To był tylko ptak, ale niezwykle piękny, o upierzeniu czerwono-różowo-czarnym. Dominująca czerwień była wprost wyszukana, coś pomiędzy mocnym karminem a kolorem dojrzałej pomarańczy. Tylko niedościgła mistrzyni kolorów – Natura, potrafi wymyślić coś tak doskonałego i nie do powtórzenia. To był tylko ptak zgłodniały, przylatujący zimą do karmnika.
Ubarwiał mi dni i pozwalał zapomnieć o tęsknocie za domem, zmęczeniu i nieustannym pogotowiu na wezwanie bardzo wtedy chorej mamy.
Ptak jakby o tym wiedział i przylatywał punktualnie o ósmej rano, kiedy przy kuchennym oknie szykowałam śniadanie dla mamy. Zatrzymywałam się na chwilę i wpatrywałam w cudownie wysmakowaną kompozycję. Zima na przełomie 2002/3 roku w USA pod Nowym Jorkiem, była niezwykle mroźna, spadło nadspodziewanie dużo śniegu. Nagie gałęzie młodego drzewa figowego o piaskowo-szarej barwie, na tle śniegu, w ostrym słońcu lśniły jak pozłacane. Na gałęzi poruszały się rozpaczliwie dwa samotne liście, zeschnięte na wiór, ale wytrwale trzymające się drzewa, ostatniej szansy, aby nie odpaść i nie polecieć anonimowo donikąd. Na bieli skrzącego się diamentowym błyskiem śniegu, nawet szare wróble wyglądały kolorowo.
Czerwony ptak jawił się jak wysłannik z krainy szczęśliwości. Karminowa ozdoba, poruszająca się z gracją i wdziękiem, odbijała się jaskrawością kolorów od nieskazitelnej bieli śniegu. Nie można było oderwać oczu na moment, bo zjawisko mogło się nie powtórzyć. Jego obecność tłumiła tęsknotę za czymś niesłychanie ulotnym, za przestrzenią amerykańskich dróg, za nieznanymi krajobrazami, za wyrwaniem się na chwilę z domu. Mama wracała do rzeczywistości i zdrowia bardzo wolno, ale była nadzieja!
Czekałam na czerwonego ptaka. Przylatywał o ósmej rano, kręcił się na gałązkach, rozglądał i czekał. Spokojnie patrzył na ucztujące w karmniku wróble i nigdy nie atakował pożywienia, mimo, że był dwukrotnie większy od wróbla. Czekał, aż rozćwierkana gromada posili się wystarczająco i odleci.
Wtedy siadał na brzegu karmnika i spokojnie dziobał resztki. Z boku, na gałęzi figowego drzewka czekała z godnością jego żona, ubrana pięknie, ale skromniej, w żółtawo-różowe piórka, z odcieniem szarości i beżu. Wyglądała jak elegancka pani w wieku balzakowskim, która nie przesadza z ostrymi kolorami w stroju, wiedząc, że prawdziwa elegancja to umiar. Mój ulubiony ptak był pysznie kolorowy, jego strój w czerwieni wykończony był czarną lamówką piór na skrzydłach i pióropuszem na czubku głowy.
Sądziłam, że przyleciał z Kanady lub z Alaski przetrwać zimę pod Nowym Jorkiem, gdzie do tej pory zimy były zdecydowanie łagodne. Jeżeli przyleciał z Kanady, to na pewno odebrał staranne, francuskie wychowanie i maniery, które ja pamiętam z trzech podróży niezapomnianymi statkami – „Batorym” i „Stefanem Batorym”. Wizyta w Montrealu i Quebecu pozostawiła w pamięci ład i uporządkowanie kanadyjskiego życia. Ptak – jako chwilowy przybysz, wycieczkowicz, na półrocznej wizie /jak wielu rodaków i obcokrajowców/, stosował zachowawczy sposób bycia, aby nie narazić się pewnym siebie rezydentom-wróblom i nie wpaść w niepotrzebne kłopoty.
Patrzyłam codziennie na ptaka z coraz większym podziwem. Swoją punktualną obecnością uczył mnie spokoju, cierpliwości i godności jednocześnie. Ptak wyraźnie szanował swoją żonę. Czekał, aż odlecą wróble, wtedy ruchem pięknie zdobionej główki i leciutkim gwizdem dawał jej znać, aby przyleciała. Kiedy oboje byli w karmniku, ptak usuwał się robiąc wyraźne miejsce dla żony.
Na uwadze miał jej bezpieczeństwo. Rozglądał się uważnie, odfruwał na gałązkę, aby rozejrzeć się na boki, czy nie ma zagrożenia. Wyraźnie dbał o swoją ptasią żonę i był za nią odpowiedzialny. Zagrożenie było. Bezpańskie koty, gotowe na wszystko, penetrujące każdy zakątek, zgrabne i giętkie, tylko czekały na ptasi przysmak. Znajdowałam tylko pióra gołębi w ogrodzie, po udanych, kocich polowaniach. Ptak był zdumiewająco ostrożny.
W tych porannych medytacjach, kiedy mogłam patrzeć kilka minut na ptaka, wyobrażałam sobie bezkresne połacie kanadyjskich lasów świerkowych, czy jodłowych, przysypanych zmrożonym śniegiem jak w naszych Tatrach, albo przestrzenie skutej lodem Alaski, z błyskami rażącego słońca na śniegu, skąd także mógł przybyć kolorowy wycieczkowicz. Bałam się, że wiosną odleci w nieznane /ja także wraz z mamą opuszczę USA/i nigdy się nie zobaczymy. Napisałam wiersz o ptaku, pełen tęsknoty za domem na drugim brzegu Atlantyku, za dorosłymi już dziećmi, za ludźmi, których lubiłam, za lasami na strzyżowskich wzgórzach, za biedniejszą ojczyzną, za małym niebem nad Strzyżowem. Ptak był dla mnie symbolem emigranta, który jednak nie sprawia kłopotu stałym mieszkańcom, czeka na swoją kolejność, szanuje mniejszych i słabszych.
Nie wiedziałam tylko jak się naprawdę nazywa i skąd pochodzi. Kiedy pytałam, odpowiadano mi „This is the red-bird”, czerwony ptak. Nie wierzyłam. On musiał mieć inną nazwę. Ta była zbyt prosta. Tak bardzo zżyłam się z jego punktualną, barwną obecnością, taktownym i mądrym zachowaniem, że został w głębi mojej pamięci, gdzie przechowuję rzeczy ważne i piękne.
Minęła niezwykle ostra zima. Wiosna nadeszła szybko. Nadal nie wiedziałam jak nazywa się mój ptak. W 2000 roku, podczas wcześniejszego pobytu w USA, spotkałam o świcie barwnego ptaka, w kolorze różanej jutrzenki /myślę, że to ten sam gatunek/. Napisałam wtedy z żalem:
„Bo tu tylko blue i pink bird`y
Tu się ptak nie nazywa inaczej
Znajomych sikorek nie ma
Na puste ulice patrzę”
Żal wtedy był nieuzasadniony, prawdziwy żal miał nadejść za parę lat.
Nadeszło lato i ptak już nie odwiedzał karmnika za oknem. Z żalem myślałam, że odleciał na północ. I mnie czas było odlecieć do Polski, ale nieprzewidziane sytuacje przedłużały pobyt za oceanem do bliżej nieokreślonego czasu. Mama czuła się lepiej i mogła zostawać pod chwilową opieką i włączoną klimatyzacją na parę godzin. Upalnym latem trzeba było choćby na chwilę uciec z rozgrzanych miast, pełnych spalinowego smogu i dokuczliwej wilgotności. Wybraliśmy się z córką i wnuczkiem do Pensylwanii, mijając słynny przełom „Delaware Water Gate”. Wśród wysokich wzgórz i gęstych lasów było już czym oddychać, a płynąca w dole potężna rzeka Delaware, na sam widok przynosiła upragnioną ochłodę. Po długiej kąpieli w niezwykle miękkiej i ciepłej wodzie, o brązowym odcieniu, z łagodnym dnem pełnym otoczaków, weszłam do budynku kąpieliska. Było tam mnóstwo wydawnictw, pamiątek, książek, albumów z okolic Pensylwanii. Na okładce jednego z albumów… zobaczyłam czerwonego ptaka! Cena nie grała żadnej roli! Nareszcie dowiedziałam się jak się naprawdę nazywa mój amerykański ulubieniec. Nosi dumną nazwę „Northern Cardinal”, czyli Północny Kardynał, z racji przewagi ostro czerwonego upierzenia. Mieszka w Kanadzie, czasem w północnych rejonach USA. Jest stąd, nie wycieczkowicz, nie przybysz na krótkoterminowej wizie, ale stały mieszkaniec, pełnoprawny rezydent. Jednak należy do elity poznanych ptaków. Może skończył uniwersytet dobrych manier na ptasim Yale, Princeton czy Harward? Nie dowiem się. Wiem tylko, że jest mi bliski, że tęsknota to on, że piękno zewnętrzne idzie w parze ze szlachetnym zachowaniem wobec mniejszych i słabszych, i wobec własnej, jakże skromnej żony. Dziękuję ci ptaku, że mogłam na ciebie patrzeć i rozmyślać, że na chwilę zapominałam o zmęczeniu i smutku.
Ostatnie spotkanie z czerwonym ptakiem miałam na historycznej, podnowojorskiej wyspie Ellis Island. Niewielka wyspa była portem dla przypływających setek statków z imigrantami, z różnych stron świata /szczególnie z Europy/, których potrzebowała szybko rozwijająca się Ameryka z końca XIX i początków XX stulecia. Obecnie na wyspie jest bogate w pamiątki muzeum poświęcone ówczesnym przybyszom do zupełnie nowego kraju. Za chlebem!
Znając nazwisko osoby-imigranta, można na jednym z wielu komputerów odszukać wszelkie dane osoby, która wjechała do USA przez port na wyspie Ellis Island od 1900 roku do 1950. Później już latały samoloty i dane są zachowane, ale w Urzędach Imigracyjnych USA. Masywny i bardzo przestronny budynek w stylu kolonialnym, z cegły i z marmuru wewnątrz, był pierwszym zetknięciem imigrantów z ziemią amerykańską. Zbudowany z myślą o przyszłości, masywnie i dokładnie, choćby na obecne muzeum! W dużych, jasnych wnętrzach jest wiele pamiątek z tego czasu, wiszą portrety osób powiększone do 2 metrowych plansz!
W gablotach są bagaże, kosze, tobołki i ubrania sprzed stu i więcej lat, modlitewniki różnych wyznań i w różnych językach. Są znajome, polskie akcenty; obrazy Matki Bożej Częstochowskiej najczęściej, polskie książeczki do modlitwy, różańce, zdjęcia rodzinne, chłopskie sukmany, stroje góralskie, ciupagi. Na ogromnych portretach próżno szukać napisu Poland, mimo że patrzą na nas twarze typowo polskie, o słowiańskich rysach, z oczyma pełnymi niepewności i lęku w pierwszym dniu na zupełnie nieznanej ziemi! Rozumiem to przerażenie, chociaż nie jechałam „za chlebem”, ale do rodziców w roku 1966 „Batorym”, jeszcze wtedy zza „żelaznej kurtyny”.
Coś mocno ściska za serce, kiedy pod typowo polskimi rysami twarzy są podpisy „Austria”. Na pewno ludzie z zaboru austriackiego! Z naszej Galicji! Przecież Polska wtedy nie istniała! Była w sumie 123 lata pod zaborami. Jak cenna jest wolność, jak ważna jest nazwa własnego kraju, można dowiedzieć się ze łzami w oczach w tym muzeum!
Przed stu laty, gdzieś około roku 1905 wyemigrowała moja babcia z Lutczy przez port Frankfurt do Bostonu! Ile trzeba było mieć sił i determinacji, aby wytrzymać na niemieckim statku bez wygód, pod pokładem całe trzy tygodnie, mając 16 czy 17 lat! Płynęła do swojej kuzynki Salomei w stanie Massachusetts do Lowell. Tą samą drogą wyemigrował dziadek. Tam się poznali i pobrali, ale przed I wojną wrócili do Polski! Prosto na wojnę! Ot losy ludzkie. Stąd moje dawne związki uczuciowe z Ameryką, znaną mi od dziecka z barwnych opowiadań babci i listów cioci Stasi. Z ogromnej mieszaniny przybyszów powstały Stany Zjednoczone Ameryki. Państwo silne, pragmatyczne i tolerancyjne. Polacy mają w tym ogromny, pracowity udział! Nie zawsze doceniony!
A ptak?
Na trzecim piętrze tego ogromnego budynku-muzem wystawa fotograficzna. Portrety ptaków żyjących na obszarze USA. Jednym z autorów prac był mieszkający w Nowym Jorku, spokrewniony z nami –Tadeusz Strzelecki. Popłynęłam statkiem na Ellis Island też ze względu na autora prac. I co się okazało?!
Na pierwszym zdjęciu jakie zobaczyłam, prezentował swą urodę w zachodzącym słońcu, znacznie powiększony i najpiękniejszy wśród innych – mój Northern Cardinal! Byłam bardzo wzruszona, że artystycznym portretem pożegnał się ze mną ulubiony ptak, na końcu mojej amerykańskiej wędrówki. Za dwa miesiące mogliśmy wyjechać do Polski razem ze zdrowszą już mamą, wymagającą stałej opieki. Żegnam cię jeszcze raz czerwony ptaku, z takim samym wzruszeniem wspominam za amerykańskim oknem kwitnącą magnolię, całą w różowości delikatnych płatków, w którą godzinami wpatrywała się z zachwytem moja mama. Odeszła od nas w najpiękniejszy, majowy dzień, pełen kwitnącego bzu na polskiej ziemi. Tato przed laty został sam na Calvary Cemetery w Linden, NJ.
Na równych prawach pozostają w mojej pamięci; różowa magnolia, czerwony ptak, pachnące bzy i majowy dzień. Symbole tego, co już nie wróci. Za czerwonym ptakiem czasem tęsknię.
Zdzisława Górska
Zdzisława Górska – Strzyżów, Polska. Przez wiele lat mieszkała w USA. Autorka 13 tomików poezji i wspomnieniowo-emigracyjnej prozy „Przylądki mojej nadziei”. Wydała m.in. zbiory wierszy: „Atlantycka huśtawka” (2006), „Pęknięcia” (2016), „Ulotność” (2019), „Zawirowania” (2020). Laureatka I i II nagrody w konkursie Polonii Amerykańskiej Grupa Nord pt. „Najważniejsze polskie uczucie”, Passaic NJ, 2003. Członek ZLP, odział Rzeszów.