piątek, 26 kwietnia, 2024

W służbie Polsce

Marek Leśniewski-Laas przez 25 lat pełnił funkcję konsula honorowego RP w Bostonie. Był pierwszym polskim konsulem honorowym w Stanach Zjednoczonych i zarazem osobą najdłużej sprawującą funkcję konsula honorowego RP na świecie. Przez ćwierć wieku z bliska obserwował przemiany zachodzące w polonijnym i amerykańskim społeczeństwie i miał czynny wpływ na sprawy Polski i Polonii w Ameryce.

Marek Leśniewski-Laas został mianowany konsulem honorowym RP w Bostonie w 1994 r. i pełnił tę funkcję nieprzerwanie aż do końca czerwca 2019 r. Fot. Marcin Bolec

Podobno był Pan najdłużej służącym konsulem honorowym na świecie. Jak doszło do tego, że przestał Pan pełnić tę funkcję?

Co 5 lat minister spraw zagranicznych decyduje, czy przedłużyć kadencję konsula honorowego. Moja kadencja upływała 30 czerwca 2019 r. Minister Jacek Czaputowicz podjął decyzję o nieprzedłużeniu mi jej na dalsze lata. Tę informację otrzymałem dopiero 27 czerwca.

To była chyba dość zaskakująca wiadomość…

Tak, istotnie. Musiałem w związku z tym w ciągu tych zaledwie kilku dni, poinformować organizacje polonijne, Korpus Dyplomatyczny w Bostonie i wiele jednostek władz lokalnych, z którymi współpracowałem, że moja kadencja jako konsula honorowego dobiegła końca. Podkreślę jednak, że każdy minister ma prawo do takich decyzji i wyboru takich współpracowników, jacy mu najbardziej odpowiadają. Wszystko zatem odbyło się zgodnie z prawem i regulaminem.

Co dalej z konsulatem honorowym RP w Bostonie? Czy ma Pan jakąś wiedzę na temat swojego potencjalnego następcy, czy w ogóle będzie powołany?

Żadnych informacji na ten temat nie posiadam. Otrzymałem jedynie bardzo miły list od ministra Jacka Czaputowicza, dziękujący za moją służbę i podkreślający, co zrobiłem dla Rzeczypospolitej Polskiej, oraz list z ambasady RP w Waszyngtonie. Co do przyszłości misji dyplomatycznej w Bostonie – zapewne dużo zależy od tego, czy wyłoni się osoba odpowiednia do sprawowania takiej funkcji.

Cofnijmy się nieco w czasie – proszę opowiedzieć pokrótce o swoim przyjeździe do Ameryki i jak doszło do tego, że został Pan konsulem honorowym RP w Bostonie?

Przyjechałem do Ameryki w 1965 r. Tu skończyłem liceum, college, potem podjąłem studia prawnicze, które ukończyłem w Bostonie w 1976 r. Nie miałem wtedy do czynienia z Polonią, jednak zostałem zmotywowany przez Solidarność i jej działalność. Kiedy 13 grudnia 1981 r. gen. Jaruzelski ogłosił stan wojenny w Polsce, akurat miałem wykład na Harvardzie na temat heraldyki polskiej, którą się interesowałem jako amator. Dużą część tego wykładu poświęciłem wtedy sprawie Polski i Solidarności, co spowodowało, że grupa osób poprosiła mnie, bym zaczął organizować coś, co byłoby pomocne dla Solidarności w Polsce. Zawiązałem organizację Support of Solidarity – w skrócie SOS. Działalność ta w pewnym momencie rozciągnęła się na teren całych Stanów Zjednoczonych, jednak zawsze byłem zdania, że najbardziej skuteczna jest działalność na poziomie lokalnym. Wobec tego skoncentrowałem się na działaniach w Bostonie. Pomagałem też w tworzeniu Solidarity International, która powstała w Connecticut i której zadaniem było zintegrowanie wszystkich organizacji popierających Solidarność.

Marek Leśniewski-Laas jako konsul uczestniczył w licznych uroczystościach, reprezentując Rzeczpospolitą. Na zdj. podczas obchodów Miesiąca Dziedzictwa Polskiego w Senacie stanu Massachusetts z członkami Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. Fot. Marcin Bolec

W jaki sposób dokładnie byliście w stanie wspierać Solidarność?

Oznaczało to przede wszystkim zbieranie informacji na temat tego, co działo się w Polsce, i przekazywanie ich szerszej społeczności amerykańskiej oraz polonijnej. Organizowałem wiece, spotkania. Potem zaczęliśmy zbierać pieniądze i materiały dla podziemnej Solidarności. W Brukseli została założona filia Solidarności, ludzie stamtąd przyjeżdżali do nas. Stanisław Barańczak był wtedy profesorem na Harvardzie, a jako członek KOR-u miał dobre koneksje w Polsce i poprzez jego pomoc byliśmy w stanie wysyłać różne rzeczy do Polski, np. do Poznania udało nam się wysłać części do maszyn drukarskich. Tę działalność kontynuowałem, choć z biegiem czasu organizacja przestała tak intensywnie działać. Jednak ja nadal byłem zainteresowany sprawami polskimi i kiedy w 1989 r. Polska została wolnym krajem – może wtedy jeszcze niezupełnie wolnym, ale już szła w kierunku wolności i demokracji – zacząłem współpracować z pierwszymi konsulami generalnymi RP w Nowym Jorku. Pierwszym był Jerzy Surdykowski. I w 1992 r., kiedy w Bostonie był ogromny zlot żaglowców z całego świata, były też polskie żaglowce, m.in. Dar Młodzieży, Zawisza Czarny, zorganizowałem pomoc dla nich, bo harcerze na Zawiszy Czarnym nie mieli jedzenia, nie mieli ropy, żeby przepłynąć Atlantyk. Udało się zebrać 16 tysięcy dolarów, Polonia ofiarowała jedzenie. Wtedy konsul Surdykowski zapytał, czy nie chciałbym zostać konsulem honorowym. Zgodziłem się, złożył prośbę o nominację, procedura trwała dwa lata – byłem pierwszym konsulem honorowym, więc chyba MSZ nie było jeszcze pewne, jak to dokładnie można załatwić. Warto tu podkreślić podwójną funkcję konsula honorowego, będącego członkiem misji dyplomatycznej kraju, który go przedstawia, więc potrzebna jest też zgoda Departamentu Stanu USA. Przeszedłem obydwie procedury i zostałem konsulem honorowym RP w 1994 r.

Jaki teren obejmował konsulat honorowy?

Konsul Surdykowski powiedział w ten sposób: „chciałbym ci dać całą Nową Anglię, ale Connecticut ma olbrzymią Polonię i to będzie zbyt duży ciężar”, w związku z czym moja funkcja objęła pięć stanów: Massachusetts, Rhode Island, New Hampshire, Vermont i Maine, natomiast obsługą stanu Connecticut zajmował się bezpośrednio konsulat generalny.

Jak wygląda praca i jaki jest zakres obowiązków konsula honorowego?

Konsul honorowy ma znikome możliwości konkretnego załatwienia spraw, natomiast ma bardzo duże możliwości informacyjne. Jeśli chodzi o sprawy konsularne, prawie codziennie dzwoniły osoby chcące się dowiedzieć, jak załatwić polski paszport, czy będzie dyżur konsularny, jak załatwić sprawy obywatelskie lub formalności związane z wizami, jak załatwić sprawy aktów stanu cywilnego. Często były też sprawy związane z klauzulą apostille i potwierdzaniem dokumentów. To są typowe sprawy konsularne. Kolejne zadanie to organizacja na miejscu dyżurów konsularnych. Oprócz tego konsul honorowy utrzymuje stosunki z Korpusem Konsularnym i Dyplomatycznym w miejscu, w którym jest. Te dobre relacje często potem procentują, choćby tworząc dobry wizerunek Polski. Konsul honorowy utrzymuje też stosunki z lokalnymi władzami miast i stanów (nie federalnymi, bo to leży w gestii zawodowych dyplomatów). Miałem np. okazję uczestniczyć w inauguracjach gubernatorów, reprezentując Rzeczpospolitą Polską.

Czy z funkcją konsula honorowego wiążą się jakieś przywileje, gratyfikacje?

Przywilejem dla mnie była możliwość pracy dla Rzeczypospolitej. W mojej rodzinie zawsze była tradycja służby ojczyźnie. Znalazłszy się jako emigrant w Stanach Zjednoczonych nie przypuszczałem, że będę mógł kontynuować tę tradycję, ale udało się – byłem w stanie coś zrobić dla Polski. Poza tym wielkim atutem tej pracy jest to, że miałem szansę poznać wiele znanych osób: prezydentów RP, ministrów, gubernatorów, senatorów, reprezentantów, działaczy polonijnych i kościelnych, łącznie z kardynałami. Jeżeli jest się ciekawym świata i osób, które są decydentami i mają wpływ na losy świata, jeśli chce się zobaczyć, kim oni są i jak działają – to ta funkcja daje taką możliwość.

Wspomniał Pan o studiach prawniczych. Prawo jest Pana wykonywanym zawodem. Czy pełnienie funkcji konsula nie kolidowało z pracą zawodową?

Niestety, kolidowało. Zamiast koncentrować się na tym, żeby być adwokatem i zdobywać klientów, bardziej skupiałem się na tym, co i jak można zrobić dla Polski. To na pewno spowodowało, że zamiast rozwinąć kancelarię i odnieść sukces ekonomiczny, poświęciłem swój czas i pracę sprawom Polski. Ponadto konsul honorowy nie ma żadnego budżetu z ramienia MSZ, więc musiałem z własnych funduszy utrzymać biuro konsularne – a przez wiele lat mieściło się ono w centrum Bostonu – oraz pokryć inne wydatki.

Pełnienie funkcji konsula honorowego wymaga współpracy nie tylko z polonijnymi organizacjami, ale także utrzymywania stosunków z dyplomatami innych krajów oraz przedstawicielami władz lokalnych. Na zdj. Marek Leśniewski-Laas z byłym burmistrzem Bostonu i ambasadorem USA w Watykanie Rayem Flynnem, jego synem i radnym bostońskim Edem Flynnem, radną miejską Michelle Wu, proboszczem polskiej parafii MB Częstochowskiej o. Jerzym Żebrowskim i Barbarą Bilińską Bolec. Fot. Marcin Bolec

Jak wyglądają stosunki konsula honorowego z władzami Polski? Na przestrzeni lat, kiedy pełnił Pan funkcję konsula honorowego, w Polsce władza niejednokrotnie się zmieniała, czy miało to jakiś wpływ na relacje z Panem, z Polonią?

Zawsze wychodziłem z założenia, że nie pracuję dla żadnej opcji politycznej, tylko dla Rzeczypospolitej, ale wykonuję polecenia, które dostaję od swoich zwierzchników, którymi w pierwszej linii są konsul generalny RP w Nowym Jorku i ambasador RP w Waszyngtonie, a następnie minister spraw zagranicznych. Jeśli chodzi o jakieś różnice, to raczej nie zależały one od politycznych sympatii, tylko od personalnych uwarunkowań osoby, która pełniła funkcję ambasadora lub konsula generalnego – czy miała jakąś wizję rozwoju placówki dyplomatycznej, jak kształtowała relacje z innymi.

Wspomniał Pan wcześniej o współpracy z władzami amerykańskimi na szczeblu lokalnym. Czy może Pan powiedzieć o tym coś więcej?

Jako konsul honorowy miałem możliwość dotarcia do decydentów politycznych. Podam kilka przykładów działań, z których jako konsul jestem dumny. Jedna z takich sytuacji miała miejsce w czasie, kiedy Polska bardzo starała się o wejście do NATO. Jednak w Stanach Zjednoczonych była bardzo silna opozycja przeciwko temu pomysłowi. Jako argument podawano między innymi to, że nie ma poparcia wśród społeczeństwa amerykańskiego. Trzeba było więc spróbować działać lokalnie. Wraz z ówczesnym ambasadorem Jerzym Koźmińskim udaliśmy się na spotkanie z prezydentem senatu Stanu Massachusetts Williamem Bulgerem i przedstawiliśmy mu problem. Zaproponował, żebyśmy przygotowali treść proklamacji Senatu Massachusetts wyrażającej poparcie wobec wejścia Polski do NATO. Kolejne stany również przyjęły podobne proklamacje. To dało argument, by pokazać Senatowi Stanów Zjednoczonych, że wśród społeczeństwa amerykańskiego jest poparcie dla tego, by Polska została członkiem NATO. Nie będę twierdził, że to odegrało decydującą rolę, ale w jakiś sposób przyczyniło się do tego, że Polska w 1999 r. została przyjęta do struktur Paktu Północnoatlantyckiego. Współdziałanie z lokalnymi władzami było bardzo istotne. Inny przykład, o wymiarze bardziej lokalnym, to sprawa pomnika „Partyzanci” dłuta Andrzeja Pityńskiego, który długi czas stał w parku Boston Commons, z którego został jednak wyrzucony. Wtedy przydała się dobra relacja z Danielem Grabauskasem, który został szefem MBTA. On zaoferował, że znajdzie dobre miejsce dla pomnika i faktycznie – kilka kolejnych lat „Partyzanci” spędzili w nowej lokalizacji, przy stacji World Trade Center. Dzięki temu pomnik został w Bostonie.

A jak Pan na tym tle ocenia zaangażowanie Polonii?

Polonia, niestety, nigdy nie była zaangażowana w działania polityczne. Polonia nie jest aktywna, nie bierze udziału kampaniach i w wyborach amerykańskich, nie finansuje wyborów, często nie wie, co się dzieje w amerykańskiej polityce. Miałem kiedyś taką sytuację, że prosiłem wpływowego senatora USA o przysługę na rzecz Polski. Zapytał, co on z tego będzie miał. Odpowiedź wydawała się oczywista: głosy Polonii! Nie zgodził się, bo z badań przeprowadzonych przez jego sztab wynikało, że Polonia nigdy nie głosuje jednomyślnie, blokiem. Nie pomógł. To dla mnie było jasną oznaką słabości Polonii jako grupy w świadomości amerykańskich polityków.

Z czego to według Pana wynika i czy można to jakoś zmienić?

Wydaje mi się, że Polonia wywodzi się z grupy ludzi, którzy jeszcze w Polsce nie byli aktywni politycznie, nie ma więc tradycji działania na poziomie politycznym. Polonia nie ma też tradycji działania wspólnie, jest rozbita na przeróżne organizacje, dla których partykularne interesy i cele są często ważniejsze niż sprawy Polski. Poza tym Polonia jest niewyrobiona politycznie – nie istnieją np. polonijny klub demokratyczny lub republikański, który by popierał polonijnych polityków. Jako przykład mogę podać sytuację, gdy sędzia Tadeusz Buczko z Salem, pochodzenia polskiego, miał szanse zostać zastępcą gubernatora. Niestety, jak sam przyznał, Polonia na niego nie głosowała. To jest właśnie ten ewenement, że polonijny kandydat często nie ma poparcia wśród grupy, z której się wywodzi. A to ma znaczenie, każdy polityk liczy się z grupą, która na niego głosuje. Kolejnym problemem jest przekrój wiekowy Polonii. Osoby zaangażowane w działalność polonijną są często w wieku podeszłym. Ich dzieci czy dorosłe wnuki są natomiast całkowicie zamerykanizowane, nie znają języka polskiego, nie identyfikują się z Polonią.

Skoro o tym mowa, to jak Pan myśli, jaka w tym kontekście przyszłość czeka polonijne organizacje? Jakie według Pana są największe stojące przed nimi wyzwania?

Organizacje, które dzisiaj istnieją, mają przeważnie kilkudziesięcioletnią historię i są wspaniałe choćby dlatego, że udało im się przetrwać tak długo. Jestem więc pełen podziwu dla nich. Jednak na naszym terenie ich działalność jest oparta przeważnie na zaangażowaniu kilku osób. Nie byliśmy w stanie jako Polonia zorganizować się prężnie nawet w okresie, kiedy lokalna społeczność była bardzo liczna – przecież był czas, że w Bostonie istniało aż 16 polskich parafii! – to tym bardziej nierealne jest to teraz. Raczej musimy liczyć na jednostki, które mają jakiś wpływ na politykę, na społeczeństwo – i mieć wpływ na te jednostki, żeby zechciały propagować Polskę. Ważni są też akademicy, profesorowie polscy, których jednak też jest niewielu. Oni mogą wywierać realny wpływ na intelektualne życie amerykańskiego społeczeństwa. W ten sposób można przekazać informacje o polskim dorobku kulturalnym i historycznym. Ale czy Polonii się kiedykolwiek uda, biorąc pod uwagę obecną sytuację, stworzyć jakąś siłę polityczną w naszym okręgu – wątpię.

Zatem czy działalność polonijna powinna się skupić na kultywowaniu tradycji, propagowaniu polskiej kultury?

To jest też niezwykle ważne. Jednak działania i inicjatywy np. polskich parafii czy organizacji w tym zakresie bardzo często skierowane są przede wszystkim do ich własnych dzieci, co nie jest do końca dobrą perspektywą. Pierwszym językiem tych dzieci jest przeważnie język angielski, zainteresowania są z natury rzeczy charakterystyczne dla amerykańskiego społeczeństwa, w którym przecież się wychowują i kiedyś, gdy zaczną wchodzić w związki małżeńskie z Amerykanami, gdy zaczną dorosłe życie, podtrzymanie tej polskości w nich może być bardzo trudne. Kiedyś spotkałem się z takim twierdzeniem, podobno autorstwa Adama Mickiewicza, że Polakiem na imigracji można być półtora pokolenia. I jest w tym spostrzeżeniu pewna trafność. Nie ma obecnie nowego dopływu imigrantów, co poniekąd jest dobrą rzeczą, bo oznacza, że w Polsce dobrze się dzieje, ale nie widzę możliwości stworzenia tu jakiejś superPolonii.

Co uważa Pan za najważniejsze, najbardziej kluczowe wydarzenia dla Polonii w ciągu ostatnich 25 lat?

Zacznijmy od okresu, kiedy jeszcze nie byłem konsulem. Prawdopodobnie najważniejszym wydarzeniem dla amerykańskiej Polonii i jej wizerunku był wybór polskiego papieża. Bezwzględnie to była olbrzymia zmiana i bardzo widoczna. Potem Lech Wałęsa, który został międzynarodową legendą. Te dwie osobistości zmieniły perspektywę postrzegania i wizje Polski i Polonii. Polacy byli przez długi czas negatywnie postrzegani, czego wyrazem były choćby tzw. Polish jokes. Mieć polskie nazwisko czy imię to był tutaj „obciach”. Po wyborze Jana Pawła II, po Solidarności, Polska zaczęła być postrzegana jako prawdziwie europejski kraj, a wejście Polski do NATO i potem do Unii Europejskiej przypieczętowało tę zmianę. W czasie mojej kadencji jako konsula miałem okazję zaobserwować radykalną i pozytywną zmianę w podejściu Amerykanów, zwłaszcza elit amerykańskich, do Polski i Polaków.

A czy jest jakieś Pana osobiste osiągnięcie, jako konsula, z którego jest Pan szczególnie dumny?

Była mowa wcześniej o pomniku „Partyzanci” i o NATO, ale jest jeszcze kwestia nieprawdziwych sformułowań, które jednak powracały jak bumerang, odnośnie „polskich obozów koncentracyjnych i śmierci”. Zawsze starałem się z tym walczyć, pisałem listy, wyjaśniałem, prosiłem o sprostowania. Uczestniczyłem kiedyś w uroczystości zorganizowanej przez konsulat generalny Izraela w związku z kolejną rocznicą wyzwolenia Auschwitz-Birkenau. I konsul generalny Izraela w swoim przemówieniu użył właśnie sformułowania „polski obóz śmierci”. Po przemówieniu podszedłem do jego zastępczyni i jasno zakomunikowałem, że to jest nie do przyjęcia, aby takie wyrażenia były używane na oficjalnych forach czy gdziekolwiek. Po kilku miesiącach dostałem od niej wiadomość, że przedstawiła sprawę konsulowi generalnemu, że zwrócili się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Izraela, które skonsultowało te sprawę ze swoimi ambasadorami i na podstawie tych konsultacji wydany został okólnik, stanowiący, że w żadnym wypadku nie można mówić o polskich obozach. Fakt, że udało mi się zmienić oficjalnie to, co jest mówione przez władze Izraela na forach międzynarodowych, uważam za jeden z sukcesów, które odniosłem, z których jestem dumny.

A jakie są teraz Pana plany? Nadal ma Pan zamiar uczestniczyć w życiu lokalnej Polonii?

Tak, jak najbardziej. Szczególnie chciałbym popierać weteranów. Moi rodzice brali udział w Powstaniu Warszawskim, mój ojciec także w kampanii wrześniowej. Wcześniejsi moi przodkowie brali udział w powstaniach narodowych. Chciałbym więc współpracować ze Stowarzyszeniem Weteranów Armii Polskiej w Ameryce – tu, na naszym terenie działa Pl. 37 SWAP. To wspaniali ludzie, patrioci, którzy pamiętają o Polsce, o polskim czynie zbrojnym, i z nimi chciałbym współpracować. Chciałbym też bliżej współpracować z polską parafią w południowym Bostonie. Jej proboszcz, o. Jerzy Żebrowski, jest jednym z najwspanialszych duchownych, jakich miałem okazję poznać, zawsze otwarty na sprawy Polonii, mający bardzo pozytywny wpływ na środowisko – więc jeśli będę mógł jakoś w tym pomóc, to chętnie.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Joanna Szybiak

spot_img

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -