Przywitała nas urokliwa dżungla. Z szumem morza zlewał się krzyk ptaków. Nie rozkoszowaliśmy się jednak krajobrazem jak z obrazka, ponieważ całą uwagę musieliśmy skupić na możliwych zagrożeniach. Złudzenia bywały niebezpieczne, o czym pamiętałem podczas każdej misji.
– To co? Do dzieła! – rzuciłem zachęcająco, bo wszyscy patrzyli się na mnie.
Ochroniarze bez słowa wysunęli się naprzód. Omiatali teren czujnikami, mierząc z broni do wszystkiego, co pojawiało się w ich zasięgu. Krok po kroku szliśmy za nimi, zachowując tempo iście konduktu pogrzebowego. Mieliśmy na sobie komandoskie spodnie z dużą ilością kieszeni i podobne bezrękawniki, a na nogach masywne buty. Moi kamraci czuli się tak, jakbyśmy za chwilę mieli nadepnąć na minę i wylecieć w powietrze. Widziałem to po ich twarzach. Cóż, byliśmy komandem straceńców i mogliśmy wrócić na Demostenesa w plastikowych workach. Między śmiałością i odwagą a brawurą nie było przecież dużej różnicy. Chłopacy z uwagą badali grunt. Wydawało się, że chcą policzyć wszystkie ziarnka piasku. Ten był normalnym piaskiem, nie ruchomym, stawiał opór i nie zamierzał nas zassać.
Pawilon wyrósł wreszcie przed nami. Usłyszałem wystrzał. Brian wypalił nagle tuż nad ramieniem Jerry’ego. Miał refleks. Oberwała w locie kolorowa papuga, która omal nie zawisła nieopodal i stwarzała wrażenie, jakby chciała usiąść na ramieniu ochroniarza. Pióra rozprysły się w powietrzu. Pozostałe ptaki panicznie odfrunęły do dżungli.
Pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie, kamraci z ochrony nie dadzą szans niczemu, co się rusza. Jednak nie próbowałem ich strofować. Stosowali się do swoich procedur i robili to, czego ich nauczono. Na tym etapie misji oni tu rządzili.
Otoczenie pływalni nie wywoływało niepokojących skojarzeń. Marmurowe i granitowe wykończenie było w najlepszym stylu. Stąpaliśmy po równo przyciętych gładkich płytach, starannie położonych, bo nie poruszających się pod stopami. Dotarliśmy do oszklonej ściany głównego pawilonu. Zajrzeliśmy przez nią do środka. Widoczny przez szybę salon wyglądał jak ziemski. To nie była atrapa. Czyżby przed nami dotarli tu już ludzie i rozgościli się na dobre? Wydawało mi się to nieprawdopodobne. Nie wysyłano w tym kierunku kosmosu żadnych wypraw badawczych. Jeżeli ten obiekt stworzyli obcy, musieli dysponować wiedzą o naszym gatunku znacznie większą, niż przypuszczałem w swej naiwności. Wiedzieli, co budujemy na Ziemi i jak spędzamy wolny czas.
Laura z lękiem odskoczyła, bowiem automatycznie otworzyły się przed nią wyposażone w czujniki ruchu oszklone drzwi. Brian i Jerry znieruchomieli po obu stronach, gotowi do oddania strzału. Nie wyłoniło się jednak z salonu żadne monstrum, które należałoby zlikwidować. Nic nie wyszło, ani nie wyfrunęło. Nie było tu też gospodarza, który pragnąłby nas przywitać.
– Aqua, water, vann, uisce! – George pochylał się nad basenem. – Pewnie w środku jest sauna i siłownia. – Badał wzrokiem migocącą taflę wody. Potem zwrócił się do nas. – Czy ktoś chciałby wykąpać się tytułem eksperymentu?
Nikt się nie kwapił, więc zgłosiłem się na ochotnika. Humor mi się stopniowo poprawiał, bo nie wyczuwałem żadnego zagrożenia. A poza tym pragnąłem, żeby Laura dostrzegła moje bicepsy. Byłem dobrze zbudowany, moim ciałem Rosemary się zachwycała, więc nie miałem powodu, by nim się teraz nie pochwalić.
Rozebrałem się i skoczyłem na główkę. Przepłynąłem crawlem kilka metrów i się wynurzyłem. Laura wpatrywała się we mnie z przestrachem.
– Co jest?! – zawołałem. – Woda jak woda. Jest słodka, nie morska.
– Możesz wyjść? – George stał obok niej, gotowy wyciągnąć do mnie rękę. – To wystarczy.
Wdrapałem się na brzeg. Byłem mokry. Woda kapała ze mnie na marmurowe płyty. Ochroniarze skierowali w moją stronę detektory. Przez krótką chwilę czułem się jak królik doświadczalny. Skończyli, niczego niepokojącego nie wykrywając, a ja pojąłem wreszcie, w czym rzecz. Pokładowi kamraci naprawdę się bali. Nie mieli mojego doświadczenia, więc z konieczności zachowywali ostrożność znacznie większą niż powinni. Co rusz wpadali w panikę, choć starali się z tym kryć.
Pomyślałem, że wysuszę się do słońca. Wyciągnąłem się w slipach na rozgrzanym marmurze i przymknąłem oczy. Miałem nieodparte wrażenie, że byczę się w luksusowym kurorcie ulokowanym w tropikach, może na Balearach, a może na Bahamach lub na Hawajach. Liczyłem z cicha na to, że milutka Laura rozbierze się i wyciągnie obok mnie, ale dziewczyna nie miała na to ochoty. Trzymała się swego faceta i milcząco asystowała jego zajęciom.
George i ochroniarze przez oszkloną ścianę filmowali wnętrze pawilonu. Przesyłali te ujęcia na Demostenesa. Gdy skończyli, pokładowy mózgowiec podszedł do mnie i zapytał:
– Chodzi mi po głowie, żeby puścić do środka drona. Co o tym sądzisz?
Przyzwalająco skinąłem głową.
– Nie ma sprawy, dobre na początek. Niech pokrąży, ale w zasięgu waszego wzroku, w salonie. Na resztę przyjdzie czas.
Gdy już się z tym uporali, musiałem się podnieść. Ruszyliśmy dookoła pensjonatu. Pawilony stykały się ze ścianą tropikalnego lasu, więc kroczyliśmy ostrożnie, bacząc pod nogi. Licho nie spało i należało uważać. Zwłaszcza na ukąszenia niebezpiecznych owadów. Niósł się wilgotny zapach dżungli. Słyszeliśmy krzyk małp. Oglądaliśmy wysokie drzewa. Lokowały się na ich gałęziach i pniach kwitnące pnącza. Zwisały liany. Niżej ścieliły się paprocie, glony i mchy. Zieleń była świeża, soczysta i bardzo intensywna. Okrążyliśmy cały ośrodek, nie odkrywając niczego, co mogłoby budzić niepokój.
Gdy wróciliśmy przed pawilon, jeden z naszych goryli pojął, że coś przeoczyliśmy. Detektor Briana wykrył na podczerwieni nieodległy żywy obiekt, kryjący się w dżungli.
– Nieznana forma życia! – wyjaśnił przejęty. – Co to za stworzenie? Nie mamy tego w bazie. Chociaż nie. – Wahał się przez chwilę. – Niemożliwe, przypomina… człowieka – dodał z niepomiernym zdziwieniem.
Przyglądałem się z niedowierzaniem temu, co wyświetliło się mu na ekranie. Dwunożna istota stała w gąszczu, zapewne skrycie na nas filując. Ktoś nas podglądał jak nic.
– Zombie? – głośno się zastanowiłem. – Do diabła, wiedziałem, że nie będziemy tu sami. Zaczyna się. Spróbujmy podejść, może nie ucieknie.
Powoli zbliżyliśmy się do ściany lasu, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Moi kumple trzymali broń w pogotowiu, gotowi ją użyć. Gdyby toto, co tam się kryło, nagle wyskoczyło, mielibyśmy się z pyszna. Oczyma wyobraźni widziałem, jak złowroga bestia ginie w krzyżowym ogniu wystrzałów. Laura bojaźliwie została z tyłu, nie chcąc się narażać. Ulokowała się za moimi plecami.
Udzielił mi się nastrój niepewności. Nie wytrzymałem nerwowo i krzyknąłem, siląc się na gieroja:
– Hej, hej! Wyjdź do nas, poczwaro!
Przez chwilę nic się nie działo. Potem zaszeleściły zarośla i wstrzymaliśmy dech z wrażenia. W niby-bambusowym gąszczu nie chroniła się zarośnięta człekokształtna małpa, ani żadne inne zwierzę. Dżungla sprawiła nam miłą niespodziankę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zza zasłony liści wyłoniła się naga dziewczęca postać o ciemniejszej niż nasza pigmentacji skóry, jednak wystarczająco ludzka, byśmy mogli powściągnąć niezdrowe emocje. Nie musieliśmy się jej lękać.
– Ja cię pierniczę! – wyszeptał George. – To niemożliwe.
Tajemnicza piękność pochodziła jak nic z wysp Polinezji. Skąd się tu wzięła? Młodziutka i zgrabna, trochę ustępowała nam wzrostem. Czarne włosy sięgały jej do połowy pleców. Jednak oczy nie zdradzały specjalnej inteligencji. A może mi się tylko tak wydawało. Coś ją do nas ciągnęło. Niepewnie uczyniła kilka kroków i zatrzymała się z dziecięcą ciekawością, zaaferowana nami, tym niemniej gotowa odwrócić się i uciec, gdyby któryś z naszych chciał uczynić jej krzywdę. Jej biodra zdobił wąski pasek upleciony z włókien roślinnych. Niczego więcej nie miała na sobie, niczym biblijna Ewa w raju, lecz nie przejmowała się brakiem ubioru. Czyżby tu żyło prymitywne plemię, którego dotąd nie udało nam się odkryć?
Edward Guziakiewicz
Edward Guziakiewicz – dziennikarz, pisarz, autor fantastyki i self-publisher, ur. w 1952 r. w Mielcu. Jest absolwentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i członkiem Związku Literatów Polskich, od przeszło 40 lat dziennikarzem i publicystą. Pisze dla dzieci i młodzieży oraz uprawia fantastykę naukową. Spod jego pióra wyszło siedem powieści SF i szereg mikropowieści SF. Mistrz powieściowego reportażu. Relacjonuje zdarzenia z przyszłości tak, jakby one miały naprawdę miejsce.