała w 1959 roku, ale idea jej założenia narodziła się rok wcześniej. Nowe stowarzyszenie miało być otwarte dla profesjonalistów i biznesmenów polsko-amerykańskiego pochodzenia. Celem było dobro Amerykanów z polskimi korzeniami, wzajemne korzyści dla członków, udział w sprawach społeczności i coroczne uhonorowanie zasłużonego Polaka. Tych tradycji członkowie trzymają się do dnia dzisiejszego.

Na spotkaniu w lutym 1959 roku przyjęto nazwę Pulaski Association of Business and Professional Men oraz wybrano pierwszy zarząd. Działalność została oficjalnie rozpoczęta.

Do organizacji należeli i należą wybitni polscy przedsiębiorcy i profesjonaliści, politycy, sędziowie i ludzie, którzy wpływali na życie Polonii przez ostatnich 60 lat.

Zainteresowanych szczegółową historią Pulaski Association of Business and Professional Men odsyłamy na stronę internetową: www.pulaskiassociation.com

spot_img

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -