sobota, 23 listopada, 2024

„Święcone”

Była starą kobietą, która żyła samotnie w Nienadowej, i oto zbliżały się Święta Wielkanocne. We wsi nazywano ją Babcią. Niekiedy odwiedzała ją Marysia, córka sąsiadów. Dziewczynka martwiła się, że Babcia nie ma nikogo, więc przychodziła i pomagała jej nosić wodę ze studni dla krowy. Czasami przyprowadzała brata, żeby narąbał patyków na opał.

Babcia była przygarbiona i chuda, i na twarzy miała głębokie bruzdy. Rzadkie kosmyki siwych włosów wymykały się jej spod chustki i ozdabiały sędziwe czoło. Głowę nosiła wciśniętą w ramiona, a ręce miała twarde, wysuszone i szorstkie, jak drewniane ściany domu, w którym mieszkała.

Wszystko w niej było stare prócz oczu, które zachowały jeszcze tę samą barwę, co niebo i błyszczały wesoło, radośnie.

– Babciu – powiedziała Marysia, kiedy rozpalili w chlebowym piecu, który stał na podwórku przed domem. – Przyniosę ci jeszcze wody i drewna. Miałabyś gotowe na jutro.

Stara kupowała jej słodycze, częstowała suszonymi śliwkami i dziewczynka bardzo się do niej przywiązała.

– Nie – odrzekła Babcia. – Wystarczy tego, co jest. Lepiej chodź, zobaczysz, jak przygotowuje się ciasto na wielkanocnego baranka.

– A przypomnij sobie, Babciu, jakiego ślicznego upiekłaś dla mnie w ubiegłym roku. Nikt nie miał podobnego i wszystkim się podobał.

– Pamiętam – odrzekła stara. – Wiem, że był ładny, ale wiele kobiet potrafi upiec ładniejsze.

– Może – odrzekła dziewczynka. – Ale nikt nie ma takiej formy, jak ty.

– Tak – odpowiedziała tamta. – Dam ci ją, gdy przyjdzie na mnie pora, teraz chodźmy przygotować ciasto.

Siedzieli w kuchni na stołkach. Babcia w drewnianej dzieży miesiła ciasto. Dziewczynka przyglądała się jej robocie. Od czasu do czasu pytała o coś, a tamta odpowiadała jej chętnie i mówiła o dawnych zwyczajach wielkanocnych; o tym jakie wypiekano strucle maślane i jakie kolorowe pisano pisanki, że do święcenia służyły specjalne kosze, wyplatane z czerwonej wikliny; i o wszystkim, co wiedziała. O tym, że u bogatych chłopów przygotowywano placki wielkanocne z rodzynkami i kruszonką, makowce, sękacze i po całej miednicy kruchych precelków. A dziewczynki chodziły do kościoła asystować przy Grobie Pańskim. Podrostki, natomiast, trzymali przy nim honorową wartę, wystrojeni w strażackie mundury, błyszczące hełmy, z szablami dziadków u boku, które niejedną historię znały. Między lipami, za kościołem palili duże ognisko, spokojnie grzali przy nim ręce, a żaden z nich nie odważył się zapalić papierosa, czy choćby zakląć. Zresztą w owe przedświąteczne dni na wsi nigdzie nie można było usłyszeć złego słowa.

Fot. Wiesław Hop

Kiedy wiatr wiał od zachodu, do izby przez otwarte okno dolatywał zapach rozkładających się kiszonek z buraczanych liści, ale dziś nie czuło się go zupełnie, bo wiatr przesunął się na wschód, a później ucichł i powietrze było przyjemne, pachnące sosnowym lasem.

– Babciu? – zapytała dziewczynka.

– A co? – odezwała się tamta. Rękę miała oblepioną ciastem i myślała o tym, co było przed wielu laty.

– Mogłabym ci przynieść jajek na pisanki.

– Nie. Mam dosyć, kury mi się w tym roku dobrze niosą!

– Bardzo bym chciała. Bo ja nie umiem sama pisać, a chciałabym mieć chociaż dwie takie ładne.

– Pomagasz mi dużo – powiedziała stara kobieta. – Upiszę dwie dla ciebie i dwie dla twojego brata, to dobry chłopak. A w przyszłym roku sama już potrafisz.

Stłukła cztery jajka, oddzieliła żółtka i zmieszała je z ciastem. Później dosypała do tego jeszcze szklankę cukru i mieszała tak długo, aż ciasto dobrze się wyrobiło i przestało czepiać się ręki. Następnie napełniła formę baranka, a pozostałą część ciasta włożyła do blaszanek, uformowała z niego jedną okrągłą i dwie prostokątne, płaskie bułeczki. Dziewczynka pomagała jej najlepiej jak potrafiła. A stara myślała, że powinna już niedługo nakarmić krowę i przygotować wszystko, co niezbędne, aby wieczorem mieć spokojną głowę i czas dla pisanek.

– Wezmę koszyk i pójdę po drzewo do szopy, będzie ci potrzebne do gotowania jajek – powiedziała dziewczynka.

– Dobrze, a ja tymczasem dam Łaciatej siana, bo już słyszę, że ociera rogami o ścianę.

Dziewczynka wzięła koszyk i wyszła, a stara poczłapała przez sień do obory. Nabrała siana na widły i wrzuciła za drabinkę.

– Jedz, jedz, Łaciata – powiedziała przyglądając się, jak krowa zachłannie żuje. Pomyślała także, że dzięki Bogu ma dla niej dosyć paszy, nawet do późnej wiosny. Oprócz krowy do niedawna miała jeszcze kotkę, ale ta zawieruszyła się gdzieś w ostatnim miesiącu i nie było jej już drugi tydzień.

Kiedy wróciła do izby, dziewczynka dorzucała polanek do kuchni. Stara cieszyła się, że ma jeszcze dobry wzrok i dość siły, aby móc wszystko dobrze przygotować. Cieszyła się, że ma krowę i dziewczynka jej pomaga, że pogoda się ustaliła i robi się ciepło.

Wzięły przygotowane do wypieku ciasto i przez drzwi ruszyły w stronę pieca. Stara położyła na drewnianej ławce blaszanki, a dziewczynka postawiła obok formę baranka. Piec był półokrągły, zbudowany z kamieni, pleciony z giętkich prętów leszczyny i dokładnie oblepiony gliną, która się wypaliła i wyglądała, jak cegła.

– Wygarnę ogień i zaraz wsuniemy blaszanki – powiedziała stara kobieta, ściskając w ręce opaloną na czarno kociubę.

– Dobrze się napaliło? – zapytała dziewczynka.

– Tak, dobrze – odpowiedziała Babcia.

Dziewczynka cofnęła się o krok do tyłu, bo wydobywające się z pieca gorące powietrze parzyło ja w twarz. W tej chwili przypomniała sobie, że miała jeszcze tego dnia iść do sklepu, więc powiedziała o tym Babci i pobiegła ścieżką w dół do domu rodziców. Śpieszyła się, żeby zdążyć przed zamknięciem sklepu, bo inaczej mama gniewałaby się na nią.

Wróciła dopiero wieczorem, gdy słońce już zachodziło. Stara siedziała na stołku przy kuchni, na skraju której stało pudełko po paście do butów z rozpuszczonym woskiem. Obok na talerzu leżało siedem ugotowanych jajek, wybranych spośród innych o najbielszej barwie. W czterech innych garnkach gotowały się farby. Stara przygotowywała je pieczołowicie, sobie tylko znanymi sposobami. Używała do tego łupinek cebuli, kory dębu, olchy, orzecha włoskiego, liści niektórych drzew, ziół, a nawet suszonych kwiatów. Powietrze wypełniał gryzący zapach rozgrzanego wosku. Babcia trzymała w ręce jajko i delikatnie, z wprawą kreśliła na nim kreski, kółeczka i kropki główką szpilki, wbitej w okrągły patyczek, którą za każdym pociągnięciem moczyła w wosku.

– Przyniosłam ci placek z rodzynkami od mojej mamy – powiedziała dziewczynka i położyła rękę na jej ramieniu. Zawsze musiała pamiętać, żeby mówić dość głośno, bo Babcia nie dosłyszała.

Stara uniosła głowę i przez chwilę powracała z bardzo daleka – pisanie pisanek pochłaniało ją zupełnie. Potem uśmiechnęła się.

– Połóż na stole. Muszę jej podziękować. To bardzo ładnie z jej strony, że się tak o mnie troszczy.

Dziewczynka usiadła obok niej. Zapadło milczenie. Stara kobieta pracowała w skupieniu. Sękatymi palcami obracała jajko dookoła, podnosiła pod światło i z uwagą analizowała woskowe rysunki. Teraz, gdy była całkowicie pochłonięta pracą, nie rzucało się tak bardzo w oczy to, że jest stara, przygarbiona i słaba. A i ona sama nie czuła ciężaru wieku. Jak przed każdymi świętami budziła się w niej nadzieja i chęć do życia, która przychodziła jak wzmagający się wiatr, jak wiosenny podmuch życia.

Fot. Wiesław Hop

Gdy na talerzu pozostało już tylko jedno jajko, odłożyła patyk ze szpilką. Sięgnęła po chochelkę wiszącą na wbitym w ścianę gwoździu i z każdego stojącego na kuchni garnka wyjęła pod dwa różnokolorowe jajka. A na ich miejsce włożyła woskowe pisanki, dbając o to, aby każda została całkowicie zatopiona.

– Teraz niech się gotują i nabierają koloru – powiedziała do dziewczynki. – A ty spróbuj upisać tę ostatnią.

– Dobrze – odrzekła dziewczynka, biorąc do jednej ręki jajko, a do drugiej patyk ze szpilką. Zrobiła kilka znaków mających przedstawiać łodyżki jakiegoś kwiatka i stwierdziła, że nie jest to wcale takie trudne, należy tylko dbać o to, aby linie były równe, a rysunki staranne, przejrzyste.

– Widzisz, to całkiem proste – mruknęła stara. – Wszystkiego się nauczysz. Wszystkiego, jeżeli tylko będziesz chciała. – Następnie zabrała się do wydrapywania żyletką różnych obrazków na powierzchni zabarwionych jajek.

Po pewnym czasie wyjęła z garnków woskowe pisanki i ułożyła je rzędem na stole.

– Zawsze musisz pamiętać, żeby się za długo nie gotowały, bo wosk się rozpuści, a rysunki stracą biały kolor – powiedziała przy tym.

– Śliczne! Chyba jeszcze takich nie widziałam – zachwyciła się dziewczynka.

– Dziękuję ci, ucieszyłaś mnie. Twoje będą takie same.

– Może kiedyś? Ale chyba jeszcze nieprędko.

Nie były to zwyczajne pisanki. Każda z nich przedstawiała jakąś scenę z życia starej, z jej młodości – o której teraz najczęściej myślała; i lat dojrzałych, każda kryła w sobie jakąś myśl, krótką historię.

– To ja już pójdę – powiedziała dziewczynka, gdy wszystko było gotowe.

– Dobrze. Zawołam cię jutro rano. Wyśpij się porządnie, bo musisz wcześnie wstać.

– Mama mnie obudzi. Dobranoc.

– Śpij dobrze.

Dziewczynka wyszła. Stara zajrzała do obory. Pogłaskała krowę, która leżała, przeżuwała siano i posapywała ciężko.

– Dobrze ci tu? Dobrze? – mruknęła i wróciła do kuchni.

Zgasiła światło i poszła do pokoju, w którym stało łóżko, szafa, stół i dwa krzesła. Sufit podtrzymywały cztery grube belki, a na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. I tuż nad samym łóżkiem fotografia męża, dzięki której kobieta nie czuła się zbyt samotna.

Ubranie rozwiesiła starannie na poręczy krzesła. Zasnęła szybko, otulona pachnącą wiosennym powietrzem poduszką. I śniła o swojej rodzinnej wsi z tych czasów, gdy była małą dziewczynką; o mężu, o jego oczach tak lśniących, że aż czasami strach było patrzeć, i o wszystkich tych dniach, które przeżyła w szczęściu i kłopotach.

Co noc wracała teraz do dawnych czasów, i w snach jeszcze raz przeżywała swój ślub. Śpiąc, czuła chłód kościelnych murów, czuła zapach Świątyni Bożej, wzmagający się w pobliżu ołtarza.

Zazwyczaj budziła się z brzaskiem, gdy w głębi wsi zawarczał pierwszy autobus odchodzący do miasta. Tej nocy jednak było cicho. W Wielką Sobotę ze wsi długo nikt nie wyjeżdżał. Ona zaś przez sen wiedziała, że to już świta, więc obudziła się, by zabrać się do codziennego obrządku. Spojrzała przez okno na gasnące gwiazdy, wzięła z krzesła sukienkę i naciągnęła ją. Za chatą nabrała do kosza smolnych drewienek i rozpaliła pod kuchnią.

– Ładny dzień się zapowiada – pomyślała. Nastawiła wody w czajniku na kawę i poszła do obory.

– No rusz się, Łaciata – powiedziała do krowy. Mówiła do niej, jak do człowieka. – Czas wstawać.

Wzięła widły, oczyściła stajnię z obornika, a później dorzuciła świeżego siana za drabinkę. Postawiła przed krową wiadro pomyj i zabrała się do dojenia.

Gdy skończyła i wyszła przed dom, skrawek słońca wynurzał się zza ściany lasu. Wróble obsiadły nagie konary lipy i skrzecząc wesoło, otrząsały się z porannego chłodu. W zimie było jej żal ptaków, ale teraz była wiosna. Dla tych, którzy przetrwali, rozpoczynał się szczęśliwy czas godów. Pomimo to pomyślała, że ptaki tak jak ludzie mają ciężkie życie. Tylko ludzie niewiele o tym wiedzą.

Wróciła do domu. Zaparzyła kawę z mlekiem i przygotowała skromne śniadanie. Nie potrzebowała już teraz dużo jeść.

– Szkoda, że jestem sama – powiedziała głośno. Od pewnego czasu zaczęła ze sobą rozmawiać. – Nie powinien tak szybko umrzeć, tym bardziej, że nie mieliśmy dzieci.

Jedzenie jej nie smakowało, ale zmusiła się do wypicia całego kubka kawy. Posiedziała chwilę bezczynnie, a potem przypomniała sobie, że jest Wielka Sobota i ma iść z dziewczynką do kościoła, poświęcić wielkanocne pożywienie. Wyjęła z szafy pleciony z wikliny kosz, postawiła go na stole i po kolei włożyła do niego pęto kiełbasy, kubek soli, kilka gotowanych jajek, korzeń chrzanu, okrągłą bułkę i miseczkę masła. Z boku wetknęła butelkę na święconą wodę, a na samej górze postawiła wielkanocnego baranka i obłożyła go dookoła ślicznymi pisankami. Całość przystroiła jeszcze trzema zielonymi gałązkami asparagusa.

– Całkiem dobrze wygląda – powiedziała na głos, przyglądając się koszykowi. – Gdyby ktoś usłyszał, że mówię do siebie, pomyślałby, że zwariowałam. Ale przecież jestem normalna, więc jest mi to obojętne. Zwyczajnie nie mam do kogo otworzyć ust.

Przebrała się w świąteczną sukienkę. Włożyła płaszcz i buty. Wzięła do ręki koszyk i ruszyła ścieżką w stronę domu dziewczynki, która już na nią czekała. Razem poszły do kościoła. Po drodze rozmawiała z sąsiadkami i znajomymi kobietami.

Około południa wróciła do domu. Wyjęła z koszyka sól, święconą wodę i masło. Wypiła prosto z butelki dwa łyki ciepłej wody, pokropiła wodą i posypała solą wszystkie pomieszczenia i cały dom dookoła. Poszła do krowy. Posmarowała jej nos masłem, aby tłuste mleko dawała, a święconą sól zmieszaną z wodą pozwoliła jej zlizywać z ręki. Powtarzała przy tym:

– Pij, pij, żeby żadna choroba nie miała do ciebie dostępu, żaden zły nie zabierał ci snu, żaden chrobak nie ukąsił cię w wymię…

Potem całe obejście skropiła wodą i posypała solą, a szczególnie ścieżkę do studni, gdzie ubiegłego lata widziała żmiję. Resztę święconej wody szczelnie zakorkowała i postawiła na górnej półce kredensu, aby nie zabrakło jej w domu przez cały rok. Podobnie jak jej matka wierzyła, że posiada moc oczyszczającą.

Wieczorem wcześniej położyła się spać, gdyż nazajutrz zamierzała iść do kościoła na rezurekcję. I śniła o dawnych czasach, gdy była jeszcze młodą dziewczyną i przygotowywała się do zamążpójścia. Szczególnie jeden sen powtarzał się często i sprawiał jej dużo przyjemności: Działo się to popołudniem w Niedzielę Wielkanocną. Miała wtedy dziewiętnaście lat. Narzeczony przysłał z wódką, a ona uciekła do stodoły. Uciekła, aby ukryć rozpalone policzki i radość, która się na jej twarzy malowała.

Szarzało już, gdy się obudziła. W sadzie wiosennie śpiewały ptaki.

Po południu odwiedzała znajomych. Wydawało jej się, że na wieś wróciła dawna życzliwość.

– Wszystko jest takie, jak za czasów mojej młodości! Tylko ja jestem stara. Ale dobrze przeżyłam swoje dni – powiedziała głośno do siebie i było jej niezwykle lekko na duszy. A nawet odczuwała głęboką radość, którą daje pojednanie z Bogiem, pojednanie z ludźmi i przyrodą.

Wiesław Hop


Wiesław Hop – pisarz i publicysta związany z Podkarpaciem (Rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich). Autor sześciu powieści (Spacer ze śmiercią, Wbrew woli, Poranek pełen nadziei, Przed wyrokiem, O północy w Bieszczadach i Długa noc) oraz zbioru opowiadań Wilki i ludzie i inne bieszczadzkie opowieści). W 2020 roku, za działalność pisarską, odznaczony honorową odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”, laureat konkursów literackich oraz nagrody „Złote Pióro 2021” w kat. proza, a także „Książka Roku 2021”. Wszystkie wymienione wyżej powieści autora, z wyjątkiem Poranek pełen nadziei, zostały również wydane w formie audiobooków przez Wydawnictwo Lind & Co, więc są także dostępne w wersji do słuchania.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -