Najnowszym członkiem rady miasta Charlton, miasteczka położonego ok. 15 mil od Worcester i liczącego niespełna 14,000 mieszkańców, jest Barbara Żurawski, która przeprowadziła się tam z Dudley jesienią ubiegłego roku. Barbara Żurawski jest znaną postacią w lokalnych kręgach polonijnych: jest adwokatem, od lat pracuje w branży ubezpieczeniowej i udziela się społecznie w różnych organizacjach i inicjatywach. Nigdy nie kryła też swoich politycznych ambicji, choć jak sama przyznaje, nie sądziła, że uda jej się je zrealizować już w tym roku. O swoim politycznym sukcesie w wyborach, które odbyły się 2 maja, opowiada w rozmowie z „Białym Orłem”.
„Biały Orzeł”: Wygrała Pani na początku maja wybory do rady miasta w Charlton. Skąd wziął się pomysł, aby kandydować?
Barbara Żurawski: Zawsze byłam zaangażowana w lokalne sprawy i lokalną politykę. Jeszcze mieszkając w sąsiednim Dudley, zanim przeprowadziłam się do Charlton, służyłam jako członek miejskiej rady rozwoju ekonomicznego. W październiku w zeszłym roku przeprowadziliśmy się do Charlton, kupiliśmy tu dom. Ale te miasta nie tylko ze sobą sąsiadują, łączą je wspólne inicjatywy, organizacje, a nawet władze, jak na przykład w przypadku szkolnictwa. Po przeprowadzce grupa mieszkających tu politycznie aktywnych osób zwróciła się do mnie z pytaniem, czy zechciałabym startować w wyborach. Były to osoby, które mnie znały i uważały, że spełniam wszelkie wymogi, aby ubiegać się o tę funkcję. Zgodziłam się.
Ale o polityce myślała Pani już od jakiegoś czasu…
Tak, ale czekałam na odpowiedni moment. Myślę, że z własnej inicjatywy startowałabym dopiero w kolejnych wyborach. Chciałam trochę się tu zadomowić, poznać więcej osób. Będąc nowym mieszkańcem miasta nie sądziłam, że będę miała szanse na zwycięstwo w tegorocznych wyborach, ale ostatecznie się udało. A było wiele czynników, które nie wróżyły mi szans w tym roku. Poza tym, że byłam tu nowa, jestem młoda, jestem kobietą i na dodatek imigrantką. W Charlton 95% zarejestrowanych wyborców to republikanie, z konserwatywnymi poglądami. Ja również jestem zarejestrowana jako republikanka, ale mimo wszystko musiałam pokonać wiele trudności. Myślę też, że ludzie podchodzą dziś do polityki z niesmakiem. Kraj jest bardzo politycznie podzielony i to ma również przełożenie na gruncie lokalnym. Miałam wrażenie, że ludzie nie chcą się angażować, że w wyborach będzie bardzo mała frekwencja. Było jednak odwrotnie, głosowało sporo osób.
Żeby mogła Pani startować w wyborach, lokalni mieszkańcy musieli podpisać Pani petycję. Oficjalnie stała się Pani kandydatką w marcu, czyli zaledwie dwa miesiące przed samymi wyborami. Jak udało się Pani przedstawić wyborcom i pozyskać ich zaufanie w tak krótkim czasie?
Bardzo dużo zawdzięczam ludziom, którzy mi w tym pomogli. Myślę, że zaprocentował też mój dorobek zawodowy i moje zaangażowanie społeczne od wielu lat. Zna mnie sporo osób z Dudley, gdzie mieszkałam i gdzie pracuję, a te miasta są ze sobą powiązane. Wiele osób napisało listy do lokalnej gazety, wyrażając poparcie dla mojej kandydatury, prawie co tydzień ukazywał się list na mój temat. Poza tym udało mi się nawiązać kontakt osobisty z wieloma osobami. Staliśmy z banerami na trawniku przed siedzibą rady miasta – z dziećmi, moją mamą, całą rodziną – i starałam się rozmawiać z każdym, kto poświęcił mi czas. Chodziłam też od domu do domu, pukałam do drzwi i przedstawiałam się wyborcom. Wysyłałam też ręcznie napisane pocztówki do wszystkich osób, które głosowały w poprzednich wyborach. Zamówiliśmy banery i napisy, które ludzie mogli umieścić przed domami. Dużo się mówi dziś o mediach społecznościowych, ale jestem przekonana, że wybory wygrywa się starymi metodami, czyli kontaktem osobistym.
Czy wyniki wyborów Panią zaskoczyły?
Tak. To znaczy miałam nadzieję, że wygram, bo gdybym jej nie miała, nie odważyłabym się w nich startować. Ale mimo wszystko tak, byłam zaskoczona. W dniu wyborów, od 6 rano do prawie 10 wieczorem, nie miałam nawet okazji usiąść. Starałam się rozmawiać z każdym wyborcą, który zamierzał oddać głos, dziękowałam im, nawet tym, którzy na mnie nie głosowali. Bo uważam, że już samo to, że głosują, że się angażują, jest niezmiernie ważne i powinno być doceniane.
Na czym polegał Pani plan wyborczy? Czy są jakieś specyficzne tematy, postulaty, na których oparła Pani swoją kampanię?
Charlton jako miasto ma duży potencjał rozwoju. Myślę, że w ciągu następnych 5 do 7 lat podwoi się tutaj liczba mieszkańców. Jest to też atrakcyjna lokalizacja dla inwestorów, co widać po różnych projektach, jakie są tu obecnie realizowane. Miasto jest bardzo dobrze skomunikowane dzięki autostradom. Zagęszczenie Charlton jest obecnie na poziomie 23 procent, więc jest tu przestrzeń dla rozwoju. Przez miasto ciągną się też tory i jest nadzieja, że kiedyś Charlton będzie można połączyć koleją z niedalekim Worcester, a stamtąd jest już tylko 45 minut do Bostonu. Warto też zaznaczyć, że Charlton ma bardzo niskie podatki, właściwie najniższe w tej części stanu, co przyciąga tutaj nowych ludzi i biznesy. Jeżeli chodzi o moje postulaty, to najważniejszym punktem mojego programu wyborczego było utrzymanie niskich podatków. Dopóki Charlton będzie przyciągać przedsiębiorców i inwestorów, budżet miasta będzie na plus. Pozwoli to nam nie tylko utrzymać niską stopę podatkową, ale również inwestować w infrastrukturę miasta, w nowe szkoły, obecnie budujemy nowy posterunek straży pożarnej. Jest to bardzo dynamiczny czas w dziejach miasta i jestem przekonana, że w roli radnej mogę wnieść tu dużo dobrego. Jestem tego pewna.
Czym dokładnie zajmuje się rada miasta? Na czym polega Pani rola?
Po zaprzysiężeniu do rady zostałam wybrana na stanowisko jej sekretarza (clerk). Jestem odpowiedzialna za wszelkie ogłoszenia, sprawozdania i przekaz informacji do mieszkańców miasta. Moim zdaniem nasza praca polega w dużej mierze na synchronizacji wszystkich innych rad i organów miejskiego rządu, w tym zatwierdzanie różnych decyzji, planów, inicjatyw oraz budżetu miasta. Rada miasta odpowiada też za referenda miejskie na różne tematy i nadzoruje pracę managera miasta, którego rada miasta zatrudnia.
Wśród Polonii mamy bardzo niską reprezentację w polityce, nie tylko na poziomie miejskim, ale również i stanowym, nie mówiąc już o federalnym. Bardzo rzadko się zdarza, że Polacy startują w wyborach. Co powiedziałaby Pani Polakom w Massachusetts, aby skłonić ich do większego zaangażowania bądź odważenia się, by samemu startować w wyborach?
Myślę, że jest to kwestia wiary w siebie. Nie ma powodu, dla którego Polacy mieliby być wykluczeni z lokalnych władz, każdy obywatel może startować w wyborach, jest to na wyciągnięcie ręki. Oczywiście trzeba też na to zapracować. Uważam, że jest wielu Polaków tu, w Massachusetts, czy w sąsiednim Connecticut, którzy mają niesamowite osiągniecia, są znani i zaangażowani społecznie. Ale brakuje im wiary w siebie i w to, że mogą coś takiego osiągnąć. Polacy mają dobrą opinię, ciężko pracujemy, płacimy podatki, nie jesteśmy karani i wierzymy w „American Dream” – czyli amerykański sen. Nie ma powodu, dla którego zaangażowanie się w lokalną politykę nie miałoby być jego częścią. Myślę, że jako Polacy mielibyśmy wtedy szansę bardziej zaistnieć jako grupa społeczna i być bardziej docenieni.
Rozmawiał Darek Barcikowski
Kontakt z Barbarą Żurawski można nawiązać pisząc na b.zurawski@yahoo.com bądź telefonicznie pod 774-312-5519.