W tym roku mija 77 lat od wybuchu Powstania Warszawskiego. Wśród nas jest coraz mniej osób, które pamiętają tamte dni. Dlatego ogromnym zaszczytem dla nas jest możliwość zaprezentowania wyjątkowej historii jednego z uczestników Powstania, mieszkającego obecnie w New Jersey Bolesława „Pałąka” Biega, który opowiada o tym, jak powstała pewna niezwykła fotografia…
Bolesław „Pałąk” Biega miał zaledwie 22 lata, gdy brał ślub z o rok od siebie młodszą Alicją Treutler. On był żołnierzem AK, ona sanitariuszką. Był gorący sierpień 1944 r., w Warszawie trwało powstanie. I właśnie w takich okolicznościach, wśród świstu kul i gruzów, ślubowali sobie miłość i wierność dopóki śmierć ich nie rozłączy – a mogło się tak przecież stać w każdej chwili. Jutro możemy zginąć, więc dlaczego nie? – tak tłumaczy tę decyzję pan Bolesław w rozmowie z redaktorem naczelnym „Białego Orła” Marcinem Bolcem. Jak udało się zorganizować prawdziwy ślub podczas powstania i jak dalej potoczyły się losy powstańczych małżonków? Zapraszamy do lektury wywiadu.
„Biały Orzeł”: Ile miał Pan lat, kiedy wybuchła II wojna światowa?
Bolesław „Pałąk” Biega: Wojna wybuchła w 1939 r. Miałem wtedy 17 lat, uczyłem się w szkole Sułkowskich w Rydzynie koło Leszna Wielkopolskiego, za rok miałem zdawać maturę. Potem, kiedy Niemcy zamknęli wszystkie szkoły, uczyłem się na tajnych kompletach i tak zdałem maturę. Choć chciałbym przypomnieć, bo zwłaszcza w Ameryce wiele osób o tym nie pamięta, że nie tylko Niemcy, ale i Rosjanie w ’39 zaatakowali Polskę. Sowieci byli sprzymierzeńcami nazistów, dostarczali im prowiant, wspierali ich działania. Ale w 1941 r. Niemcy zaatakowali Rosję i wtedy zrozumieli, że brakuje im ludzi. Wtedy zaczęły się na masową skalę łapanki, wywózki na roboty przymusowe. Niemcy się zorientowali też, że wojna się przeciąga i że potrzebują techników. Pozwolili więc na otworzenie szkoły Wawelberga, jako uczelni dla techników, bo niemiecka armia potrzebowała techników. Ale tu trzeba podkreślić, że to, co było w programie, a co nas uczyli naprawdę profesorowie, to były dwie różne rzeczy. Równocześnie na uniwersytecie została otwarta szkoła medyczna Zaorskiego. Ostatnie egzaminy na inżyniera zdałem w 1944 roku, miesiąc przed powstaniem. Chodziłem też do podziemnej szkoły oficerskiej przez prawie dwa lata, skończyłem podziemną podchorążówkę. Wtedy dostałem przydział do „Kilińskiego” i wtedy ja z kolei szkoliłem ludzi. Uczyłem, jak używać broni – choć oczywiście nie mogliśmy strzelać, uczyłem rzucania granatów, czyszczenia pistoletów, pewnych zasad wojskowych, jak stanie na baczność, salutowanie i tak dalej. I wyznaczono nam już pierwszy cel – Pocztę Główną jako nasz pierwszy obiekt, który mieliśmy zdobyć. Studiowaliśmy plany poczty, opracowywaliśmy sposoby, jak można by ewentualnie wdrapać się do tej poczty.
To było jeszcze przed powstaniem?
Tak, to był początek 1944 roku, ale już wtedy się przygotowywano. Każdy oddział Armii Krajowej miał przydzielony inny cel, który miał próbować zdobyć pierwszego dnia powstania. Naszym celem była właśnie Poczta Główna, która była wówczas główną niemiecką pocztą wojskową.
