Rozmowa z Januszem Gajosem o Nowym Jorku, aktorstwie i szczęściu.
Odwiedzał Pan już Nowy Jork wielokrotnie. Pamięta Pan swoją pierwszą wizytę?
Dokładnie pamiętam. Pierwszy raz byłem tutaj z przedstawieniem Teatru Kwadrat Edwarda Dziewońskiego w 1976 roku na jesieni. Wysiadając wówczas na lotnisku JFK, miałem wrażenie, że jestem na innej planecie. Wszystko wyglądało przecież zupełnie inaczej niż w Polsce. Później przez lata odwiedzałem Nowy Jork wielokrotnie, jednak za każdym razem byłem tutaj nie dłużej niż 3-4 dni, tak więc na cały ten świat spoglądałem niejako z pewnego dystansu.
Lubi Pan Nowy Jork? Mógłby Pan tu mieszkać?
Lubię, chociaż zawsze traktowałem to miasto przede wszystkim jako ciekawostkę i wielką atrakcję turystyczną. Czy jednak mógłbym tu mieszkać? Tego akurat nie jestem pewien. Warszawa jest teraz również miastem dosyć ruchliwym i głośnym, ale trudno ją porównać z Nowym Jorkiem. Mieszkając tutaj musiałbym się przestawić na inny sposób pojmowania otaczającej mnie rzeczywistości. Nie wiem, czy byłbym do tego zdolny.
Ma Pan w metropolii jakieś ulubione miejsca?
Dla mnie takimi symbolami Nowego Jorku są Times Square, Broadway i Central Park. Któryś już raz mieszkamy z żoną w hotelu w pobliżu tego ostatniego. Tak więc kiedy tu jesteśmy, z przyjemnością odwiedzamy tę oazę spokoju.
Podczas obecnego pobytu zwiedzili Państwo również muzeum Word Trade Center. Wspominał Pan, że był na jednej z wież podczas pierwszej wizyty w 1976 roku, a także odwiedził teren WTC tuż po zamachu. Jak się Pan czuł widząc to miejsce ponownie po latach?
Tak, w 1976 roku, w ramach zwiedzania atrakcji turystycznych, organizatorzy zawieźli nas na jedną z wież. Nie pamiętam tylko na którą. Przeżycie w każdym razie było nieziemskie. Odwiedziłem to miejsce również niespełna miesiąc po ataku 11 września 2001. Pamiętam dymiące zgliszcza i kwiaty wplecione w siatkę. Czuło się ogrom tej tragedii, a całość robiła straszne i przygnębiające wrażenie. Było to przeżycie, które trudno opisać słowami. W tej chwili muzeum Word Trade Center jest pełnym dostojeństwa miejscem, gdzie w ciszy i spokoju przeżywamy na nowo tę tragedię.
Podczas wizyty w Nowym Jorku nie rozstaje się Pan praktycznie z aparatem. Nie wszyscy wiedzą, że fotografia jest Pana hobby od wielu lat?
Nie wypieram się swojej pasji i tego, że lubię fotografować. Mówmy jednak szczerze. Obecnie wszyscy mają kamery, chociażby w telefonach. Dzisiaj fotografowanie stało się więc rzeczą tak powszechną i codzienną, że określenie amator fotografii wobec człowieka, który uprawia fotografię, nie wzbudza specjalnego podziwu i nikogo już nie nobilituje. .
Cale życie był Pan po drugiej stronie kamery?
No właśnie może dlatego chciałem zajrzeć z innej strony. Fotografowanie sprawia mi przyjemność i to z kilku powodów. Lubię znajdować ciekawe miejsca i motywy, które można kadrować w interesujący sposób. Lubię też fotografować ludzi – z zaskoczenia i niespodziewanie – wtedy te zdjęcia są najbardziej naturalne i interesujące.
Jedna z najbardziej znanych Pańskich fotografii przedstawia mężczyznę na plaży we Włoszech, gdzie często spędza Pan wakacje. To Pana ulubione zdjęcie?
Tego dnia przez dłuższy czas obserwowałem jak ludzie wychodzą i wchodzą do wody i wtedy udało mi się zrobić coś takiego, co niektórzy określają „stary człowiek i morze”. Na zdjęciu widoczny jest mężczyzna w poważnym wieku, który wchodzi do wody, coś z niej czerpie ręką. Fotografia ta moim zdaniem ma znacznie szerszy wymiar niż tylko to, że na zdjęciu jest jakaś osoba, która coś tam robi. Spoglądając na ten obraz można przenieść się w rejony zadumy i takie rzeczy właśnie w fotografii mnie najbardziej interesują. Dodam też, że dużą przyjemność sprawia mi także późniejsze obrabianie zdjęć w Photoshopie.
Przed kilkoma tygodniami ukończył Pan 80. rok życia. Okrągła rocznica skłania Pana do jakichś podsumowań życia i twórczości, czy też traktuje Pan to po prostu jako kolejną datę?
Trudno tak to określić. Wraz z kolejnymi życzeniami dociera do mnie, że przeżyłem kawał czasu, ale żebym osobiście robił z tego jakieś wielkie wydarzenie, to już raczej niekoniecznie. Kiedy jednak czasem orientuję się, że pewna granica została już przekroczona, to pojawia się wiele refleksji. Być może skłoni mnie to do tego, aby spojrzeć za siebie i pomyśleć o jakichś zapiskach.
Na scenie i na dużym ekranie jest Pan obecny od ponad 50 lat. Żałuje Pan, że odrzucił w tym czasie jakąś rolę w filmie. I odwrotnie, czy żałuje Pan, że jakąś przyjął?
Myślę, że nie. Decyzje odnośnie roli podejmuję zazwyczaj zaraz po przeczytaniu scenariusza. Jeśli scenariusz nie odpowiada mojemu wyobrażeniu, jak powinna wyglądać dana postać, to uprzejmie dziękuje. Zdarzyło mi się więc kilkakrotnie nie skorzystać z propozycji. Parę razy żałowałem też, że mnie w czymś nie obsadzono. A jeśli chodzi o role, które przyjąłem, a później żałowałem, to tutaj również muszę odpowiedzieć przecząco.
Wiele osób postrzega Pana ciągle przez pryzmat Janka Kosa, głównego bohatera serialu „Czterej Pancerni i Pies”. Rola ta dała Panu ogromną popularność. Powszechnie jednak wiadomo, iż nie jest to etap Pana życia zawodowego, o którym chętnie Pan opowiada?
Tak, ten okres związany z serialem był dla mnie próbą wytrzymałościową. Serial osadził mnie w miejscu, w którym na początku mojej drogi zawodowej tkwiłem dość długo, około 10 lat. Nawet doświadczeni ludzie kina i teatru powątpiewali, czy taki facet, co „jeździ na czołgu”, może zagrać na przykład Szekspira. Irytowało mnie to ale i zadziwiało. W końcu jednak zaczęło się to zmieniać.
Można powiedzieć, że z załogi czołgu „Rudego” właściwie wszyscy ostatecznie uniknęli tego zaszufladkowania, a po latach okazało się, że z produkcją serialu związani byli prawie sami wybitni aktorzy, żeby wspomnieć chociażby Romana Wilhelmiego, Wiesława Gołasa czy Franciszka Pieczkę? To chyba nie był przypadek?
Franciszek Pieczka i Wiesław Gołas byli już wtedy bardzo znanymi aktorami. Ja się nie wypieram, że dzięki temu serialowi miałem okazję przez długi czas pracować z największymi aktorami tamtych czasów i jestem za to wdzięczny losowi. Nie zmienia to jednak faktu, że wychodzenie z pułapki tej roli było bardzo uciążliwe. No bo niby sympatyczny i zdolny aktor, ale nie za bardzo wiadomo, co zrobić z psem.
Rola sędziego Jana Laguny w kultowym już dla wielu osób obrazie „Piłkarski Poker” wymagała od Pana wielu przygotowań fizycznych i czy była to pod tym względem najtrudniejsza rola?
Nie, wbrew pozorom nie musiałem specjalnie ćwiczyć do tej roli. Byłem jeszcze w tym wieku, że bieganie nie sprawiało mi wielkiej trudności. W ogóle nie przypominam sobie, żeby praca nad jakąkolwiek rolą była dla mnie dużym wysiłkiem fizycznym.
A w nakręconym przed rokiem „Kamerdynerze”?
W „Kamerdynerze” rzeczywiście było sporo scen wymagających takiego wysiłku, ale nie przesadzajmy. W tym wypadku wyzwaniem była nauka tekstu w języku Kaszubów, poznanie ich historii. Największą trudność stanowił nie wysiłek fizyczny, ale to, że musiałem postawić się w zupełnie nie swoim miejscu, człowieka wychowanego w określonej kulturze, który ma swoje nawyki i określony sposób zachowania. To wszystko, co jest napisane przecież dość skrótowym językiem w scenariuszu, trzeba umieć przenieść w sferę wyobraźni, a to w uprawianiu zawodu aktora jest akurat najtrudniejsze.
Powiedział Pan podczas spotkania z publicznością, że właśnie wspomniana wyobraźnia, a także wrażliwość, tkwiące we wnętrzu człowieka, te „delikatesy”, jak Pan to zwykł określać, są w profesji aktora najważniejsze?
Wrażliwość to najważniejszy element, który pozwala na poruszania się w świecie wyobraźni. A wyobraźnia jest kluczowym elementem w tej profesji. Cały szereg niewidzialnych na zewnątrz doznań składa się na to, czy grana przez aktora postać staje się wiarygodna, czy też nie.
Których aktorów ceni Pan najbardziej? Spytam o tych amerykańskich?
Wspaniałych aktorów amerykańskich jest bardzo wielu i trudno ich wszystkich wymienić. Na pewno do tego grona należą Al Pacino i Robert de Niro. Bardzo też szanuję Anthony’ego Hopkinsa, który wyszedł przecież z teatru. A z młodszych podoba mi się jak gra Joaquina Phoenixa.
Czy uważa Pan, że aktorzy powinni wtrącać się do polityki na przykład publicznie wyrażając swoje poglądy? Wiele osób uważa, że aktor powinien stać z boku i nie angażować się w bieżące polityczne spory?
A niby z jakiej racji? Aktorzy są obywatelami i normalnymi ludźmi, mają więc prawo wypowiadać się, jeśli w polityce im się coś podoba, czy nie podoba, tak jak robi to lekarz, pisarz, pielęgniarka, sprzedawca czy ktokolwiek inny. Z drugiej strony nie rozumiem na przykład niektórych osób, które twierdzą, że jak ja zagrałem biskupa w filmie „Kler”, to jestem przeciwko Kościołowi czy też przeciwko komuś lub czemuś. Ja zagrałem taką rolę po prostu. Utożsamianie moich własnych poglądów z postaciami, jakie odtwarzam na ekranie, jest niedorzeczne. Niewątpliwie opinia wypowiedziana przez osobę publiczną może mieć wielką siłę rażenia i dlatego staram się patrzeć bardzo obiektywnie na wszystko, co mnie otacza, także na kwestie polityczne.
Pozostając przy filmie „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, chyba najgłośniejszym obrazie 2018 roku w Polsce, to czy nie bal się Pan przyjąć tej roli? Nie obawiał się Pan negatywnych opinii o filmie i tego w jaki sposób będzie odebrana kreowana przez Pana postać arcybiskupa Mordowicza?
Znam wszystkie filmy Wojtka Smarzowskiego i wiem, że on byle czego nie robi i nie opowiada byle jakich historii. Opowiada zawsze o sprawach ważnych, które muszą poruszać. Jak mówiłem, wszystko jednak zaczyna się od scenariusza. Postać biskupa Mordowicza była dla mnie warta grzechu. Jedyne niepokoje, jakie towarzyszyły mi przy czytaniu, polegały na tym, czy niektóre zachowania są w ogóle możliwe w wypadku dostojnika kościelnego. To dla mnie ważne, bo przecież chodziło o to, żeby zrobić rzecz, co do której nie ma najmniejszych podejrzeń, że coś jest przerysowane. Jednak okazało się, że wszystko jest bardzo dobrze udokumentowane.
Jest Pan osobą wierzącą?
Uważam się za człowieka wierzącego. Jednak dla mnie wiara to najintymniejsza sfera człowieka, prawie niewytłumaczalna. Ta chwila, kiedy to człowiek konfrontuje się ze swoim jestestwem, jest jednym z najwspanialszych doświadczeń w życiu. Wielu ludzi chodzi do kościoła, spełnia się w ten sposób i ja to rozumiem. Natomiast jeśli Kościół jako instytucja zaczyna przypominać coś w rodzaju teatru, i to złego teatru, to zaczyna mnie to uwierać .
Czy spotkały Pana jakieś nieprzyjemności w związku z tą rolą?
Nie. Wiem natomiast, że są w internecie różne głosy, anonimowe, bo jednak trzeba mieć trochę odwagi cywilnej, żeby człowiekowi prosto w twarz powiedzieć to, co się napisało w sieci bez podania personaliów.
Rola arcybiskupa to tylko jedno z wielu Pana aktorskich wcieleń. Na ekranie grał Pań już między innymi kloszardów, prezesów, prokuratorów, policjantów, robotników, kierowców, złodziei, a teatrze telewizji chociażby diabła. Jest Pan w stanie wcielić się w każdą postać i być wiarygodnym. Jak to się robi i czy ta wszechstronność to w pełni świadomy wybór ?
Jak by to najpełniej określić… Są ludzie, którzy malują wyłącznie konie i robią to zresztą bardzo pięknie. Ja jednak myślę, że im więcej ktoś ma wyobraźni jak przedstawić określony fragment świata, im więcej jest tego autozapotrzebowania, żeby określić rzeczywistość i poszukać różnych sposobów na jej pokazanie, to tym lepiej dla tego, co ja nazywam aktorstwem. Wszechstronność i różnorodność jest tym, co w moim zawodzie bardzo mnie interesuje.
Słyszałem od wielu aktorów, że łatwiej gra się czarne charaktery?
Niewątpliwe łatwiej gra się charakter zarysowany ostrą kreską. Daje to zazwyczaj spore możliwości, ale może też być bardziej złudne. Generalnie zawsze trzeba wejść w sposób myślenia i zachowania człowieka wyobrażonego, a nie istniejącego faktycznie. Im więcej tych elementów składowych postaci może aktor odnaleźć, tym lepiej. To wszystko być może brzmi nieco zawile, ale są to rzeczy bardzo trudne do określenia. Tak jak już wspominałem wcześniej, nie ma znaczenia dla mnie, kogo mam zagrać, czy czarny charakter, czy biały, jeśli tylko scenariusz jest ciekawy.
Często zdarza się, że scenariusz wygląda ciekawie, role są dobrze rozpisane, a na końcu okazuje się, że jednak film całościowo odbiega od Pana wyobrażeń?
Może się tak zdarzyć. Na dzieło filmowe składa się praca wielu ludzi. Oczywiście, że pracują oni według wskazań reżysera, a mimo to całość nie staje się wymarzonym dziełem. Sam scenariusz jest tylko zbiorem informacji najczęściej występujących w formie dialogów. Trudno z tego wyciągnąć wniosek, jak ostatecznie będzie wyglądać cały obraz.
Decyduje o tym również wiele niuansów i technicznych aspektów związanych z samą grą?
Dokładnie. Mogę tutaj opowiedzieć anegdotę jak pierwszy raz spotkałem się z reżyserem Filipem Bajonem na planie filmu „Wahadełko”. Temat filmu trudny, gdyż gram tam człowieka z problemami, dość pokiereszowanego psychicznie. Na wstępie musieliśmy poprzestawiać fragmenty tekstu, więc siedzieliśmy nad tym tydzień albo i dłużej, póki nie zrobiliśmy całej roboty literackiej. Na koniec Filip mówi do mnie: „Wie Pan co, muszę się Panu przyznać do jednej rzeczy. Ja jestem filmowcem, potrafię napisać scenariusz, umiem nakręcić film, ale z tym k… graniem to ja nie wiem jak to jest”. Jako człowiek wrażliwy zdawał sobie sprawę, że to jest prawie niemożliwe żeby to wszystko zagrać tak, jak jest napisane. Od tamtej pory naprawdę się polubiliśmy. Powiedziałem więc: „Ok, ty stawiaj kamerę, ja będę grał”. Chcę tylko zauważyć, że jest mi trudno opowiadać o swoim zawodzie, ponieważ ludzie często domagają się jakichś szablonów, konkretnych odpowiedzi, dlaczego coś wyszło tak, a nie inaczej. A czasem to są bardzo enigmatyczne rzeczy, które pojawiają się dość spontanicznie, a potem zupełnie się o nich nie pamięta.
Bywają aktorzy, którzy na ekranie są po prostu sobą, czyli podobnie zachowują się w filmie jak i w życiu. Pan natomiast prywatnie wydaje się osobą bardzo wyciszoną, na ekranie zaś potrafi Pan być zupełnym przeciwieństwem, co przyznam jest dość zaskakujące? Ile jest więc Janusza Gajosa w postaciach, które Pan kreuje?
Pozwolę sobie to uznać za duży komplement. Granie samego siebie co prawda może być ciekawe, na przykład poprzez wykorzystanie swojej atrakcyjnej lub przeciwnie – nieatrakcyjnej fizjonomii i czasem rzeczywiście to się przydaje. Jednak największe dzieła powstają z tego, co tam człowiek ma głęboko w środku i wtedy wcale nie musi przypominać siebie, czyli osoby, jaką jest na co dzień. Dla mnie są to dwie zupełnie odrębne sprawy.
Wiele osób z pewnością „nie rozróżnia” postaci, w którą wciela się aktor od samego aktora? Czy nie bywa irytujące pytanie, ile wypił Pan na planie „Żółtego Szalika”, żeby zagrać pijanego, albo czemu występuje pan przeciwko Kościołowi, wcielając się w rolę arcybiskupa?
Pewnie, że się irytuję. Bo czasem są to tak naiwne pytania, ze aż trudno mi znaleźć na nie odpowiedź. Jak artysta napisze dzieło literackie albo symfonię, to ludzie to doceniają i szanują. A jak aktor zachowuje się jak aktor, to ludzie często są strasznie zdziwieni i pytają, skąd on to wszystko wie. Do pewnego momentu mnie to bawiło, ale potem zaczęło poważnie zastanawiać, jak osoby inteligentne mogą myśleć w ten sposób. Stąd też powtarzany przeze mnie w takich wypadkach bon-mot, że „Kossak przecież nie musiał być koniem, żeby świetnie konie malować”.
Nigdy Pan się więc nie obawiał, że ludzie tak naprawdę podziwiają grane przez Pana postacie, a nie samego Janusza Gajosa?
Nie. Jeżeli podziwiają efekty mojej pracy – jestem im bardzo wdzięczny. Przecież przez te 60 lat starałem się to osiągnąć. Zdobyć ich zaufanie. Tylko wtedy moja praca ma sens. .
A popularność Pana nie męczy?
Nie, gdyż obecnie spotykam się z takim rodzajem popularności z dużym dodatkiem szacunku. A o czymś takim zawsze marzyłem jako młody chłopak.
Czuje się Pan spełniony i szczęśliwy w życiu?
Mogę odpowiedzieć ogólnie, że tak, ponieważ wszystko to, co mi się w życiu zawodowym i osobistym marzyło, sprawdziło się. Nie od razu oczywiście. Tak dobrze nie jest. Jednak obecnie wiem, co robię w życiu, a także moi odbiorcy to wiedzą. Jest to taki rodzaj wzajemnego szacunku. I jest to jeden z elementów szczęścia, który daje mi codzienną satysfakcję.
A miłość?
Myślę, że jest w życiu najważniejsza. I to też nie jest tak, że się pstryknie i się ma. To również ciężka praca.
W Nowym Jorku był Pan gościem specjalnym podczas Festiwalu Filmów zorganizowanym przez Polish Filmmakers NY. Jakie są Pana wrażenia po jego zakończeniu?
Forma festiwalu bardzo mnie pozytywnie zaskoczyła. Rozmowa z widzami po obejrzeniu przez nich wybranych filmów jest zawsze bardzo ciekawa. Spotkałem wielu sympatycznych i miłych ludzi, a po pokazach brałem udział w kilku ciekawych rozmowach prowadzonych przez Andrzeja Krakowskiego i widziałem, że publiczność na nie żywo reaguje. Wyjeżdżam z Nowego Jorku z nadzieją, że spotkamy się jeszcze nie jeden raz. A korzystając z okazji, iż wywiad ukaże się w świątecznym wydaniu gazety, życzę całej Polonii zdrowych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia.
Dziękując za rozmowę ja również w imieniu redakcji „Białego Orła” i naszych Czytelników, życzę Panu wesołych świąt, a z okazji mijających 80. urodzin dodatkowo wiele szczęścia i pomyślności, zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym.
Rozmawiał Marcin Żurawicz