sobota, 23 listopada, 2024

„Niech świat wie!”

Małgorzata Fechner Puternicka to autorka bestsellerowej książki „Magnum”. Wraz z Witoldem Gadowskim na przełomie stycznia i lutego uczestniczyła w cyklu spotkań z Polonią, m.in. w Bostonie. Czytelnikom „Białego Orła” opowiada o swojej znajomości z legendą Solidarności, śp. Anną Walentynowicz, mówi także o swojej działalności społecznej i wyjaśnia, czym jest tzw. „układ gdański”.

Małgorzata Fechner Puternicka. Fot. facebook.com

Proszę powiedzieć, jakie są Pani odczucia po spotkaniach z Polonią?

Małgorzata Fechner Puternicka: Bardzo pozytywne. Mam wrażenie jakbym nie opuściła wcale Polski. Niezależnie od różnic między Polonią i tego, w jakiej organizacji ktoś jest zrzeszony, wszystkich jednoczy chęć porozmawiania z kimś z Polski o Polsce i żywe zainteresowanie tym, co się w Polsce dzieje, a to znaczy, że możemy spokojnie powiedzieć: Polska jest w sercach Polonii.

Jest Pani autorką książki pt. „Magnum”. O czym ona opowiada?

Jest to książka oparta na faktach. Opowiada o tym, jak wraz z moją rodziną byliśmy szantażowani, kiedy nasza działalność biznesowa zaczęła przynosić większe pieniądze. Ale jest też warstwa beletrystyczna, m.in. w opowieściach o powstaniu pierwszej fabryki lodów w Baninie, jest sporo szczegółów dotyczących tego, w jaki sposób budowało się biznes, kto ewentualnie mógł liczyć, że jego biznes pójdzie „jak po maśle”, a kto był odgórnie skazany na porażkę, a ich firmy przejmowali inni. To wszystko jest opisane bardzo wiernie. Miałam okazję od wewnątrz oglądać transformację Polski od strony biznesowej.

W książce często pojawiają się dwa słowa: „układ gdański”.

Układ gdański polegał na tym, że od 1990 r. jedna opcja polityczna nieprzerwanie rządzi Gdańskiem. Jej głównym „menedżerem” był przez długie lata śp. Paweł Adamowicz, który przez 20 lat swojej prezydentury wiele w Gdańsku zmienił, ale niestety był też źródłem niezadowolenia wielu gdańszczan, którzy widzieli, że coraz większą rolę w mieście odgrywają deweloperzy. Wielu osobom nie podobało się też to, że z kolebki Solidarności wychodziły wszelkie antyrządowe demonstracje, stąd się wywodzili liderzy KOD-u… Nie mam nic przeciwko legalnym protestom, ale jednak lokowanie tych osób w Centrum Solidarności dla wielu z nas, gdańszczan, było nie do akceptacji.

Takim symbolicznym ujęciem tego, o czym Pani mówi, jest chyba kontrast między tym olbrzymim gmachem, Europejskim Centrum Solidarności, odwiedzanym przez gwiazdy i prominentów, a legendarną salą BHP, zapomnianą tak, jak i wielu działaczy Solidarności…

Centrum Solidarności w Gdańsku powinno upamiętniać niezwykły wysiłek Polaków zaangażowanych w Solidarność, a tymczasem tworzy się z tego bliżej nieokreślone centrum solidaryzmu europejskiego. Kolejny raz mam wrażenie, że naszą historię na naszych oczach się zakłamuje. Nagle z wysiłku polskiego robi się wysiłek międzynarodowy. I w taki sposób powoli zapominamy. I tu warto wspomnieć o mistrzu Pityńskim, który walczy o to, by ta symbolika polska znalazła się w każdym jego pomniku, by była krzykiem historii, która ma być przekazana prawdziwa, taka, jaka była, a nie zakłamana, rozmyta…

Proszę opowiedzieć cos o swojej przyjaźni z legendą Solidarności – Anną Walentynowicz.

Przyjaźń to za duże słowo. W nomenklaturze śp. Anny Walentynowicz to nie była nawet znajomość, mimo że wielokrotnie się spotykałyśmy, ponieważ pani Ania była człowiekiem niesłychanie prostolinijnym i dla niej wyrażenie „znać kogoś” oznaczało naprawdę dogłębnie tę osobę poznać. W związku z tym na miano znajomego, nie mówiąc o przyjaźni, trzeba było mocno zapracować, ja nie zdążyłam… Natomiast chciałam wspomnieć, że miałam przyjemność poznać panią Anię w sadzie naszego wspólnego przyjaciela Karola Krementowskiego, a był to sad z niebywałą historią, Tam spotykali się gdańscy działacze WZZ, częstym gościem byli Joanna i Andrzej Gwiazdowie. I Ania Walentynowicz też. Był taki moment, kiedy pani Ania zachorowała, miała problemy ze wzrokiem, pojawiły się problemy finansowe. Nie było żadnej możliwości, żeby jej jakoś pomóc, ciągle się przed tym wzbraniała, i wtedy ktoś wpadł na pomysł, żeby produkować soki z jabłek i w ten sposób zarabiać. Sok nalewany był w litrowe butelki, następnie dystrybuowany przez przyjaciół do kolejnych osób. Moje dzieci przez dwa lata nic innego nie piły, tylko właśnie ten sok jabłkowy robiony przez panią Anię Walentynowicz (uśmiech).

Ta znajomość z Anną Walentynowicz po jej tragicznej śmierci w Smoleńsku zaowocowała Pani działalnością społeczną w Stowarzyszeniu Rodzin Katyńskich oraz działalnością dziennikarską i blogerską związaną z tragedią smoleńską.

Jak zadra w moim sercu tkwiło niespełnione marzenie pani Anny Walentynowicz, która z wielką determinacją dążyła do tego, by upamiętnieni zostali wszyscy, którzy na to zasłużyli. Ona nigdy nie stawiała za cel samej siebie, to było dla niej bardzo charakterystyczne. Dążyła do tego, by upamiętnić czyn braci Kowalczyków i zdołała doprowadzić to do finału i tablica jest na bramie Stoczni Gdańskiej.

Mogłaby Pani przybliżyć historię akcji braci Kowalczyków?

Aula Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu została wysadzona 6 października 1971 r. – w przeddzień przygotowywanej akademii z okazji Dnia Milicjanta, na której miano odznaczać funkcjonariuszy pacyfikujących strajki na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. Sprawcami wybuchu byli pracownicy uczelni, bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie, którzy wiele lat spędzili w więzieniu.

Propaganda komunistyczna chciała przedstawić ich jako terrorystów…

Tak, tymczasem wybuch miał być tylko symbolem sprzeciwu, specjalnie został tak przygotowany, żeby nastąpił przed spotkaniem i tylko zniszczył salę, nie chodziło o zranienie ludzi. Pani Ania koniecznie chciała upamiętnić ten ich akt odwagi i zrobiła to. Kolejnym jej marzeniem była realizacja pomnika Dzieci Tułaczych, to ona była też główną inicjatorką ich spotkania po latach, które odbyło się w Polsce. Była zafascynowana książką Hanki Ordonówny, w której autorka jako egzemplifikację wszystkich dzieci tułaczych opisywała kilkuletnią Kaziunię, która potrafiła powiedzieć tylko jak ma na imię. Niestety, pani Ani zabrakło, ale mistrz Pityński obiecał, że taki pomnik zaprojektuje. Mam nadzieję, że uda nam się to sfinalizować. Zrobię wszystko, żeby to marzenie pani Ani spełnić, poza tym uważam, że to jest naprawdę potrzebne, to przecież kawał naszej historii. A znając mistrza Pityńskiego, wiem, że na tym pomniku znajdą się wszystkie nazwy państw, do których dzieci tułacze trafiły. Niech świat wie!

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Tadeusz Antoniak

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -