Padał mokry śnieg. Było ponuro i zimno. Mimo obiadowej pory, ludzie kręcili się we wszystkie strony, z mniejszymi i większymi pakunkami. Niektórzy nieśli choinki. Uliczne dekoracje przypominały o świętach. Reklamy sklepowe zachęcały do zakupów.
– Wesołych świąt.
Przede mną stała młoda, ładna dziewczyna.
– Dziękuję i nawzajem – odpowiedziałem głupio.
– Nie poznajesz mnie?
Spojrzałem na nią uważniej. Te czarne, wielkie oczy wydały mi się znajome. Twarz miała skupioną, a lewa powieka lekko jej drżała. Nie wyglądało to na podryw.
– Nie poznajesz – stwierdziła ze smutkiem.
– To może mi się przypomnisz przy kawie?
Kiwnęła głową.
– Ale – dodała po chwili – postawisz coś konkretnego do zjedzenia.
A więc o to chodziło. Głodna. Bezdomna? Nie wygląda na zagłodzoną.
– O.K.
Weszliśmy do pobliskiej restauracji. Nie było wielu ludzi. Wybrała stolik pod oknem. Kiwnąłem na kelnerkę, która nie spiesząc się podeszła.
– Co zjesz? – zwróciłem się do nowej znajomej, a właściwie nowej nieznajomej.
– Schabowy, frytki, zestaw surówek, cola i szarlotka – wyrecytowała.
– A dla pana?
– Espresso.
Kelnerka odeszła, a ja patrzyłem prosto w te czarne oczy.
– No więc?
– Co więc? – Wzruszyła ramionami.
– Jak się nazywasz?
– Aniela Jakaśtam.
Kelnerka postawiła przed nią colę i szarlotkę. Dziewczyna wypiła łapczywie i z apetytem zaczęła jeść ciastko. Przypomniałem sobie, jak przez mgłę, że znałem kogoś, kto zawsze najpierw jadł deser.
– Anielo Jakaśtam powiesz mi w końcu skąd się znamy?
– Nie znamy się.
– Pytałaś się, czy cię poznaję, więc musieliśmy się już spotkać.
– Nie.
Pomyślałem, że była po prostu głodna i wymyśliła oryginalny sposób na wyżebranie obiadu. Uśmiechnąłem się. Niech się naje. Ładna i pomysłowa.
Podeszła kelnerka i postawiła przed nią talerz ze schabowym i zabrała opróżnione naczynia.
– Jeszcze jedną colę proszę.
Palcami zaczęła wybierać po jednej frytce.
– Dobre.
Zjadła wszystkie. Pokroiła kotlet na małe kawałeczki i odłożyła nóż. Nabiła na widelec pierwszy kawałek. Nie wytrzymałem
– To powiesz mi wreszcie coś o sobie?
Dopiłem kawę, odłożyłem filiżankę i oparłem się wygodnie.
– Opowiem ci bajkę.
– Słucham.
– Dawno, dawno temu, za górami i lasami, na Podkarpaciu, była sobie maleńka wioska. W tej wiosce była maleńka chatka, a w niej żyło sobie szczęśliwe młode małżeństwo. Niezbyt bogate, ale i nie ubogie. Takie sobie zwyczajne. Pewnego razu kobieta urodziła bliźniaki. Były to piękne dziewczynki. Ale szczęście nie trwało długo. Jedna bardzo chorowała i w końcu zmarła. Matka obwiniało o to tę drugą. Karmiła, ubierała, kupowała zabawki, ale nie umiała ukryć żalu do niej. I do swego męża, że nic nie zrobił, że nie uratował tej pierwszej. W końcu mąż się zdenerwował i odszedł w siną dal. Słuch po nim zaginął. A ta druga rosła w poczuciu winy. W końcu nie wytrzymała i też odeszła z domu. Miała wtedy szesnaście lat. Szła przez góry i doliny, lasy i pola, przechodziła przez strumyki i rzeki, aż w końcu głodna i zmęczona dotarła do dużego miasta. Wszystko tu było obce. Nie znała nikogo, nie miała pieniędzy. Usiadła na ławce i pomyślała, że przyjdzie jej z głodu i żalu umrzeć na tej ławce wśród ludzi. I wtedy, nagle, zjawił się książę. Był piękny, wysoki i niewiele starszy od niej. Powiedział, że białego rumaka zostawił na parkingu ale do zamku jest niedaleko, więc mogą pójść piechotą. I poszli. Zamek księcia mieścił się na trzecim piętrze, a że król z królową wyjechali akurat do ościennego królestwa, książę mógł zająć się biedną dziewczyną. Dbał o nią. Obsypywał klejnotami w postaci plastikowej bransoletki i drewnianych korali.
Czułem, że coraz bardziej zasycha mi w gardle, a krew odpływa i robi mi się słabo.
– Ale król z królową – kontynuowała nie patrząc na mnie – mieli wkrótce wrócić, więc książę wyrzucił biedną dziewczynę. Nie, nie na bruk. Dał jej adres jakiejś swojej ciotki, która miała jej pomóc. Pomogła. Zawiadomiła władze, że małolata błąka się po mieście i biedna dziewczyna trafiła do sierocińca. Książę o niej zapomniał. Koniec bajki.
– Nie zapomniał – wychrypiałem. – Pytałem ciotki. Powiedziała, że odnalazła ojca i wyjechało do niego. Nie wiadomi gdzie. Rodzice byli wściekli. Zabronili mi jej szukać. Ja miałem maturę, potem egzamin na studia…
Czułem jak ogromna gula siedzi mi w gardle.
– Kim ty jesteś? Gdzie jest Marzena?
– Marzena w końcu odnalazła swego ojca. Zaopiekował się nią.
– Gdzie jest Marzena? – powtórzyłem pytanie.
– Nie żyje.
Podniosła na mnie swoje piękne oczy. Oczy Marzeny.
– To była twoja matka.
Wzruszyła ramionami.
– Rozmus. Ty jesteś Aniela Rozmus.
– Może. Dziękuję za obiad i do niezobaczenia.
Wstała i wyszła. A ja nie miałem siły, żeby wstać i pobiec za nią. Czułem, że nogi mam jak z ołowiu. Marzenka. Moja mała Marzenka.
– Można to zabrać? – Dotarł do mnie głos kelnerki.
– Tak, i proszę wódkę. Podwójną.
Nie wybiegł, nie zrozumiał. Dupek! Dupek. Powtórzyłam na głos i obejrzałam się, czy przypadkiem nikt nie usłyszał. Chyba jednak usłyszał ten starszy pan, bo popatrzył na mnie jakoś dziwnie. Mama miała rację. On nie jest nic wart. Zero. Nul. Ale przynajmniej dałam mu do myślenia. Wbiegłam na nasze drugie piętro, jak zwykle przeskakując po dwa stopnie. Nacisnęłam dzwonek.
– Znowu klucza nie zabrałaś.
W przedpokoju ściągnęłam buty nie schylając się.
– Oberwiesz kiedyś obcasy.
– Sam jesteś?
– Sam. Jadłaś coś? Mogę ci podgrzać pierogi.
– Jadłam. Łał, jak tu pachnie lasem.
W pokoju był niesamowity bałagan. Olbrzymie, sięgające sufitu drzewko stało dumnie w kącie pokoju. Wióry i obcięte gałązki leżały między pudłami z bombkami i zabawkami. Wyciągnęłam pleciony z kolorowego papieru koszyczek.
– Pamiętasz? Jak byłaś mała robiliśmy takie ozdoby.
– Pamiętam – westchnęłam z nostalgią i zaczęłam pomagać w dekorowaniu choinki. Wyciągnęłam łańcuch, do którego co roku dodawaliśmy kolejne ogniwa. Takich już nikt nie robi. – Mama nie miała cierpliwości do klejenia.
– No, nie miała.
Chwilę pomilczeliśmy.
– Dziadku, powiedz, dlaczego świat jest taki skomplikowany?
– Świat jest w porządku, to ludzie go komplikują.
– Widziałam go.
– No i?
– Naciągnęłam go na schaboszczaka i opowiedziałam bajkę.
– Zrozumiał?
– Nie wszystko, ale imię i nazwisko pamiętał.
Zapadła cisza, a ja analizowałam każde jego słowo. Nie takiej reakcji się spodziewałam. No cóż, mam bujną wyobraźnie. W końcu dziadek się odezwał.
– Jutro pojedziemy na wieś. Na groby.
Kiwnęłam głową. Od kilku lat, zawsze jeździmy tam w pierwszy dzień świąt.
Przy wigilijnym stole, jak zwykle siedzieliśmy w trójkę.
– Niech pokój w sercach zagości.
Mówił zawsze dziadek, a my powtarzałyśmy za nim. W radiu cichutko ktoś śpiewał „Cicha noc, święta noc…”.
Zabrzęczała komórka. Spojrzałem na ekran. Mama. Z niechęcią odebrałem. Po usłyszeniu steku pretensji, że się nie odzywam, że jestem wyrodnym synem, udało mi się wtrącić, że nie przyjdę. Nie, na pewno nie! Tak, nie przyjdę na wigilię. Jestem chory. Nic poważnego. Nie przyjeżdżajcie.
Przyjechali.
– Jak ty wyglądasz? Naprawdę jesteś chory! – stwierdziła mam ze zdziwieniem. – Myślałam, że to ta twoja znajoma (jak zwykle nie powstrzymała się od ironii) jest u ciebie.
– Zerwałem z nią.
– Kiedy? – Ucieszyła się mama, a ojciec zrobił zdziwioną minę.
– Jutro?
– Co jutro?
– Jutro z nią zerwałem.
– Chyba wczoraj, albo zerwę.
Ton mamy był lodowaty, a ojciec się zaśmiał. Wystarczyło jednak jedno oburzone spojrzenie, żeby zrobił zatroskaną minę.
– Jutro jej to powiem, a zerwałem dzisiaj w południe. Czy to tak trudno zrozumieć?
Matka zacisnęła usta, aż zrobiła się wąska kreseczka. Pewnie znowu ze trzy dni będzie obrażona. Trudno. Muszę przestać się tym przejmować. Nie mam już osiemnastu lat.
Dziadek wyciągnął z bagażnika wiecheć z choiny udekorowany bombkami i szyszkami, a my wzięłyśmy znicze. Pomimo wczesnej pory na śniegu było wydeptanych sporo śladów. Ja, jako wielbicielka Indian Karola Maya zauważyłam, że wszystkie ślady są jednakowe. Duże męskie buty. Ktoś krążył po cmentarzu. Z daleka zobaczyłam, że wysoka postać w czarnym płaszczu stoi przy „naszym” grobie.
– Dupek?! – Nie wierzyłam własnym oczom.
– Anielko!
Mama była wyraźnie oburzona moim słownictwem. Zwalczała wulgaryzmy u swoich uczniów, a u mnie przede wszystkim.
– Znasz go? – dodała po chwili niepewnie.
– Tak jakby – i cofnęłam się przezornie za dziadka.
– Kto to?
W tym momencie mężczyzna się odwrócił i popatrzył na nas zaskoczony.
– Marzenka?
Mamę zamurowało.
– Marzenko, myślałem, że …. Twoja córka powiedziała….
– Bo dla ciebie mama umarła! – Wychyliłam się zza pleców dziadka. Nie istniejemy dla ciebie! Książę od siedmiu boleści.
– Anielko – upomniała mnie mama słabym głosem.
– Jestem Jan Rozmus. – Dziadek wyciągnął rękę. – Moją córkę Marzenę i wnuczkę Anielę chyba pan zna.
– Znam. Robert Zawilski. Szukałem grobu… Chciałem kwiaty…, i świeczkę zapalić. Bo Anielka…
– Skąd znasz Anielkę? Co od niej chciałeś?
– To ja mamo! Znalazłam go! Przez Internet. Łatwo było.
Świąteczny poranek był mroźny. Śnieg skrzypiał pod nogami. Pomimo nieprzespanej nocy nie czułem zmęczenia. Pamiętałem wieś, z której pochodziła Marzena. Byłem wściekły na siebie, że przez te wszystkie lata jej nie szukałem. Dlaczego? Nic nie miałem na swoje usprawiedliwienie. Studia, praca, wpływ matki. Bzdura! Byłem dorosłym człowiekiem, mogłem ją odnaleźć. Teraz to już za późno. Marzena nie żyje. Położyłem kwiaty na grobie i przyjrzałem się napisom. Ewa Rozmus z d. Cichy. Rok urodzenia 1956. To chyba jej matka. W tym momencie poczułem na sobie czyjś wzrok. Stali za mną: ta mała od bajki, jakiś starszy pan i Marzena. Zaniemówiłem. Dopiero po chwili wykrztusiłem.
– Marzenka? Myślałem… Twoja córka powiedziała…
– Bo dla ciebie moja mam umarła!
Mężczyzna wyciągnął do mnie rękę i się przedstawił. Rozmus, znaczy ojciec, nie mąż. Poczułem ulgę.
Dziewczyna coś mówiła, a do mnie nic nie docierało. Patrzyłem na Marzenę. To nie była ta sama szesnastolatka zagubiona i wystraszona. Ta kobieta patrzyła na mnie śmiało. Trochę ze zdziwieniem, trochę z pogardą. Wyniosłością?
– Witaj, o niczym nie wiedziałam.
– To my uknuliśmy ten spisek – wtrącił Jan. – Myślę, że moglibyśmy Roberta zaprosić na świąteczne śniadanie.
Anielka wydęła usta i odwróciła się na piecie. Marzena tylko skinęła głową.
Siedzieliśmy we czwórkę w małym mieszkaniu na drugim piętrze przy ogromnej choince. Patrzyłem na Marzenę i przypominałem sobie tamtą dziewczynę. Ładną z czarnymi oczami i rozczochranym warkoczem. Teraz siedziała obok mnie piękna kobieta. Dobrze ścięte włosy falowały przy każdym ruchu głowy. Dyskretny makijaż podkreślał jej subtelną urodę. I nagle dotarło do mnie, dlaczego nie potrafiłem wytrwać w żadnym związku. Porównywałem swoje kolejne partnerki z Marzeną.
– Twoja córka jest do ciebie bardzo podobna.
– Nasza córka – szepnęła i zaczęła nerwowo jeść sernik.
Pomyślałem, że to są cudowne święta.
Z radia płynęła kolęda „Cicha noc, święta noc…”.
Jadwiga Buczak
Jadwiga Buczak – oświęcimianka z urodzenia, rzeszowianka z wyboru. Przez wiele lat prowadziła bibliotekę w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu. Jest autorką komedii kryminalnych: „Nadzieja do kwadratu” i „Nadzieja w tarapatach” oraz kilku kryminalnych opowiadań: „Kradzież Mony Lisy”, „Wieczór autorski” i „Bidul”. Wydała trzy tomiki poezji: „Słowa nieuśmiechnięte”, „Jesienne kwiaty” i „Listy niewysłane”. Poza tym jej pasją jest również malowanie, rysowanie i rzeźba ceramiczna. Należy do Regionalnego Stowarzyszenia Twórców Kultury w Rzeszowie.