piątek, 20 września, 2024
Strona głównaPoloniaNowy JorkWłaściciele polonijnych biznesów walczą o przetrwanie

Właściciele polonijnych biznesów walczą o przetrwanie

Cały świat walczy z koronawirusem. Zamykane są szkoły, biura, sklepy i restauracje, a sytuacja ekonomiczna na całym świecie pogarsza się praktycznie każdego dnia. Właściciele polonijnych biznesów w Nowym Jorku nie są tutaj wyjątkiem.

Obsługa klienta w sklepie „Busy Bee” na Greenpoincie. Fot. Marcin Żurawicz

W okresie przedświątecznym spytaliśmy kilku z nich, jak radzą sobie w tym trudnym czasie szalejącej pandemii. Wszyscy zgodnie przyznają, że tak ciężkich chwil jak obecne nie pamiętają i każdy z nich zadaje sobie tylko jedno pytanie: kiedy to wszystko się skończy? Większość właścicieli biznesów ma środki finansowe jedynie na miesiąc lub dwa, a później będą musieli, czasowo lub trwale, zamknąć swoje firmy. W najgorszej sytuacji jest zwłaszcza branża gastronomiczna.

Andrzej Boguń – właściciel „Cracovia Deli” na Boro Park:

Nie ukrywam, że jest bardzo kiepsko. Na początku, jakieś 2 tygodnie temu, był moment, że ludzie kupowali w panice i biznes szedł lepiej. Obecnie jednak notujemy 60% spadek klientów licząc od normalnego pułapu. To ogromny spadek, zwłaszcza że biznes ostatnie 2 lata i tak szedł na granicy opłacalności. W tej chwili skróciliśmy godziny i pracujemy do 6 zamiast do 8, ale widzę, że w okolicy biznesy są czynne niekiedy tylko do 5. Ten kryzys dotyka przecież każdego. Mam nadzieję, że to wszystko zacznie z powrotem w miarę szybko funkcjonować, chociaż na obecną chwilę przyszłość jest jedną wielką niewiadomą. W mieście czuć większe zagrożenie, jest praktycznie wymarłe. Trudno mi powiedzieć, ile czasu możemy tak funkcjonować. Nawet nie chcę w tej chwili myśleć o tym, żeby zamknąć biznes czy zwolnić pracowników, którzy też przecież często mają bardzo ciężko. Liczymy, że przed świętami sprzedaż wzrośnie parę procent, ale nie spodziewam się rewelacji, bo przecież świąt praktycznie nie będzie. Problem jest też z zaopatrzeniem. Z hurtowni w New Jersey mało kto chce przyjechać na Brooklyn, bo ludzie się zwyczajnie boją. Reasumując: jest tragedia. Mam jednak świadomość, że w branży spożywczej jeszcze coś się dzieje, niektórzy przecież mają jeszcze gorzej. Pozytywnym aspektem jest to, że jakoś udało nam się na święta zaopatrzyć i na pewno towaru nam nie zabraknie. Dodatkowo czujemy się też bardziej potrzebni zarówno naszym pracownikom, jak i klientom.

Radek Kucharski – współwłaściciel pierogarni „Pierożek” na Greenpoincie:

Jest bardzo źle. W pewnym sensie jesteśmy w podwójnie trudnej sytuacji, gdyż przecież istniejemy na rynku dopiero kilka miesięcy i nie mamy tak jak inni rozbudowanej siatki klientów, a na obecną chwilę notujemy 80% spadek obrotów. Wszyscy są bardzo przestraszeni i ludzie boją się nawet zamawiać jedzenia z restauracji. Rozmawiam z innymi i małe biznesy ledwo wiążą koniec z końcem. Na obecną chwilę nikogo nie zwalniamy, rotujemy personelem i zmniejszamy godziny, żeby każdy, kto chce pracować, mógł to robić. Zdajemy sobie sprawę w jak trudnej sytuacji są również nasi pracownicy. Na dłuższą metę jednak nikt takiej sytuacji nie wytrzyma i jeśli w następnych tygodniach nic się nie zmieni, to będziemy musieli zamknąć lokal, przynajmniej do chwili kiedy nie będziemy mogli funkcjonować na 100%. Nawet nie biorę pod uwagę, że to wszystko będzie trwało miesiącami, bo tego to już cała gospodarka nie wytrzyma. Mamy do czynienia z sytuacją absolutnie wyjątkową, zupełnie niezależną od właścicieli biznesów, a dodatkowo kiepska pogoda również nam nie sprzyja. W tych okolicznościach wszelkie decyzje o dalszym funkcjonowaniu restauracji będziemy podejmować z tygodnia na tydzień.

Magdalena Lechowicz – współwłaścicielka „Charlotte Patisserie” na Greenpoincie:

Sytuacja wygląda tragicznie, gdyż praktycznie z tygodnia na tydzień straciliśmy 75% obrotów. Musieliśmy zamknąć drugą lokację i w tej chwili mamy otwarte tylko miejsce na Greenpoincie. Trwa walka o przetrwanie, praktycznie codziennie staramy się negocjować z dostawcami i odraczać płatności. Walczymy również o naszych pracowników i robimy wszystko, aby nie zasilili, rosnącej z dnia na dzień, rzeszy bezrobotnych. W tej chwili dajemy sobie czas do końca tego tygodnia i zobaczymy, co będzie dalej. Obecnie na naszym bloku jesteśmy jednym z dwóch biznesów ciągle otwartych. W branży takiej jak nasza posiada się zaplecze finansowe na maksymalnie tydzień lub dwa i w ten sposób jak obecnie nie da się funkcjonować w nieskończoność. Kluczowe wiec będzie to, jak długo ta sytuacja się utrzyma, gdyż za chwilę może okazać się, że zamknięcie biznesu będzie nam się bardziej opłacać. W tej chwili dostarczamy jedzenie jedynie na wynos i to głównie w trybie contact free delivery. Ludzie się tak boją, że nie chcą nawet widzieć dostawców, tylko zostawiamy im jedzenie pod drzwiami, a później informujemy zamawiającego sms-em, że jedzenie zostało dostarczone. Takie są w tej chwili realia.

Paul Janeczko – właściciel sklepu z alkoholami „Eight & Driggs” na Williamsburgu:

To trudny czas. Na razie jesteśmy otwarci, jednak w mocno ograniczonych godzinach. Nie wiem jak długo będę w stanie tak funkcjonować, gdyż w tej chwili klientów jest średnio o 30% mniej niż zazwyczaj. Ludzie po prostu uciekli z miasta przed koronawirusem. Nie jestem optymistą, bo moim zdaniem szybko to się nie skończy i obawiam się, że tak jak mówi wiele osób, wirus będzie powracać do nas cyklicznie. Na razie finansowo jestem ok, ale jak długo, to trudno powiedzieć. W każdym razie na obecną chwilę nie planuję żadnych zwolnień pracowników.

Marcin Żurawicz

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -