piątek, 26 kwietnia, 2024
Strona głównaOpowiadania„Doktor Glinka – recepta na inteligencję” (z przymrużeniem oka o myśliwskich przygodach)

„Doktor Glinka – recepta na inteligencję” (z przymrużeniem oka o myśliwskich przygodach)

Złośliwcy powiadają, że gdy mężczyzna po pięćdziesiątce obudzi się rano i nic go nie boli, to znaczy, że nie żyje.

„Może i tak jest, ale nie u mnie!” – pomyślał, a właściwie mruknął pod nosem do swojego odbicia w lustrze Jan Bezradny, gdyż od pewnego czasu nabrał zwyczaju wypowiadania swoich myśli na głos.

I rzeczywiście, od ostatniej wizyty u doktora Glinki, a było to już dobre półtora roku wcześniej, czuł się wręcz wyśmienicie. Rano, gdy akurat tego dnia nie wybierał się na polowanie, budził się zwykle około szóstej, wypoczęty i zadowolony, pełen chęci do życia i wigoru, który natychmiast usiłował w przyjemny i pożyteczny sposób skonsumować. Nie zawsze jednak znajdował zrozumienie i równą ochotę u żony, a na boki – chociaż tu i tam znalazłoby się parę niezgorszych kandydatek – nie miał, póki co, zwyczaju chodzić.

Patrząc w lustro, przetarł ręcznikiem ogoloną na łyso, okrągłą głowę i uśmiechnął się do swojego odbicia. Z taką fryzurą, gdy nie rzucała się w oczy, trapiąca go niemal od młodości, rodzinna łysina czołowa, która teraz opanowała już całą górną część głowy, wyglądał dobrze, czerstwo i zdrowo; a nawet groźnie, prawie jak meksykański macho. Był, jak na tutejsze wiejskie warunki, dosyć wysoki, szeroki w barach i wciąż silny. W dodatku biła od niego jakaś godność, jakaś pewność siebie i poczucie posiadania realnej władzy, którą dawało mu niewątpliwie stanowisko radnego w Radzie Gminy Baranówka, gdzie pełnił niepoślednią funkcję przewodniczącego komisji budżetowej. To powodowało, że wszyscy – począwszy od wójta, przez dyrektorów szkół, po właścicieli firm świadczących usługi na rzecz gminy – musieli się z nim liczyć.

Jednak, gdy wiążąc krawat do galowego garnituru myśliwskiego – tego dnia wybierał się akurat na walne zebranie koła łowieckiego „Kuropatwa”, którego był członkiem – odwrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, żeby spojrzeć na siebie z boku, coś go zaniepokoiło:

Dopięta na ostatni guzik kamizelka, stanowczo za bardzo, w okolicy brzucha, wypinała się do przodu i wystawała daleko poza poły bluzy, której od dawna nie miał zwyczaju zapinać. Zaskoczony tym niespodziewanym odkryciem, spojrzał w dół i o dziwo musiał się dobrze wychylić do przodu, żeby zobaczyć czubki własnych butów.

„Witaj brzusiu, żegnaj siusiu!” – o zgrozo, przemknęło mu przez myśli i przez usta stare, mocno wyświechtane przysłowie, z którego tyle razy śmiał się z kolegami przy różnych okazjach, na biesiadach i spotkaniach towarzyskich, gdyż żartownisiów wśród myśliwych nie brakowało, ale nigdy nie odnosił go do siebie. Szybko jednak odezwał się w nim instynkt samoobronny, podsuwając mu kolejne, bardziej przyjazne powiedzonko: „Każdy dobry ptaszek, musi mieć swój daszek”. Pomimo, że poprawiło mu to trochę nastrój, doszedł jednak do wniosku, że w ostatnich latach za dużo przytył i trzeba będzie nieco się odchudzić. Pomyślał nawet, że powinien zacząć od zaraz – od dzisiejszego śniadania. Ale jak miał to zrobić, skoro z kuchni snuł się po całym domu smakowity zapach tostów i smażonego na cebulce, tłustego boczku, który sprawił, że poczuł się głodny jak wilk. Dlatego poszedł na kompromis i zdecydował, że dzisiaj jeszcze sobie pofolguje, ale od jutra mocno weźmie się w karby i zawalczy z nadwagą

Po dwóch miesiącach bezskutecznych prób odchudzania się – głodzenia się przez dzień i nadrabiania zaległości wieczorem – gdy okazało się, że nie tylko nie schudł, ale przytył jeszcze dwa kilogramy, Bezradny pozazdrościł tym wszystkim chudzielcom, tak zwanym „producentom nawozu”, którzy mogą codziennie zjadać konia z kopytami, a nigdy nie przybierają na wadze. I zrozumiał, że bez pomocy doktora Glinki, sam sobie nie poradzi. Praktyczny zmysł, któremu zawdzięczał karierę polityczną, podpowiedział mu również, że dobrze by było wykorzystać wizytę u doktora do upieczenia dwóch pieczenie na jednym ogniu:

Po pierwsze, doktor przepisze mi jakieś odchudzające pigułki i będzie po kłopocie. A po drugie – jak te cztery lata szybko minęły, dobrze, że następne kadencje będą już o rok dłuższe – pojawi się naturalna okazja do poproszenia doktora o poparcie mojej kandydatury w zbliżających się wyborach”.

Przyszło mu także do głowy, iż dobrze się złożyło, że jednak gmina w tej kadencji nie zdołała wybudować chodnika na ulicy Słonecznej, gdzie mieszkał doktor, gdyż teraz nie miałby mu co obiecać. Zresztą o głos Glinki się nie martwił. Glinka był inteligentny – wiedział, że w zasadzie żaden radny nie spełnia obietnic wyborczych, bo po wygranej zmieniają mu się priorytety, a kogoś przecież wybrać trzeba – więc mógł z nim grać w otwarte karty. Gorzej przedstawiała się sytuacja z pozostałymi wyborcami z jego okręgu. Dla nich, dla tej żądnej igrzysk i chleba gawiedzi, będzie musiał znowu odstawić szopkę, którą z powodzeniem powtarzał już trzy razy: zorganizować kilka spotkań przedwyborczych z kawą, herbatą i ciasteczkami z cukierni Żaczka dla wszystkich, gdzie obieca im to samo, co cztery lata wcześniej, tylko w trochę innej, bardziej atrakcyjnej formie. A byli też tacy, którzy oczekiwali, że w którąś sobotę lub niedzielę zajdzie do baru, żeby pogadać i postawić ludziom skrzyneczkę albo dwie czegoś mocniejszego. I to był najbardziej wymagający, najdroższy elektorat, bo oczekiwał, że po wygranych wyborach, manewr ten zostanie powtórzony, tylko bardziej uroczyście, bardziej hucznie, z muzyką i tańcami. Ale to za mało, Bezradny wiedział, że jeżeli chce przeskoczyć konkurencję i wygrać, znowu będzie musiał schować dumę do kieszeni, mówiąc po chłopsku, podwinąć ogon pod siebie i pokorny jak trusia, słodki jak miód, przemierzyć piechotą, idąc jak ksiądz po kolędzie, od domu do domu, cały okręg, żeby osobiście porozmawiać z każdym mieszkańcem i spróbować przeciągnąć na swoją stronę niedecydowanych wyborców.

„I nie ma w tym żadnej ujmy, żadnego wstydu – myślał Bezradny – bo wyborca, przed wyborami, to suweren, o którego trzeba zadbać, nie tylko mentalnie, ale i materialnie. A w dniu wyborów, tym którzy sobie tego życzą, należy podstawić samochód z kierowcą pod dom, który ich dostarczy do lokalu wyborczego, a po głosowaniu odwiezie z powrotem. Kierowcą z głową na karku – najlepiej żeby to był ktoś z bliskiej rodziny, bo nie trzeba mu płacić – takiego, co potrafi wyłowić z barów i z ulic malkontentów, zanim ci zdążą się urżnąć, i zadbać o to, żeby właściwie zagłosowali. Co innego po wyborach. Wtedy, już nie jako kandydat, ale jako Pan Radny, z perspektywą pięcioletniej, spokojnej kadencji, można ich zwyczajnie olać i zająć się własnymi sprawami.” .

W poczekalni, w kolejce na wizytę u doktora Glinki czekało z dziesięć osób, ale radnego, który gdy było trzeba potrafił się zakręcić i przyszedł z czekoladą, pielęgniarka przemyciła bez kolejki, bo śpieszył się na spotkanie u wójta.

Doktor siedział za biurkiem w nieskazitelnie białym, wyprasowanym kitelku. Dwoma palcami stukał w klawiaturę komputera, ale na widok Bezradnego przerwał robotę, podkręcił ryżego wąsa i uśmiechnął się:

– No! kogo ja tu widzę! Witam sąsiada z ulicy – zaczął zanim radny zdążył otworzyć usta i powiedzieć „dzień dobry”. Siadaj i mów, co cię do mnie sprowadza. Nie było cię tutaj chyba ze dwa lata.

– Jakby to powiedzieć, panie doktorze – zaczął Bezradny. U lekarza, zwłaszcza u doktora Glinki, który był od niego o dobrych kilkanaście lat starszy i miał swoje humory, zawsze czuł się jakiś mniejszy i mniej śmiały niż zwykle. – Mam do pana doktora dwie sprawy: pierwsza…

– Czekaj, niech zgadnę – przerwał mu lekarz. – Kadencja ci się kończy i rozpoczynasz kampanię wyborczą.

– Właśnie. I chciałem prosić, żeby mnie pan doktor poparł i na mnie zagłosował. Co prawda, w tej kadencji nie udało mi się przeforsować budowy chodnika na Słonecznej, bo wójt był przeciwny. Ale jeżeli jeszcze raz uda mi się wygrać, stanę na głowie, żeby już w pierwszym roku chodnik, wraz z podjazdami do domów, został wybudowany.

Glinka przez chwilę milczał. Jakby ważył w głowie decyzję. Wreszcie machnął ręką.

– Chodnik, chodnikiem… – powiedział. – Pewnie, że by się przydał. A o mój głos nie musisz się martwić. Masz go jak w banku. A to dlatego, że lubię stawiać na sprawdzonego konia.

– Dziękuję, panie doktorze. Będę o tym pamiętał i z tym chodnikiem postaram się zrobić, co się da.

– Liczę na to, podobnie jak pozostali mieszkańcy naszej ulicy. Tam się już normalnie nie da chodzić. A ta druga sprawa?

– Chodzi o to, że za bardzo przytyłem i chciałbym zrzucić kilka kilogramów. Próbowałem sam, ale nic z tego nie wyszło.

– Może da się coś na to poradzić. Najpierw jednak muszę cię przebadać. Rozbierz się do połowy.

Bezradny zdjął bluzę, krawat i koszulę. Cofnął się o dwa kroki do okna, gdzie stanął przy kozetce.

Badanie odbyło się szybko i sprawnie, ale pomimo to Janek, który nie lubił takich sytuacji, zdążył się porządnie spocić.

– Płuca i serce oraz ciśnienie, jak na razie, masz w porządku. To dobrze – zaczął lekarz, gdy pacjent się ubrał i ponownie zasiadł przed nim na krześle. – Ale widzę u ciebie wyraźne objawy niebezpiecznej lustrzycy.

– A co to takiego, panie doktorze? – zaniepokoił się Bezradny i ze zmartwienia przetarł ręką po chropowatej brodzie.

– Mówiąc najprościej – w oczach lekarza dało się zauważyć jakiś błysk rozbawienia, jakby miał opowiedzieć dobry żart, a nie wyłuszczyć pacjentowi symptomy jednostki chorobowej – lustrzyca to typowo męska dolegliwość, a mamy z nią do czynienia wtedy, gdy mężczyzna, bez użycia lusterka, za przeproszeniem, własnych jaj nie może zobaczyć. Ale to dopiero początek problemów, bo chwilę później pojawiają się kłopoty z krążeniem, nadciśnienie i choroba wieńcowa… A to, jak wiadomo, choroby cywilizacyjne i prosta droga na cmentarz.

– Da się to jakoś wyleczyć? – zapytał Bezradny, mając wrażenie, że u mężczyzny wszystko w jakiś dziwny sposób nierozerwalnie wiąże się z jądrami.

– Da. Jednak niezbędna jest współpraca pacjenta, bo bez tego ani rusz. A co, pytam z ciekawości, z kłopotami z potencją, na które skarżyłeś się w czasie poprzedniej wizyty?

– Ustąpiły, jak ręką odjął.

– No widzisz. I teraz też tak będzie. Lustrzycę można cofnąć. Tylko musisz przez jakiś czas przyjmować leki, które ci zapiszę, zmienić tryb życia i ściśle przestrzegać moich pozostałych zaleceń.

– Jasne, jasne, panie doktorze. Dziękuję.

Dziesięć minut później Bezradny – podniesiony na duchu, z uczuciem ulgi, że ma już tę wizytę poza sobą, wdzięczny doktorowi za poparcie, poradę i dobre słowo – z receptą w ręce oraz oddzielną kartką z zaleceniami dotyczącymi dawkowania leków i zdrowego trybu życia, znalazł się w aptece.

Stojąc w kolejce rozłożył kartkę z zaleceniami. Chociaż pismo doktora było niewyraźne, kulfoniaste, stało tam jak byk, że lek ma przyjmować dwa razy dziennie, rano i wieczorem przed jedzeniem, po jednej tabletce. Ponadto Glinka napisał: „Zalecam zdrowy tryb życia, długie spacery, co najmniej trzy kilometry dziennie. I NŻT!”

Bezradny wszystko zrozumiał i ze wszystkim się zgadzał. Ostatnimi laty rzeczywiście za mało się ruszał i wybierał te formy spędzania czasu wolnego, które nie wymagały od niego zbyt dużego wysiłku fizycznego. Coraz rzadziej uczestniczył także w zbiorowych polowaniach, bo trzeba tam było dużo chodzić, za to lubił polować z ambony, w pobliże której dojeżdżał samochodem. Jedynie znaczenia ostatniego, napisanego dużymi literami skrótu za Chiny Ludowe nie potrafił rozszyfrować.

„Z tym skrótem doktor strzelił jak kulą w płot. To pewnie jakiś lekarski żargon. Trzeba będzie się do niego wrócić, żeby dowiedzieć się, o co mu chodzi „ – myślał. Ale nie chcąc tracić czasu, zdecydował się pokazać kartkę aptekarce. Jednak i ona nie była w stanie mu pomóc, ale zawołała kierownika apteki, który najdłużej znał doktora Glinkę i zawsze bezbłędnie rozszyfrowywał jego nieczytelne recepty oraz wszelkie inne, dla wielu nie do końca jasne, sugestie.

Kierownik nasadził na oczy grube okulary, spojrzał na kartkę, a potem na Bezradnego, po czym, nie zdradzając własnych myśli i odczuć, z twarzą godną pokerzysty, powiedział:

– Znając specyficzne poczucie humoru doktora Glinki, jestem przekonany, że to „I NŻT!” nie może oznaczać nic innego, jak: „I NIE ŻRYJ TYLLE!”

Wiesław Hop


Wiesław Hop – pisarz i publicysta związany z Podkarpaciem (Rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich). Urodził się w roku 1963 w Birczy, w powiecie przemyskim, gdzie mieszka. Jest żonaty, ma troje dzieci. Był nauczycielem, a w latach 1989–2010 policjantem. Przez trzynaście lat służby pełnił funkcję Komendanta Komisariatu Policji w Birczy. Od trzydziestu lat pisze opowiadania oraz powieści o tematyce sensacyjno-kryminalnej i obyczajowej. Wydane powieści: „Spacer ze śmiercią” – Wydawnictwo Pi, Warszawa 2012, „Wbrew woli” – WFW, Warszawa 2013, „Poranek pełen nadziei” – Rozpisani.pl, Warszawa 2015, „Przed wyrokiem” – LSW, Warszawa 2016, „O północy w Bieszczadach” – LSW, Warszawa 2019, „Długa noc” – Wydawnictwo CM, Warszawa 2020, wydana także w formie audiobooka przez Wyd. Lind & Co.

Fot. Archiwum Wiesława Hopa
spot_img

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -