piątek, 26 lipca, 2024
Strona głównaOpowiadania„Słoneczny pocałunek: Los Angeles”

„Słoneczny pocałunek: Los Angeles”

Fot. pixabay.com

Nareszcie tak długo wyczekiwane lądowanie w Los Angeles. Potem tłum ludzi, odbieranie walizek. Naszych nie było. Jakżeby inaczej? Nawet mnie to nie zdziwiło. Figle płatane przez los cieszą się w mojej rodzinie długą tradycją.

Po przekroczeniu ostatniej bariery zaskoczyło nas znajome nazwisko wyglądające z kartki papieru, trzymanej wysoko nad głową przez jakiegoś osobnika płci męskiej: „Galik.” Tak, tak, to nasze. To my! Ktoś na nas jednak czeka! To już dobrze. Ale, o zgrozo, po powitalnym wstępie oczywiste się stało, że on nie włada ani językiem polskim, ani niemieckim. Do komunikacji pozostał nam więc tylko jeden: jego własny, ten tutejszy, nam mało znany sposób komunikacji, równie abstrakcyjny, jak ta część kuli ziemskiej. „Dziwny jest ten świat”, jak śpiewał Czesław Niemen. Myśląc globalnie, byliśmy wciąż u siebie, na naszej planecie. Ale czując lokalnie, a emocje często wyprzedzają rozum, wiedzieliśmy, że nic nas z tym kawałkiem Ziemi nie łączy. Na więzy – jakiekolwiek zresztą – i globalne, i lokalne, i międzyludzkie – trzeba sobie zasłużyć pracą, oddaniem, miłością, no i niewątpliwie stażem.

Inicjacja naszego anielskiego stażu rozpoczęła się słonecznym atakiem na nasze misternie i ciepło odziane ciałka, jak przystało na porę zimową w Nowym Jorku, skąd wylecieliśmy. Z bezchmurnego, jasnobłękitnego nieba bezwstydnie i bezlitośnie prażyło, paliło, topiąc nas w pocie nagle pobudzonym do produkcji, a wkrótce nawet do nadprodukcji, wielce dojrzałe, wybujałe rozmiarem i potencją, słońce. Elektroniczny termometr wyświetlał 102 stopnie Fahrenheita, czyli 39 Celsjusza. Dla wielu taka pogoda to zapewne apogeum rozkoszy. Mnie też się kiedyś wydawało, że lubię letnie upały. Pewnie nadal nie miałabym nic przeciwko nim – ale upałom! A nie megaupałom! I nie non stop, bez cienia oddechu.

Pogoda z tamtego dnia trwała przez półtora roku. Nawet zimą nie nadeszła oczekiwana pora deszczowa. Każdy dzień przez wiele miesięcy powielał warunki meteorologiczne dnia poprzedniego. Nie wiem, po co w ogóle nadawano prognozę pogody w dziennikach. Ten żar towarzyszył ludziom jednostajnie, bez najmniejszej nawet chmurki, bez burz, ale za to z efektami specjalnymi, których niestety nie zapowiadano w prognozie, ponieważ nigdy nie wiedziano, kiedy wystąpią, a myślę o trzęsieniach ziemi. Kiedy następnej zimy spadł deszcz, witałam go rzewną łzą i ciepłym pocałunkiem. Od tamtego momentu kocham deszcz. Rozwinęła się u mnie natomiast trwała i dostrzegalna alergia na słońce. Choć ten kalifornijski deszcz to też fenomen sam w sobie. To nie taki sobie opad. Na pewno nikt nie spaceruje z parasolem, kiedy leje. Parasol by tego nie wytrzymał. Tamten deszcz to też megadeszcz; to ściana wodna spadająca z nieba – tak to można określić wprost. I nie jest to metafora. Zapewne, na szczęście dla Kalifornijczyków, południowa część stanu nie doświadcza śniegu, z wyjątkiem obszarów wysokogórskich. Taki biały puch w mega-ilościach sparaliżowałby miasta skuteczniej, niż inne żywioły. Co to jednak za tęsknota dla Europejczyka! Jaka to strata ten brak czterech pór roku!

Zanim pierwszy dzień w L.A. dobiegł końca, atak słoneczny okazał się najmniej uciążliwy. Od momentu zajęcia miejsca w pojeździe naszego przewodnika o imieniu Mark, wysłannika czy zwyczajnie pracownika sponsorującej nasz przyjazd firmy, moje włókna nerwowe – w całości i każde z osobna – nie zaznały spokoju. Po pierwsze nasze walizki w liczbie osiem w ogóle nie dotarły tego dnia, dopiero dnia następnego; po drugie ekscytująca, wręcz brawurowa jazda Marka, śpieszącego się po coś w nieznane, przez prawie godzinę po sześciopasmówce wypełnionej co do centymetra pojazdami, zapierała nie tylko dech w piersiach. Przyłapywałam się momentami na nieoddychaniu… w ogóle. A Mark zmieniał pasy jak przysłowiowe rękawiczki. Nosiło go. Ja też lubię ostrą jazdę, ale nie w stylu kamikadze. Przeleciałam kulę ziemską po to, aby żyć, a nie umierać. No, żeby chociaż w katastrofie samolotowej… ale w samochodowej? To takie banalne! Udało mi się jednak, po długim czasie i tylko na chwilę, zapomnieć o Marku i jego ekstremalnej jeździe.

Gdy już wyraźnie zbliżało się miasto, ujrzałam na horyzoncie akcent dobrze mi znany: Hollywood. Nareszcie coś bliskiego; coś, co mi przypomniało, że należy się cieszyć, tryskać humorem i napompować dumą, że jestem tu, gdzie jestem; gdzie tak wielu chciałoby być, chociaż być… przez moment, a ja mogę tu zostać na zawsze, na resztę życia. Toż to komfort!

I te przybliżające się wieżowce. Co ja mówię? Drapacze chmur! Jakże imponujące. Każdy inny, każdy wypieszczony architektonicznie. Spytałam Marka, jak tylko potrafiłam, czy to coś przed nami to centrum miasta. Odparł: „Downtown”. Aha. Akurat tyle rozumiem. Rozłożywszy ten wyraz na dwa, pojęłam, że chodzi o dół, czyli down, no i miasto, czyli town. Czy dół w mieście to centrum? Chociaż dlaczego centrum miasta nie mogłoby być usytuowane w dole? Tylko… dlaczego wizualnie ten las wieżowców wydaje się położony na lekkim wzniesieniu? Same anomalia! Dobrze, że na razie głównie językowe.

Faktem jednak bezspornym jest, że takie skupisko drapaczy chmur występuje wyłącznie w jednym miejscu, czyli downtown. To można zaobserwować już z autostrady. Kilka dodatkowych, rozproszonych po mieście, samotnie wznosi się ku niebu, ale nie robią już takiego wrażenia, jak te skupione jeden obok drugiego. Ale co z tym miastem? Poza reprezentacyjną wysepką wieżowców cała reszta to niska zabudowa, w tym przeważająca liczba domków jednorodzinnych. Przestrzeń – kilkanaście tysięcy kilometrów kwadratowych i miejsce zamieszkania dla ponad dziesięciu milionów ludzi, to teren podzielony na kwadraty i prostokąty.Z samolotu wygląda jak układanka geometryczna. Te regularne figury wypełnione są ściśle szarymi z dużej odległości budynkami o płaskich dachach. To całe miasto! Z lotu ptaka! Ale jest coś, co zdobi tę monotonię krajobrazu… i odgórnie i oddolnie. To coś nazywa się – przyroda. Po jednej stronie tego kolosa – na północ i na wschód – wznoszą się góry, rozciąga się pustynia, ale i w pewnych obszarach sady cytrusowe, a po drugiej – zachodniej – Pacyfik. W tym wszystkim ważną rolę odgrywają palmy. Królują, rzec by można,nad domami, zawsze zielone i dla nas egzotyczne. Nadają miastu specyficzny charakter, rozświetlają i uświetniają je. I całe szczęście, że są wszędzie.

Mark przygotował niespodziankę: zawiózł nas wprost do paszczy lwa – do swego biura w centrum miasta, gdzie przez trzy godziny torturował nas pytaniami. Zrobił to z premedytacją, bez tłumacza.

Nie mam pewności, ale podejrzewam, iż założył, że znajomość języka angielskiego to dla każdego człowieka coś tak naturalnego, jak oddychanie. Nawet tu, w tym oziębionym klimatyzatorem pomieszczeniu, pot znalazł sprzyjające warunki do rozwoju. Biurokratycznie molestujące interview stało się wielce nieprzyjemnym wydarzeniem dnia. Jakże ja mogłam władać angielszczyzną po przebytym zaledwie parotygodniowym kursie językowym w Niemczech? W tym, będącym wyzywaniem procesie, poważnie nadszarpnął swe zdrowie mój podręczny słowniczek.       

Najtrudniejsza część wywiadu dotyczyła umiejętności i oczekiwań zawodowych Tadeusza. Ja i moje marzenia zawodowe nikogo nie obchodziły, więc i pytań skierowanych bezpośrednio do mnie nie było wiele. Ja to ikona: matka, żona, gosposia… i co tam jeszcze się tradycyjnie od kobiety oczekuje czy raczej oczekiwało, bo czasy się zmieniają, szczególnie w cywilizowanych regionach świata. Zresztą nie jestem i nigdy nie byłam szczególną fanką tradycji. Od dziecka, nawet jak się starałam, jak bardzo chciałam, nie wychodziło mi z nią, przez co odwróciło się ode mnie wiele osób. Ocenili mnie nie przez pryzmat, przez który można mnie było dostrzec, ale przez ten, który mnie zniekształcił, stosownie i tradycyjnie zinterpretował i zepchnął na szlaki zbyt kontrowersyjne do uczęszczania.

W biurze Marka przez zbyt długi czas musiałam opisywać, konstruować nasze historie, a szczególnie Tadeuszową. Przewracając strony słowniczka, nakreśliłam jego przedsiębiorczość, pomysłowość, doświadczenie biznesowe. Mark pytał i pytał. Chciał tak wiele wiedzieć, chociaż w zasadzie… to nie on, tylko jego kwestionariusz. Notował wiele. Niestety, zaprawdę nie wiem, dlaczego się tak wysilał i mnie dręczył. Patrząc z perspektywy czasu, doszłam do wniosku, że oczywisty był bezsens tego wyczynu. No, może jeśli potraktować to interview jako lekcję językową, była to dobra szkoła. Ale na tym jej sens się kończył. Ktoś mi kiedyś podszepnął jednak, że aby otrzymać środki finansowe przeznaczone na pomoc emigrantom, organizacja musi udokumentować na piśmie swoje wysiłki. Do tego tylko mógł służyć ten wywiad. Ironią losu jest fakt, że to był mój i mojej rodziny wysiłek, a oni otrzymali za niego dotację. Szkoda, że się nie podzielili, tylko zostawili nas na pastwę losu. Po tych nadludzkich staraniach z mojej strony, tuż po podróży, Mark odczytał nam swój wyrok. Zrozumiałam tylko jedno słowo: „work”.

– Powiedział coś o pracy. Chyba ma coś dla ciebie.

– To przecież doskonale. Los zaczyna się do nas od samego początku uśmiechać.

Nagle wkroczył do biura inny urzędnik. Język niemiecki nie był mu obcy. Jak miło! Nareszcie to ja mogłam zadawać pytania i w pełni zrozumieć odpowiedzi. Uczynnie przetłumaczył nam ten wyrok: Tadziu otrzymał pracę. Rozpoczyna za dziesięć dni. W rzeźni! W rzeźni? Mojemu mężczyźnie niebezpiecznie błysnęły źrenice.

– Co ja tam będę robił? – spytał wielce zakłopotany.

– Większość obsługuje taśmę. Zobaczysz, to nic skomplikowanego – odparł nasz niemieckojęzyczny pomocnik.

Doskonale rozumiem, że człowiekowi bez znajomości języka niewiele można zaproponować, ale po tym wyśrubowanym, szczegółowym przesłuchaniu przykro było się zorientować, że praca w rzeźni dla Tadzia była już z góry ukartowana. Cała ta maskarada w biurze Marka okazała się dla każdego z nas stratą czasu i energii. No, może tylko dla sponsora to po prostu sposób na mnożenie majątku. Wtedy pytałam naiwnie: „Ale dlaczego kosztem biednych ludzi?”

Dziś wiem, że to nie o ludzi chodziło (i chodzi), tylko o sprawy, numery, cyfry, czyli wszystko to, pod co ludzi można podstawić… i wykorzystać.

Poważnie osłabionych, tak fizycznie, jak i psychicznie, Mark napoił wodą i, wrzuciwszy do swego auta, wkroczył w następny etap powożenia. Dokąd? Marzyliśmy, że do miejsca, które da się nazwać domem. Mark swoim zwyczajem szarżował po ulicach miasta: światła, w prawo, w lewo, światła, prosto, światła, w prawo, itd… przez kilkanaście minut. Nagle zaparkował przed jednym z wielu budynków mieszkalnych na ulicy Hobart. Stanął przy rozległej, dwupiętrowej kamienicy zbudowanej na podstawie kwadratu, pustego pośrodku. Inne domy w pobliżu miały po sześć pięter. Im bliżej downtown, tym takich kamienic więcej. A z Hobart do centrum to relatywnie niewielki dystans, zaledwie kilka kilometrów.

Te budynki apartamentowe, bo tak się fachowo nazywały, zamieszkiwali w przeważającej większości kolorowi – czy to już dawno osiedli, czy też świeżo przybyli emigranci. Spotkać białe twarze pośród tych rzesz mieszkańców to nie lada gratka. Ale Mark dał sygnał do wyjścia. Posesja miała solidną i równie solidnie zabarykadowaną bramę. Otworzyła ją nam para bladoskórych, w średnim wieku. Z uśmiechem i potokiem słów uroczyście przekazali klucze do mieszkania, z góry opłaconego za pierwszy miesiąc. Po latach odkryłam, że sponsor miał obowiązek zapewnić nam dużo lepszy start, ale pominął tę część programu. Trudno zapomnieć wrażenie, jakie na mnie to „gniazdko” wywarło. Moje pozytywne nastawienie i optymizm nie wytrzymały tego ciosu. Nasze porzucone mieszkanie w Bremen, z przedpokojem, jasną i wesołą kuchnią, trzema dużymi pokojami, obszerną błękitną łazienką, z ogromnym balkonem i widokiem na park, wydało się nagle pałacem w porównaniu z tą wynajętą dla nas norą. Tak, to dobra nazwa. Inaczej tego nie określę, tylko norą. Już na korytarzu drażnił nozdrza dziwny, wielce nieprzyjemny zapach. Wkrótce odkryłam, że większość lokatorów to Koreańczycy, Gwatemalczycy i Meksykanie. To ich pichcenie wymykało się z domostw i atakowały nozdrza.

Po otwarciu drzwi wejściowych znaleźliśmy się natychmiast w niewielkim, ciemnym pokoju. Naprzeciw drzwi dwa wąskie okna zaopatrzone w solidne kraty zadziwiały swą brzydotą. Zabytkowy już klimatyzator dodatkowo blokował połowę jednego z nich. A za oknem? Wysoki płot siatkowy, za którym wyrastała kolejna wielopiętrowa kamienica. Jej okna przyglądały się ciekawie naszym. Wyglądali z nich psychicznie chorzy, emerytowani lokatorzy. Budynek ten usytuowano w tak bliskiej odległości, że tylko należałoby podziwiać tych pomysłowych deweloperów, którzy tak ekonomicznie wykorzystali działki. Na lewo od wejścia pokoik ów miał wnękę, gdzie mieściła się kuchnia. Promienie słońca z trudem do niej docierały. Na tej samej ścianie, obok wnęki, były drzwi prowadzące do maleńkiej sypialni. Tutaj, w tym mini-pomieszczeniu, zainstalowano ich więcej. Jedne, naprzeciw wejścia do salonu, prowadziły do łazienki, a inne, usytuowane na lewej ścianie, do obszernej szafy. Jak na szafę, oczywiście. Większość powierzchni sypialni zajmowały dwa materace: mniejszy i większy. To miały być nasze posłania. I były. W powietrzu unosił się zaduch, jakby nieczystości czy środków chemicznych, lub mieszanki jednego i drugiego.

Temperatura przypominała tę w parowniku cioci Janki, u której często spędzałam letnie wakacje, gdzie obserwowałam uroki życia wiejskiego. Na materacach leżała nowa pościel. Nasz szczodry sponsor wyposażył nas w kilka nieodzownych rzeczy. A jakże! Prześcieradła, poduszki, granatowe sztuczne koce do przykrycia i prześcieradła wierzchnie, którymi przykrywa się ciało, a na nie narzuca koce. Wielce zabawny system. Ale i wielce niepraktyczny. Rano nigdy nie wiadomo, gdzie prześcieradło, a gdzie koc. We wnęce kuchennej czekała na nas zastawa i sztućce: po trzy sztuki. Wszystko stare. Talerze plastikowe. Mały, okrągły, starszy niż sam budynek stolik i z trudem trzymające się na stojąco trzy krzesełka dopełniały wystroju tegoż domostwa, teraz naszego.

To jednak nie koniec ciekawostek związanych z tym miejscem. Podczas mycia rąk w obskurnej łazience, a to delikatne określenie, przyuważyłam brązowego robaczka pełzającego sobie po ścianie, a po chwili drugiego.

– Tadziu! Pomocy! – zareagowałam krzykiem.

Przybył natychmiast. Daleko w końcu nie miał. Chociaż jakiś plus tego miejsca.

– Tadziu, co to jest? Zabij to to.

– To, to nic takiego. Taki sobie robaczek.

– Ale jaki? Znasz go? Widziałeś kiedyś coś podobnego?

– Jak by ci to powiedzieć… kiedyś tak – wyraźnie się jąkał.

– Coś kręcisz. Jeżeli wiesz, to powiedz. I zrób coś z tym.

– To są, kochanie, ale się nie przejmuj, takie zupełnie niegroźne stworki. Nazywają się potocznie… tak niewinnie… karaluszki.

Łazienkę przeszył mój niekontrolowany okrzyk zgrozy. Nie znoszę, zapewne jak większość osobników płci pięknej, robactwa. A z tymi „niegroźnymi” maludami walczyłam potem przez cały rok wszelkimi możliwymi sposobami i środkami. Dokonywałam masowych morderstw. Ale te uparciuchy zawsze jednak powracały. Cóż to dla nich? Istnieją na ziemi od około trzystu milionów lat! Przyuważyłam kiedyś, jak u sąsiadki pochodzącej z Gwatemali, spacerowały sobie całymi stadkami wolno i bezkarnie po stole, podczas gdy ona i jej dzieci spożywali posiłek. Nic więc dziwnego, że i do nas docierały w swej pokojowej międzysąsiedzkiej wędrówce. W końcu żyły w wolnym kraju.

Tamtego dnia, gdy Mark nas opuścił, nie bardzo wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Bez mebli, telewizora, radia, telefonu, naszych osobistych rzeczy, samochodu, jedzenia, picia, języka i znajomych poczuliśmy się dotkliwie upokorzeni, samotni, wyobcowani, zagubieni i boleśnie smutni.

– Ja wolałem w Bremen. Po co tu przylecieliśmy? Nie mam się z kim bawić! Ja chcę do domu – wszczął głośne jęki Maciek.

To dla niego wstrzymywałam napływające łzy, przywoływując uśmiech „prezesa”. Tak go nazywałyśmy w liceum z Alicją, ale teraz wiem, że powinien się nazywać „uśmiech amerykański”. Pojęcie „dom” na razie było wielce teoretyczne. Z czasem nauczyłam się od Amerykanów takiej zdrowej, wydaje mi się, zasady, że dom jest tam, gdzie nasz dobytek i nasze serca. Serca mieliśmy przy sobie, a dobytek miał zaraz dojechać, tymczasem w tych ośmiu walizkach. Była tam pościel, garnki, zastawa stołowa, zabawki, albumy i inne ważne pamiątki. Wspólnie z nimi zawsze tworzyliśmy dom. Adresy się zmieniały – i zmieniają – ale ten najważniejszy dobytek, ten który trzyma rodzinę, otula, scala, emocjonuje i tym samym kreuje, ten zawsze był i będzie z nami. Zaproponowałam, aby przejść się na zakupy.

– Świetny pomysł – wykrzyknął udający normalność Tadeusz. Odszukaliśmy tych dwoje państwa opiekujących się posesją.

Zajmowali oni jedno z mieszkań i pełnili funkcję dozorców, czyli menedżerów. Z pochodzenia Węgrzy, chętnie objaśnili nam drogę do najbliższego sklepu. Dysząc z upału, po kilkunastu minutach nieśmiało przestąpiliśmy próg marketu. Coś dziwnego wisiało w powietrzu… i na twarzach ludzi. Wszyscy, absolutnie wszyscy w markecie byli Koreańczykami. Zapach w całym sklepie przyprawiał o mdłości. Zapewne oferowano tam wiele przysmaków, ale nam nieznanych. Ostatecznie kupiliśmy mleko, jakiś sok i środki czystości do odświeżenia norki – tak nazwaliśmy nasz ,,apartament”. Chleba nie było tam w ogóle. Przybici powróciliśmy do naszych Węgrów. Po ciężkiej próbie konwersacji odkryłam, że mieszkamy w dzielnicy koreańskiej. Stąd ten market. Ale oni, Węgrzy, pojadą w nocy, gdy się ochłodzi, na zakupy do innego, europejskiego supermarketu, to nas z sobą zabiorą.

Wyruszyliśmy około godziny dziesiątej. Nasz węgierski bratanek długo krążył ulicami i uliczkami. Nagle ukazał się sporych rozmiarów rosyjski market. Rzeczywiście, wiele produktów szczyciło się europejskim pochodzeniem. Nie uszły mojej uwagi nawet polskie kompoty – z wiśni! Trochę tego nakupiliśmy. W każdym razie obowiązkowe kiełbasy i szynki trafiły do lodówki. Po powrocie spożyliśmy w norce zbyt obfitą jak na noc wieczerzę. Wypadało już tylko, choć z dozą niepewności, ale z ogromnym zmęczeniem, wypróbować nasze nowe posłania. Powieki ciążyły. I bardzo dobrze. Bez tej zbawiennej słabości pewnie bym w ogóle nie zasnęła. Wsłuchiwałam się tylko jeszcze przez długi moment w odgłosy nieznanego mi miasta, podobno prawdziwego kolosa. Nie powiem, aby wydały mi się one przyjazne człowiekowi. Najefektowniej wyły syreny wozów policyjnych. Co parę minut. Nagle nastąpiła strzelanina… i to imponująca. Jak na filmie. Całkiem w pobliżu. Tadziu aż usiadł na łóżku z wrażenia i nie dowierzał. Ogarnęła mnie panika.

– Boję się, Tadziu. A jak jakiś uciekający przestępca właduje się nam do mieszkania?

– To nam raczej nie grozi. Przecież jesteśmy zakratowani.

– Rzeczywiście! Ach, to dlatego te kraty! Jakaż tu musi być przestępczość! Co my tu robimy? Jak będziemy żyć w takim upale, wśród karaluchów i przeszywających powietrze pocisków?

Żal mi nas, ale najbardziej jednak Maćka. Mam przeczucie, że go skrzywdziliśmy. Wiesz, o czym marzę?

– Chyba wiem, ale powiedz.

– O powrocie do Europy.

Tadeusz spojrzał na mnie smutno i poważnie.

– Nie mamy za co. Wiesz przecież. Nie starczy naszych dolarków na trzy bilety. No i… nie mamy dokąd. Przecież wiesz. Zamknęliśmy za sobą wszystkie drzwi. Nie każ mi tego powtarzać. Mnie też jest ciężko na sercu.

Ta prawda zabolała mnie tak dogłębnie, jakby mogła to zrobić zabłąkana kula z broni, która dawała o sobie znać parokrotnie tej nocy. Tadeusz szybko się zreflektował, wiedząc jak bardzo potrzebuję wsparcia, a nie dotkliwej prawdy.

– Ale będzie dobrze. Zobaczysz. Mam pracę, a to najważniejsze. Zarobimy. Odłożymy. Może byś skończyła jakieś studia? A potem wrócimy na stary kontynent, jeśli jeszcze będziemy tego chcieć. Wiesz, może się akurat tu zaaklimatyzujemy… kiedyś. Może spotka nas coś niezwykłego. W każdym razie będzie dobrze. Musi być. Początki są zawsze i wszędzie trudne. Przetrwamy. Przyzwyczaimy się. Teraz śpij. Tutaj jesteśmy bezpieczni.

Alicja Liwerska-Paluch


Alicja Liwerska-Paluch – autor, historyk sztuki, wykładowca, absolwentka UCI i Harvard University. Związana z Bostonem, Poznaniem i Paryżem. Pasja do odkrywania intrygujących miejsc, ludzi, ich losów oraz ciekawość świata stały się źródłem wiedzy i inspiracji, które zaowocowały działalnością literacką. Amerykańskie Marzenie, to powieść, z którą utożsami się każdy emigrant – i nie tylko – która porusza, opowiadając o tych, którzy podjęli wyzwanie poszukiwania swego miejsca na Ziemi…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -