piątek, 19 kwietnia, 2024
Strona głównaDziałySylwetkiPrzywrócić pamięć

Przywrócić pamięć

Danuta Piątkowska w rozmowie z „Białym Orłem” opowiada o swojej nowej książce pt. „Polski akcent w American Expeditionary Forces”.

Danuta Piątkowska na tle nowojorskiej panoramy prezentuje książkę „Polski akcent w American Expeditionary Forces”. Fot. o. M. Czyżewski

Mówiono, że umierali dwa razy – pierwszy, gdy ginęli na polu bitwy i drugi – ponieważ umierali w tak młodym wieku. Amerykańscy żołnierze Wielkiej Wojny (1914-1918) uwiecznieni są na pomnikach, które mijamy w czasie spacerów po Nowym Jorku i na tablicach w przedsionkach wielu kościołów. Wielu z nich miało polskie nazwiska. To o nich piszą Danuta Piątkowska i Wiesława Piątkowska-Stepaniak w książce pt. „Polski akcent w American Expeditionary Forces. Historie prawdziwe, fascynujące i prawie zapomniane”.

Co było inspiracją do napisania tej książki?

Danuta Piątkowska: Pierwsza myśl pojawiła się wiele lat temu, gdy pracowałam nad monografią „Polskie kościoły w Nowym Jorku”i odwiedzałam każdy z nich kilka razy. Zauważyłam wówczas tablice w ich przedsionkach i obeliski kryjące się w cieniu architektury kościelnej, poświęcone pamięci poległych żołnierzy w I wojnie światowej. To byli parafianie np. kościoła Matki Bożej Częstochowskiej na Brooklynie lub św. Stanisława Kostki na Greenpoincie. Do tego doszły spostrzeżenia ze spacerów po Nowym Jorku, gdzie mieszkam już dość długo. Uwagę moją zwracały pomniki dedykowane poległym żołnierzom Wielkiej Wojny (1914-1918), a na nich polskie nazwiska. Zrobiłam kwerendę, starając się znaleźć odpowiedź na pytanie, mianowicie ile takich pomników jest w nowojorskiej metropolii? Otóż jest ich 120. Oczywiście nie wszystkie mają polskie akcenty. Wtedy powstała myśl napisania małego przewodnika po mieście z uwzględnieniem pomników, tablic z polskimi nazwiskami żołnierzy. Jednak wiele pytań, które się wręcz narzucały, spowodowało zmianę koncepcji książki, rozszerzenie tematu, tym bardziej, że nasza wiedza o Polakach i Amerykanach polskiego pochodzenia w armii gen. Johna Pershinga jest bardzo mała.

We wstępie czytamy, że „niemal 10 procent oddziałów armii Stanów Zjednoczonych, walczącej na europejskich frontach I wojny światowej, składało się z Polaków i Amerykanów polskiego pochodzenia. To niezwykły fenomen (…)”. Czym więc kierowali się rekruci z polskimi korzeniami zgłaszając się do wojska?

Fenomen ten jest tym bardziej niezwykły, że w momencie przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny, co nastąpiło 6 kwietnia 1917 roku – w tym roku przypada 106. rocznica tego wydarzenia – Polonia stanowiła zaledwie nieco ponad 3 procent amerykańskiej populacji. To wówczas ówczesny prezydent USA Thomas Woodrow Wilson ogłosił ochotniczy pobór do wojska. Zgłosiło się około 100 tys. młodych mężczyzn, wśród których znalazło się aż 40 tys. Polaków i Amerykanów polskiego pochodzenia. Przed wojną armia USA liczyła tylko 100 tys. żołnierzy. Łącznie z ochotnikami to było jednak zbyt mało żołnierzy, aby mogli oni skutecznie pomóc państwom Ententy (Trójporozumienia) w ich trzyletniej już wojnie z państwami Centralnymi. (Trójprzymierze). Potrzebna była ponadmilionowa armia amerykańska i właśnie dlatego prezydent Wilson ogłosił obowiązkowy pobór do wojska. Pod koniec 1918 roku American Expeditionary Forces – AEF (Amerykańskie Siły Ekspedycyjne) liczyły 2 mln 800 tys. żołnierzy, z czego połowa walczyła w Europie. Szacuje się, że w AEF było około 250 tys. żołnierzy z polskimi korzeniami. Inne szacunki wskazują, że było to od 190 tys. do 300 tys. „Nasi” żołnierze, idąc do wojska, kierowali się różnymi pobudkami. Walczyli „za wolność naszą i waszą”, za wolność starej ojczyzny i z obowiązku wobec nowej ojczyzny. Na ich motywację wpłynęły bez wątpienia perspektywa awansu społecznego, indywidualne ambicje, odwaga, chęć szybkiego zdobycia amerykańskiego obywatelstwa. Z dumą fotografowali się w amerykańskich mundurach i w książce czytelnik znajdzie takie zdjęcia. Wpisywali się w ogólną patriotyczną atmosferę, która wtedy zdominowała amerykańskie społeczeństwo, choć zaledwie rok wcześniej Wilson wygrał prezydenckie wybory, głosząc hasło utrzymania Ameryki z dala od europejskiego konfliktu.

Szeregowy Frank Sovicki – pierwszy żołnierz amerykański, który uciekł z niemieckiego obozu jenieckiego (w książce – s. 345). Fot. Archiwum D. Piątkowskiej

Książka jest szeroko udokumentowana archiwalnymi źródłami oraz wspaniałymi fotografiami. Jak Panie pozyskały te materiały?

Prace przygotowawcze do książki trwały ok. dwa lata przed pandemią, natomiast pisanie przypadło na lata pandemii. Jak pamiętamy, nasze swobody zostały wtedy znacznie ograniczone, archiwa i biblioteki były zamknięte. Oczywiście to utrudniało pracę, ale na szczęście archiwiści pracowali zdalnie i na ogół starali się pomagać, odpowiadali na e-maile, jak np. Archiwum Stanowe w Albany, NY, gdzie zawsze mogłam liczyć na życzliwość i pomoc Richarda Slomy, pracownika tegoż archiwum. Gdzie indziej pozostawiane przeze mnie wiadomości na poczcie głosowej, nierzadko z dużym opóźnieniem, doczekiwały się odpowiedzi. Było tak np. z National Archives and Record Administration (NARA), do którego usilnie „dobijałam się” w celu pozyskania pozwolenia na reprodukcję rysunków kapitana James Aylwarda (1875-1956), jednego z ośmiu oficjalnych rysowników AEF, zatwierdzonych przez amerykański Departament Wojny. Zbiór jego rysunków jest właśnie w tym archiwum. Długo nic nie odpowiadali, aż wreszcie, gdy straciłam już nadzieję, otrzymałam telefon, a wraz z nim pozwolenie na reprodukcję rysunków kapitana Aylwarda. Takim telefonom towarzyszyła zwykle duża radość z załatwienia sprawy. Jolanta Brodziak, edytorka książki, pracownik Wydawnictwa Uniwersytetu Opolskiego, wybrała jeden rysunek tego artysty do naszej publikacji, która zawiera 262 fotografie. Jak wiemy, obraz „mówi” więcej niż tysiąc słów, a zdjęcia w książce tylko z podpisami, nawet bez zasadniczego tekstu, są znakomitym przekazem wiadomości.

W książce są cztery grupy fotografii. Pierwsza to te, które Jolanta Brodziak pozyskała z różnych amerykańskich instytucji, z NARA, Biblioteki Kongresowej, Archiwum Marynarki Wojennej, archiwów stanowych. Oczywiście niektóre zdjęcia można reprodukować bez opłaty, a za inne trzeba płacić. Żadne zdjęcie pozyskane z tych źródeł, oprócz jednego, słynnego plakatu nowojorskiego artysty Jamesa Montgomery’ego Flagga z wizerunkiem „wuja Sama”, który wskazującym palcem zwraca się do odbiorcy i mówi „I Want You for U.S. Army”, nie było nigdzie wcześniej publikowane.

W drugiej grupie zdjęć są fotografie z archiwów prywatnych, moim zdaniem najcenniejsze. Przeleżały w rodzinnych zakamarkach dziesiątki lat, przeszły różne losy i mniej więcej po 93 latach trafiły na karty tej książki. Są rewelacyjne. Oczywiście one również dotąd nigdzie nie były pokazane.

Trzecia grupa fotografii zawiera ponad 20 wspaniałych zdjęć wykonanych wyłącznie dla tej książki przez Wojtka Kubika, znanego nowojorskiego fotografika. Do niektórych obiektów jeździł on kilka razy w różnych porach roku, aby wykonać to jedno jedyne ujęcie. Jego zdjęcie jest również na okładce książki, zmodyfikowane przez edytorkę, natomiast oryginalne ujęcie pomnika przy 5. Alei na Manhattanie, który przedstawia żołnierzy 107. Pułku Piechoty, znajduje się wewnątrz publikacji.

W ostatniej grupie zdjęć są te, które wykonali amatorzy. Wśród nich są superintendenci amerykańskich cmentarzy wojskowych w Europie, którzy zrobili zdjęcia wskazanych przeze mnie grobów „naszych” żołnierzy, są księża, jak np. mój rozmówca o. Michał Czyżewski, jest nasz kuzyn Andrzej Karwala, mieszkający w Londynie, skąd jest już tylko 40 km do Brookwood, największej nekropolii w Wielkiej Brytanii, gdzie też spoczywają amerykańscy żołnierze z polskimi nazwiskami. Jest też Grzegorz Fryc, który szukał Warszawy w Nebrasce i zamiast niej znalazł Tarnov, NE. Jego odkrycie wpasowało się w nasze badania i stało się ciekawym tematem Postscriptum tej publikacji. Mogą Państwo ocenić to sami.

Historia tysięcy żołnierzy skończyła się na mogiłach cmentarnych. Dzięki tej książce odżywa o nich pamięć. Czy wiemy, kim byli ci młodzi mężczyźni?

Tak, o wielu mamy sporo informacji. Przybliżenie ich życia było jednym z naszych celów. Wiemy, gdzie mieszkali, gdzie pracowali, kogo wspierali swoimi zarobkami, z jakich rodzin pochodzili, w którym kościele się modlili. Znamy ich wiek, rangę wojskową, jednostkę wojskową, w której służyli, i wiemy, w którym momencie skończył się ich „American dream”. Źródłem tych wiadomości są karty pogrzebowe żołnierzy. Przeanalizowałyśmy 77,747 takich kart. Dodajmy, że są podwójne. Przejrzałyśmy je dwukrotnie. W wielu wypadkach telefonicznie sięgałyśmy do archiwów parafialnych. Zarówno księża, jak i pracownicy kancelarii parafialnych okazywali wielką pomoc, jak np. ks. dr Janusz Dymek, George Zwierzynski, Aleksandra Mosiejewska, Linda Gatti i wielu innych.

Ponieważ Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny późno, straciły stosunkowo mniej żołnierzy w porównaniu z Francją czy innymi państwami walczących stron. Na wojnie poległo około 116 tys. amerykańskich żołnierzy, w tym 2,712 tych, którzy mieli polskie korzenie. Po zakończeniu Wielkiej Wojny w listopadzie 1918 roku powstał dylemat – mianowicie, czy pozostawić poległych żołnierzy w Europie, czy też sprowadzić ich ciała do Ameryki, czego domagały się ich matki, twierdząc, że wysłały swoich synów na wojnę, bo tego wymagano od nich, motywując to patriotycznym obowiązkiem, więc teraz państwo ma obowiązek repatriować ich ciała do kraju. Francja nie chciała się zgodzić na ekshumacje w tak wielkiej skali, a wówczas nawet nie wiedziano, jak wielkiej, ale ostatecznie, pod presją Amerykanów, zgodzono się. Departament Wojny wysłał ponad 80 tys. listów do rodzin poległych żołnierzy z pytaniami: „1. Czy chcą, aby poległy żołnierz spoczywał na cmentarzu w Europie? 2. Czy chcą, aby ciało poległego żołnierza sprowadzono do USA? 3. Jeśli tak, to czy ma zostać dostarczone do domu i pochowane na lokalnym cmentarzu, czy też na jednym z cmentarzy narodowych, w tym na Arlington, VA?”. Ponad 45 tys. poległych, głównie we Francji, amerykańskich żołnierzy sprowadzono do Ameryki, natomiast 35 tys. pozostawiono na ośmiu amerykańskich cmentarzach wojskowych w Europie, z których Meuse-Argonne jest największym. Rozciąga się on na obszarze zajmującym 53 hektary i ma 13,760 grobów imiennych oraz 486 mogił żołnierzy niezidentyfikowanych, głównie tych, którzy stracili życie w bitwach wielkiej ofensywy Meuse-Argonne we Francji (26 września – 11 listopada 1918 roku). Jak chodzi o poległych żołnierzy z polskimi nazwiskami, to sprowadzono ich do Stanów Zjednoczonych nieco ponad tysiąc, a ponad 1,500 zostało na cmentarzach europejskich zarządzanych przez organizację federalną American Battle Monuments Commission. W całej dotychczasowej historii ludzkości nie było takiego zjawiska, jak ta masowa repatriacja poległych żołnierzy z Europy do Ameryki. Tylko w 1921 roku sprowadzono ich 31 tysięcy. Statki zwane „funeral ships” przybijały do nabrzeży portu w Hoboken, NJ. Metalowe trumny były wysyłane z Ameryki, jak również dębowe skrzynie, do których je wkładano. Był ścisły protokół całego przedsięwzięcia. Do ekshumacji nie dopuszczono prasy. Trumien, nakrytych amerykańską flagą, który to zwyczaj zachował się do dzisiaj, nie wolno było otwierać.

Wiele aspektów wojny sprowadzają Panie do nowojorskiego środowiska. Czy pamięta ono o bohaterach sprzed ponad stu lat?

Upływ czasu powoduje stopniowe odsuwanie w niepamięć tragicznych wydarzeń sprzed ponad stu lat. Po Wielkiej Wojnie świat zabezpieczał się przed kolejną tragedią, którą ludzie sami sobie czynią, ale przecież wiemy, że wszelkie tego typu działania są złudne i bezskuteczne. Druga wojna światowa przyćmiła pamięć o poprzedniej, a potem kolejne konflikty, jak koreański i wietnamski, łącznie z wojną w Ukrainie, której jesteśmy świadkami, czynią z Wielkiej Wojny zbiór historycznych faktów, bardziej lub mniej znanych. Celem naszej książki jest więc m.in. przybliżenie żołnierzy, „naszych” żołnierzy, ludzkiego wątku tego wielkiego konfliktu zbrojnego. Z naszych badań wynika jednak bardzo pozytywna obserwacja, mianowicie nie wszystko jest zapomniane. Przykładem jest np. Polski Legion Weteranów Amerykańskich imienia Franka Kowalińskiego na Maspeth, NY (Polish Legion of American Veterans Post # 4 of Frank Kowalinski), który honoruje swojego bohatera corocznie w różnych okolicznościach, a – co najważniejsze – angażuje do tych celebracji młodzież szkolną. Amerykanie, wysoko ceniąc weteranów, organizują obchody święta Veterans Day i Memorial Day na szczeblu federalnym, stanowym oraz lokalnym. „Ożywają” wówczas pomniki upamiętniające poległych żołnierzy, zdobione wieńcami kwiatów od organizacji i wiązankami składanymi przez osoby prywatne. Przewodnicy wielu grup wycieczkowych prowadzą je do monumentów utrwalających pamięć o żołnierzach Wielkiej Wojny.

Podjęły Panie temat nowatorski, niemal zupełnie zmarginalizowany w literaturze historycznej. Czy były jakieś wyjątkowe sytuacje, które zaskoczyły Panie w trakcie pracy nad książką?

To jest zawsze wielka przygoda. Pojawiają się w niej trudności, szukanie dróg pokonania ich, ale są też sytuacje zaskakujące, nieprawdopodobne, graniczące – nie chcę powiedzieć – z cudem.

Takich było kilka. Pewnego dnia otrzymałam e-mail od dr Barbary Leja, którą prosiłam o fotografię grobu Józefa Cwenka. Wcześniej zlokalizowałam miejsce jego pochówku dzięki portalowi Nieobecni.com. Jest to cmentarz w Grabowcu koło Lublina. Ponieważ Basia Leja, którą znam od wielu lat, mieszka niedaleko, więc ośmieliłam się prosić ją o pomoc. W tym e-mailu jednak było nie tylko zdjęcie grobu, ale także skrzyni, w której ciało zostało sprowadzone do Grabowca na życzenie żony Józefa, Anny Cwenk. Skrzynia ta do dzisiaj jest przechowywana w rodzinie, jak również zdjęcia z pogrzebu Józefa Cwenka z października 1930 roku, zdjęcie jego portretu, wiszącego w domu prawnuka oraz fotografia gazety Przegląd Tygodniowy z 20 listopada 1929 roku, wydawanej w Niagara Falls, NY, gdzie na pierwszej stronie jest wzmiankowany Józef Cwenk i inni polegli polscy żołnierze. Zdjęcie skrzyni jest oczywiście w książce, jak również kilka innych, nie tylko z pogrzebu, ale też z dostarczenia trumny do Grabowca, dokąd dotarła z Gdyni na ciężarówce pod eskortą wojskową amerykańskiego żołnierza Franka Pispishilla. To była rewelacja.

Inna sytuacja dotyczyła przypadkowego znalezienia przez Jolantę Brodziak, edytorkę książki, blogu Annie Mason, w którym napisała ona o swojej babci Stelli Gutowski, podróżującej na grób pasierba Juliusa Wozenskiego, na cmentarz Oise-Aisne we Francji. Nawiązałam kontakt z autorką blogu (mieszka w Virginii) i otrzymałam zdjęcia jej babci z tej pielgrzymki oraz dokumenty podróży. Pielgrzymkami nazywano wyjazdy matek poległych żołnierzy na europejskie cmentarze, czemu poświęcony jest jeden z rozdziałów książki. To była zupełnie niezwykła historia w trakcie naszej pracy.

Czy wiemy, jaką rolę pełniła wiara w obozach szkoleniowych i na polach bitew?

Na front wraz z żołnierzami wyjeżdżali kapelani. Ich liczba była zwykle niewystarczająca. Gdy żołnierze ginęli setkami, a nawet tysiącami w brutalnych bitwach tamtej wojny, nie było możliwości pochówku poległych żołnierzy przez kapelana. Piszemy o tym w książce. Było też tak, że przyjaciel składał do grobu poległego przyjaciela. Kanadyjski lekarz John McCrae, który w wieku 42 lat zgłosił się do wojska i walczył na froncie w randze podpułkownika w Kanadyjskich Siłach Ekspedycyjnych, stracił przyjaciela, porucznika Alexisa Helmera, którego pochował 2 maja 1915 roku. Zauważył wtedy, jak szybko wokół świeżych grobów żołnierzy zakwitają maki. Następnego dnia napisał poemat „In Flanders Fields”. Dzieci w Belgii uczą się tego wiersza na pamięć do dzisiaj. Przekładu tego pięknego poematu, na potrzeby książki, dokonał Lech Stepaniak. Wiemy, że kapelanami byli też Polacy, jak John S. Landowski i Joseph E. Lewandowski, obaj w 339. Pułku Piechoty amerykańskiej armii. Mówiono, że gdy żołnierze dostają rozkaz do ataku, mają tylko jednego przyjaciela – Boga.

Książka jest bardzo starannie wydana, na dobrym papierze, ma ciekawy format, wspaniałe zdjęcia…

To efekt wysiłku zespołu ludzi, którzy wnieśli do pracy nad tą publikacją swoje umiejętności, zdolności, zaangażowanie, nawet poświęcenie. Wszystkim dziękujemy imiennie w Przedmowie do książki. Spisali się też drukarze Drukarni Św. Krzyża w Opolu, którzy, jak powiedzieli, pracowali cztery godziny, aby wydobyć kolorystykę tylko jednej fotografii przedstawiającej alegoryczną męską postać w wykonaniu znanego artysty Pietro Montany (1890-1978). Pomnik ten stoi w Brooklynie. Uroczystość jego odsłonięcia 24 lipca 1924 roku zgromadziła 10 tys. ludzi. Wtedy pamięć o wojnie była bardzo bolesna i żywa. Oczywiście jakość książki zależna jest od funduszy, a te zapewnili dwaj sponsorzy, mianowicie Polska Grupa Zbrojeniowa oraz Samorząd Województwa Opolskiego. Publikacja wydana została pod patronatem honorowym Ministerstwa Obrony Narodowej.

Rozmawiał o. Michał Czyżewski


Książkę pt. „Polski akcent w American Expeditionary Forces” można zamówić w księgarni pisząc na adres: ek@polishbookstore.com lub telefonicznie – 201-355-7496.

spot_img

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -