Od 4 lat nikt nie mógł uciszyć prezydenta Donalda Trumpa. Jego nocne wybryki na Twitterze stawały się newsem porannych wiadomości, były analizowane przez politycznych komentatorów, stanowiły też siłę napędową samego Twittera. Próby stonowania retoryki Donalda Trumpa spełzały jednak na niczym i już po pierwszych miesiącach kampanii ten specyficzny rodzaj komunikacji wpisał się w codzienność i, mimo że niektórych prezydenckie wpisy oburzały, to przestały już szokować. Jednak wciąż byli tacy, którzy starali się go uciszyć, nawet w jego własnych kręgach – od czołowych polityków partii republikańskiej po najbliższych doradców czy też członków jego rodziny, którymi obsadził niemalże każdy zakątek Białego Domu. Tymczasem im więcej osób próbowało go uciszyć, tym był głośniejszy. Trump robił swoje, mówił i wypisywał to, co przyszło mu na myśl: bez filtrów, bez kurtuazyjności i bez konsekwencji, a w dodatku często z literówkami i błędami.
To, co po nocach wypisywał Trump, zapewne nie służyło dobru czy pozytywnemu wizerunkowi tego kraju. Lecz jego zwolennicy śledzili jego konta w mediach społecznościowych tak jak inwestorzy śledzą giełdę. Jednym wpisem mógł dotrzeć do prawie 90 milionów użytkowników na Twitterze i 35 milionów na Facebooku. Szczególnie Twitter stał się głównym narzędziem prezydenta do komunikowania się ze światem – z jego zwolennikami i krytykami, z sojusznikami i wrogami, z członkami administracji i byłymi podwładnymi, którzy często właśnie z Twittera dowiadywali się, że zostali wyrzuceni z pracy.
Trump mieszkał w Białym Domu, ale królował na Twitterze. Moc i zasięg jego przekazu były jego siłą i nikt nie był w stanie tego zmienić… dopóki 7 stycznia Twitter i Facebook nie zablokowali prezydentowi możliwości umieszczania wpisów na obu platformach, jednocześnie zabierając mu jego najważniejsze narzędzie komunikacji – jego najgłośniejszy mikrofon.
Blokada na Twitterze pierwotnie trwała 12 godzin, lecz dwa dni później Twitter całkowicie usunął konto Donalda Trumpa. Ta na Facebooku jest bezterminowa i potrwa przynajmniej do przejęcia władzy przez następcę Trumpa bądź dopóki sam szef Facebooka, czyli Mark Zuckerberg, nie zmieni zdania.
I w taki właśnie sposób 44-letni Jack Dorsey, szef Twittera, oraz 36-letni Mark Zuckerberg, urodzony w White Plains w stanie Nowy Jork, o którym jeszcze 20 lat temu nikt nie słyszał, stali się jednymi z najbardziej wypływowych osób w Ameryce, a może i na świecie.
Nie jestem fanem czy zwolennikiem Trumpa i zapewne nie zgodziłbym się z większością z tysięcy wpisów, które tworzą archiwum jego prezydentury w mediach społecznościowych. Ale owa cenzura, bo tak trzeba określić zablokowanie przez Zuckerberga konta samego prezydenta Stanów Zjednoczonych, jest przerażająca. Jest przerażająca nie dlatego, że prezydent Trump będzie się nudził po nocach bądź dlatego, że jego zwolennikom może zacząć pomału pękać bańka alternatywnej rzeczywistości, którą jego wpisy codziennie utrwalały. Cenzura konta prezydenta jest dowodem na to, jak olbrzymią władzę na przestrzeni ostatnich lat zgromadziły platformy społecznościowe i internetowe, a jeszcze bardziej przerażające jest to, że zapewne połowa mieszkańców kraju chlubiącego się mianem „ojczyzny wolności słowa” uzna te bezprecedensowe działania za słuszne.
Zdaję sobie sprawę z tego, że platformy społecznościowe jako media ponoszą pewną odpowiedzialność za kontent, który publikują, dotyczą ich regulacje prawne, a wolność słowa nawet w największej demokracji ma pewne ograniczenia. I pomimo że wierzę, że Trump, celowo czy nie, zachęcił swoich zwolenników do działań, jakie miały miejsce 6 stycznia na Kapitolu podczas wiecu, który odbył się tego samego dnia przed Białym Domem, to uważam że jego konta nie powinny być zablokowane.
Prezydenturę Donalda Trumpa ocenili wyborcy na początku listopada ubiegłego roku. Zakwestionowaniem przez niego wyników wyborów zajęły się sądy. Jego staraniami wykolejenia przyjętych zasad przejęcia władzy zajęli się politycy, niektórzy nawet z jego własnej partii. Zamieszkami, jakie miały miejsce 6 stycznia i ich prowokatorami już zajęło się FBI i szereg innych agencji bezpieczeństwa. Ale ostatnimi z instytucji, które powinny się poczuwać do odpowiedzialności i być skłonne do podejmowania tak drastycznych działań, są Twitter czy Facebook, które jednak dzięki temu sięgnęły po ogromną władzę i ustawiły się w roli najwyższego autorytetu. Chyba, że uznamy, że ten autorytet i tę władzę daliśmy im sami jako jedni z 330 milionów użytkowników Twittera, jedni z prawie 3-miliardyowej społeczności Facebooka czy też ponad miliarda użytkowników Instagrama, przy czym warto podkreślić, że za zarządzanie (i cenzurowanie) tych dwóch ostatnich odpowiedzialny jest właśnie Mark Zuckerberg.
Darek Barcikowski