Tak już jest ten świat dziwnie urządzony, że wszyscy mężczyźni, a zwłaszcza my – myśliwi (piszę my, bo chociaż nie poluję, czuję mocną duchową więź z tą bardzo sympatyczną grupą społeczną) chcielibyśmy do końca swoich dni uchodzić za pełnych wigoru, twardych, prawdziwych macho, o nieograniczonych, zwłaszcza w relacjach damsko-męskich, możliwościach. Ale nieubłagany czas powoli, podstępnie i niepostrzeżenie, podgryza i pożera nasze siły; przytępia zmysły, aż do momentu, w którym spostrzegamy, że najlepsze lata, niestety, mamy już poza sobą. I – chociaż na razie nie rzuca się to za mocno w oczy – nie jest już tak dobrze, jak było jeszcze dziesięć, a nawet pięć lat temu…
Jedni się z tym godzą łatwiej, łagodnie ustępując pola młodszym od siebie; inni trudniej; a bywają też tacy, którzy do końca swojego burzliwego życia, niczym dominujące jelenie na rykowisku, zaciekle kruszą „rogi” w potyczkach z młodszymi „byczkami”, walcząc o prymat w „stadzie młodych i pięknych łań”.
Jan Bezradny właśnie przekroczył pięćdziesiątkę i znajdował się w takim trudnym dla mężczyzny położeniu. Niby wszystko było jeszcze dobrze: i sił, i chęci, i okazji, a tym bardziej praktyki, jak dawniej, mu nie brakowało, żona też nie narzekała, ale w jego umyśle, w jego psychice pojawił się jakiś wyłom, jakaś niepewność, chwilami, o zgrozo, przeradzająca się w brak wiary we własne możliwości, co mogło łatwo zakończyć się przedwczesną katastrofą… Bo podczas gdy jeszcze kilka lat temu, po całonocnej zabawie dożynkowej z tańcami, gdzie nie obywało się, powiedzmy uczciwie, bez wypicia sześciu piw i kilku setek mocniejszego trunku, nabierał dopiero ochoty do „życia”, teraz wolał położyć się spać, a miłosne igraszki odłożyć na następny tydzień.
Bezradny, nie było to jego prawdziwe nazwisko, a pseudonim, który przylgnął do niego jak rzep do psiego ogona od czasu, gdy dwadzieścia lat wcześniej rozpoczął udaną, wieloletnią polityczną karierę w radzie gminy.
– Ty, Janek – zagadnął go kiedyś rozczarowany sąsiad na wiejskim zebraniu. – Powiedz nam, jak to jest: przed wyborami obiecywałeś, że zrobisz na naszej ulicy chodnik, a tu kadencja ci się już kończy, a my dalej po błocie chodzimy…
Janek dostojnie wstał z krzesła. Wyprostował się. Z namaszczeniem uniósł do góry ręce i rozłożył je w szerokim, przyjaznym geście. Uśmiechnął się:
– Próbowałem. Bóg mi świadkiem, że próbowałem. Ale co mogę poradzić? Sam przeciwko wszystkim… W tej sprawie, mówię wam szczerze, z ręką na sercu, jestem po prostu bezradny! Dlatego, powiem uczciwie, nie będę więcej, bez możliwości przeforsowania inwestycji, na próżno języka w gębie strzępił i niepotrzebnie robił sobie wrogów. Ale obiecuję, że – jeżeli jeszcze raz mi zaufacie i mnie wybierzecie – zajmę się tym w następnej kadencji, gdy zmieni się układ sił w radzie i wola polityczna.
– Nieee. No bez jaj, panie Bezradny – zdenerwował się sąsiad. – Dla nas nic nie możesz zrobić, ale swojej żonie już w pierwszym roku robotę w gminie potrafiłeś załatwić.
– I w tym mocno się mylisz. Tu akurat niczego nie musiałem załatwiać. Więc proszę, bez insynuacji, żebyśmy się, przyjacielu, w sądzie nie musieli spotkać – zdenerwował się Janek. – Wójt akurat potrzebował solidnego pracownika i sam wyszedł z propozycją… Grzechem by było nie skorzystać.
Świadomość zmniejszającego się libido i związanych z tym możliwości, w pewnych chwilach, mocno dokuczała Bezradnemu, zwłaszcza w kontekście tego, że jego koledzy myśliwi z koła łowieckiego „Kuropatwa”, do którego należał, nawet sporo wiosen starsi od niego, na biesiadach i spotkaniach towarzyskich, często bez ogródek opowiadali o swoich wyczynach w alkowie, z których wynikało jasno, że u nich, pomimo upływających lat, nic się nie zmieniło. Że nadal, jak w młodości, bez uszczerbku dla zdrowia, mogą na zawołanie stawać do „boju” po kilka razy na noc…
Sytuacja zrobiła się mocno depresyjna, aż któregoś roku, po zakończonym oczywiście biesiadą przy ognisku wigilijnym polowaniu, gdzie humoru, śmiechów i pikantnych opowieści było co niemiara, Bezradny wpadł w takiego doła, że zaraz po Świętach Bożego Narodzenia musiał szukać pomocy medycznej u Doktora Glinki, najlepszego w miasteczku lekarza od wszelkich dolegliwości, który – pomimo że nie specjalista – od lat cieszył się w okolicy powszechnym szacunkiem. Prawdę mówiąc, doktor nazywał się Michał Rachlicki, a przydomek „Doktor Glinka” zawdzięczał żartobliwej opowieści, którą lubił „straszyć” szczególnie dokuczliwych pacjentów.
Szczęście Bezradnemu dopisało, bo Doktor Glinka tego dnia miał wyjątkowo dobry humor. Pomimo, że także mieszkał na Słonecznej, gdzie po każdym większym deszczu błoto z pobocza drogi wlewało mu się na posesję, i od lat czekał na chodnik i kanalizację burzową, więc mógłby mieć do przedstawiciela lokalnej władzy uzasadnione pretensje o niespełnione obietnice wyborcze, przyjął Bezradnego życzliwie, jak dobrego znajomego, zdiagnozował problem, a nawet udzielił mu fachowej porady.
– Słuchaj, Janek – zaczął dosyć ostrożnie, ale jakby z odrobiną ledwie wyczuwalnej ironii w sympatycznie brzmiącym, chociaż mocno chropawym, charakterystycznym dla namiętnych palaczy tytoniu głosie – Chyba trochę za bardzo się przejmujesz, napinasz, że tak powiem, i stąd, moim zdaniem, bierze się cały twój problem. Wyluzuj trochę, odpuść, nie jesteś już przecież pierwszej młodości. Mężczyzna, zwłaszcza po pięćdziesiątce, nie musi przecież, jak kogut, codziennie piać najwyższego „C”. I bierz pod uwagę, że my wszyscy – jeden odrobinę wcześniej, drugi trochę później – zmierzamy w tym samym kierunku.
Bezradny nie do końca zrozumiał aluzję do wysokiego „C” i kierunku, o którym wspominał lekarz, ale poczerwieniał na twarzy, bo jakoś mu ten wykład nie za bardzo przypadł do gustu. Mrugnął parę razy oczami, po czym, unikając przenikliwego wzroku doktora, który jak rentgen zdawał się przeszywać go na wylot, niemal kłótliwie zapytał:
– To znaczy, dokąd zmierzamy, panie doktorze?
– Jak to dokąd – uśmiechnął się lekarz. – To jasne. Na cmentarz! Popatrz – wskazał ręką za okno, gdzie w niedalekiej odległości, za rzeką i wysokim ogrodzeniem rozpoczynał się, leżący na szerokim płaskowyżu, park sztywnych – tam także leżą moi pacjenci. I ja ich wszystkich leczyłem. Co mogłem, to dla nich zrobiłem. A resztę załatwił Doktor Glinka…
– I tobie też pomogę – dodał po chwili, widząc, że Janka po prostu zwyczajnie zatkało i prawie zaniemówił.
– Nie po taką poradę, panie doktorze, tutaj przyszedłem – obruszył się Bezradny, gdy wreszcie udało mu się uniknąć apopleksji i złapać oddech.
– Co, chodzi ci o park sztywnych i Doktora Glinkę? Nie, u ciebie, bracie, na szczęście, jeszcze do tego daleko, więc nie musisz się martwić. Na moje oko, a rzadko mnie ono zawodzi, masz przed sobą jeszcze dobre dwadzieścia pięć – trzydzieści lat życia. Oczywiście pod warunkiem, że weźmiesz sobie do serca moje rady i będziesz ich przestrzegał. No i najważniejsze – mówiąc to lekarz miał łagodne oczy i uśmiechniętą, życzliwą twarz – że będziesz regularnie przyjmował lekarstwo, które ci teraz zapiszę. Proszę je stosować, a obiecuję, że już wkrótce wszystko wróci do normy.
– Dziękuję, panie doktorze. Postaram się przestrzegać pańskich rad i nie zmarnować czasu, który mi pan poświęcił – mruknął niepewnie, pod nosem Jan, patrząc jak lekarz bazgrze coś na recepcie, a później zgina ją we dwoje.
– A co z dawkowaniem? – odważył się jeszcze zapytać, będąc już niemal w progu.
– W zależności od potrzeb. Sam się pan zorientuje…
Jakiś czas później psychika Jana, tak jak zapowiedział Doktor Glinka, rzeczywiście wróciła do normy, a on odzyskał radość życia i znowu zaczął brylować w towarzystwie – na polowaniach i biesiadach…
– Popatrz no, Adam, na naszego Bezradnego. Ćwierka jak skowronek na wiosnę. A jeszcze niedawno snuł się jak smród po kalesonach; i był tak mocno przybity, że martwiłem się o niego, bo wydawało mi się, że lada dzień palnie sobie w łeb – powiedział jeden z jego dobrych kolegów do drugiego, gdy w niedzielne, mroźne styczniowe popołudnie, po polowaniu siedzieli przy ognisku, na którym perkotał smakowicie olbrzymi kocioł bigosu.
– Nie ty jeden się o chłopa martwiłeś. Nie ty jeden. Ale tak, widzę. Zmiana jest horrendalna – zgodził się tamten. – Podobno był u jakiegoś „znachora”… I jak tu nie wierzyć, że współczesna medycyna potrafi działać cuda. Dobrze by było wziąć od niego namiary do tego łapiducha, bo nigdy nie wiadomo, co człowiekowi może się przydać.
Wielkie byłoby ich zdziwienie, gdyby dowiedzieli się, jakie lekarstwo przypisał lekarz ich koledze.
Tamtego dnia, prosto z gabinetu doktora, Bezradny – trochę poirytowany, bo nie jest przyjemnie zwierzać się drugiemu mężczyźnie, nawet lekarzowi, ze swoich skrywanych problemów i wysłuchiwać jego docinek, ale i pełen nadziei – ruszył z kopyta do najbliższej apteki, spodziewając się, że otrzyma tam jakieś niebieskie tabletki, typu jagra (tak nazywał je emerytowany leśniczy Maślanka, mówiąc: „Ja, bratku, co tu dużo gadać, jagry nie stosuję, bo się boję, żeby mi zamiast wacka serce nie stanęło”) na wzmocnienie słabnącego libido. Ale gdy w połowie drogi rozłożył receptę i zerknął do środka, stanął na ulicy jak wryty w ziemię. Było tam bowiem, dosyć czytelnie, nabazgrane tylko jedno zdanie: „Chwal się pan też!”, pod którym Doktor Glinka postawił swój, przypominający kulfon, zamaszysty podpis i przybił służbową pieczątkę.
Wiesław Hop
Wiesław Hop – pisarz i publicysta związany z Podkarpaciem (Rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich). Urodził się w roku 1963 w Birczy, w powiecie przemyskim, gdzie mieszka. Jest żonaty, ma troje dzieci. Był nauczycielem, a w latach 1989–2010 policjantem. Przez trzynaście lat służby pełnił funkcję Komendanta Komisariatu Policji w Birczy. Od trzydziestu lat pisze opowiadania oraz powieści o tematyce sensacyjno-kryminalnej i obyczajowej. Wydane powieści: „Spacer ze śmiercią” – Wydawnictwo Pi, Warszawa 2012, „Wbrew woli” – WFW, Warszawa 2013, „Poranek pełen nadziei” – Rozpisani.pl, Warszawa 2015, „Przed wyrokiem” – LSW, Warszawa 2016, „O północy w Bieszczadach” – LSW, Warszawa 2019, „Długa noc” – Wydawnictwo CM, Warszawa 2020, wydana także w formie audiobooka przez Wyd. Lind & Co.
dziękuję i czekam na następne opowiadanie, podoba mi się ot życie:)
Miło mi Pani Mariolu. Cieszę się, że Pani podoba i ze czeka Pani następne opowiadanie. Mam nadzieję, że będzie.