Czyli to, że powstanie wybuchnie, było pewne…
Tak, przygotowywaliśmy się do tego. Mój ojciec działał w jednej z komórek rządu podziemnego. Robiłem nawet tłumaczenia z polskiego na angielski pewnych dyrektyw i dokumentów, które potem były wysyłane do Anglii, rozmaitych decyzji podejmowanych przez rząd podziemny w Warszawie. Mój ojciec pracował wtedy między innymi nad odbudową gospodarczą Polski. Tak że już wtedy układali plany, jak będziemy odbudowywać Warszawę. Oczywiście nikt o tym nie wiedział, że Warszawa będzie kompletnie zniszczona, ale wiadomo było, że będzie dużo do odbudowania…
1 sierpnia 1944 r. wybiła godzina W. Jak wyglądały pierwsze dni powstania?
Pierwsze strzały odbyły się na Marszałkowskiej przy Świętokrzyskiej. Zdaje się, że już jakieś dwadzieścia minut przed piątą była pierwsza strzelanina. Natomiast ja pierwszego dnia powstania, wieczorem, z moim plutonem zajęliśmy dom narożny przy placu Napoleona, koło wspomnianej wcześniej poczty, przygotowaliśmy się do akcji. Atak na pocztę był z dwóch stron, a naszym zadaniem było zmusić Niemców, żeby myśleli, że atak będzie przez plac, żeby odwrócić ich uwagę. Niemcy mieli bunkier z karabinami maszynowymi i właśnie z takiego bunkra, gdy sięgnąłem po skrzynkę amunicji rzuconą nam przez inny oddział, zostałem postrzelony. Więc tak naprawdę w powstaniu byłem jeden dzień, potem trafiłem do szpitala. I właśnie jak byłem jeszcze ranny, to braliśmy z Lili (Alicją Treutler, ps. „Jarmuż” – red.) ślub…
A jak Pan poznał przyszłą żonę?
Mój ojciec, Bolesław Biega, był dyplomatą i drugim sekretarzem poselstwa polskiego w Londynie. Moja matka była Irlandką, zmarła, jak miałem dwa lata. Później mój ojciec ożenił się drugi raz, z Angielką. Jako dziecko wychowywałem się w Anglii. Ale gdy miałem 12 lat, ojciec znalazł zatrudnienie w MSZ w Polsce, był specjalistą ds. handlu. Do Polski przyjechaliśmy w 1933 roku, poszedłem tu do tej szkoły w Radzynie. Ale mojej macosze nie podobało się życie w Warszawie. Po rozwodzie mój ojciec ożenił się po raz trzeci – tym razem z Polką. Ona miała siostrę, a Alicja (przyszła żona – red.) i jej siostra bliźniaczka Hala były dziećmi tej siostry. W czasie oblężenia Warszawy ich dom został zbombardowany, straciły wszystko. A myśmy mieszkali na Mokotowie, nasz dom się uchował, więc jakiś czas u nas mieszkały – i tak się poznaliśmy.
W jaki sposób doszło do Waszego ślubu, w samym środku powstania?
Byłem ranny i przebywałem w szpitaliku zorganizowanym na ul. Moniuszki, w piwnicy. Mój przełożony, „Frasza” (Franciszek Szafranek), dowódca kompanii, też został ranny i leżał w tym szpitalu. Lili, jak miała wolne, przychodziła nas odwiedzić. I „Frasza” mówi: „No, kochacie się, to jak to tak, dlaczego wy się nie pobierzecie?”. Mówię: „No jak w takiej sytuacji możemy się pobrać?”. – „Ja to zorganizuję”. Przez gońca posłał notatkę do dowództwa batalionu i wieczorem goniec wrócił, że kapelan batalionowy „Corda” przyszedł dać nam ślub. Tak więc to było tak z dnia na dzień.
Kiedy dokładnie się pobraliście?
To było 13 sierpnia 1944 r., o 11 rano. Ślub był w kaplicy, która była urządzona w sklepie, a szpitalik był w piwnicach. Ja miałem całą rękę w gipsie, chcieli mi ją wcześniej amputować, bo była tak potrzaskana, ale lekarzowi udało się ją poskładać – bez żadnego rentgena, nic! Użyliśmy kółek od firanek jako obrączek.
A jak na wieść o ślubie zareagowali Wasi rodzice?
Mój ojciec był w rządzie podziemnym, urzędował na ulicy Mazowieckiej, bardzo blisko szpitala. I przyszedł mnie odwiedzić. Powiedziałem, że bierzemy ślub z Lili. Powiedział: „Co ty, zwariowałeś?”. Mówię: „No co, jutro możemy zginąć, więc dlaczego nie?”.
Kto był wśród gości na ślubie?
Był oczywiście kapelan, zginął dwa czy trzy tygodnie później… Żaden z moich kolegów z oddziału nie dotarł, bo był niemiecki atak na nasze pozycje na południu od Nowego Świata i nikt nie mógł się przedostać. Ze znajomych były więc tylko trzy dziewczyny z plutonu Lili, które miały akurat wolne.
A jak doszło do powstania słynnego zdjęcia, na którym uwieczniono Wasz ślub?
Przypadkowo. W „Adrii”, po drugiej stronie ulicy, była jednostka propagandowa Armii Krajowej. Jak usłyszeli, że po drugiej stronie ulicy odbywa się ślub, to przybiegli z aparatami i kamerami i zaczęli robić zdjęcia i nagrywać. I tak powstały te sławne zdjęcia… Autorem zdjęć był znany fotograf Lokajski, on też później zginął… ale jego żona zakopała taśmy, a po wojnie wróciła do Warszawy i je odnalazła. I tak się uratowały.
Co było dalej? Powstanie miało trwać kilka dni, a trwało wiele dłużej…
Nadal miałem całą rękę w gipsie, ale byłem na chodzie, służyłem jako łącznik, wszyscy przychodzili i przynosili meldunki. Urzędowaliśmy na trzecim piętrze zdobytej poczty. Ostatnie dwa tygodnie powstania byłem znowu dowódcą kompanii, która kiedyś liczyła 180 osób, a ja miałem już tylko czternaście osób, a z tego co najmniej połowa – tak jak ja – ranni. Utrzymaliśmy posterunek przy rogu Chmielnej i Brackiej. Między nami a Alejami Jerozolimskimi były same gruzy… Patrzyliśmy na te gruzy i wiedzieliśmy, że powstanie powoli dobiega końca… Co ważne, Sowieci nie przyszli nam pomóc, a przecież byli po drugiej stronie Wisły…
Ale nie pomogli…
Nie pomogli. Ale Niemcy postanowili wykorzystać to propagandowo i przyznali nam status jeńców zgodnie z konwencją genewską. Żona stwierdziła, że skoro jestem ranny, powinienem wrócić do szpitala, żeby pójść do jenieckiego szpitala, nie do normalnego obozu. Poszedłem więc do szpitala na ulicy Poznańskiej, niedaleko politechniki, i wywieźli nas dwa dni później niemieckim pociągiem sanitarnym, razem z lekarzami, sprzętem. Muszę przyznać, że traktowali nas z szacunkiem. Trafiłem do Zeithain Stalag IV-B koło Mühlberga, to jest mniej więcej w połowie drogi między Lipskiem i Dreznem po wschodniej stronie Łaby. Moja żona też była w tym samym obozie, bo to był obóz szpitalny i ona pracowała jako pielęgniarka i dentystka. I tam spędziłem parę ostatnich miesięcy wojny. Ale gdy wojska sowieckie zaczęły się zbliżać do obozu, gwardia niemiecka zniknęła.
Wtedy już odzyskaliście upragnioną wolność?
Niezupełnie. Wiedzieliśmy, że Amerykanie też byli niedaleko, tylko kilkadziesiąt kilometrów od nas, a nie chcieliśmy się dostać w ręce bolszewików, więc wyruszyliśmy z obozu – ja, wraz z żoną i jeszcze kilka osób – i dotarliśmy do Amerykanów. Wojsko amerykańskie nie wiedziało, co robić! Mieli tysiące uchodźców, nie tylko Polaków, ale Czechów, Anglików, inne narodowości… a przecież wojna jeszcze trwała, jeszcze Berlin nie był zdobyty. Dzięki temu, że znałem kilka języków, zostałem zwerbowany, żeby pomóc im się z tymi ludźmi porozumiewać. A potem przyjechał do nas oficer z Londynu i poinformował o ustaleniach jałtańskich. Amerykanie nie wierzyli. Mówili: „Po co myśmy wywalczyli te Niemcy i mamy tym ruskim oddać?”. Nie mogli w to uwierzyć. Na rozkaz Eisenhowera zarządzono ewakuację tych, którzy nie chcieli trafić pod sowiecką okupację. Ewakuację wykonała oczywiście armia amerykańska, a ja wraz z kolegą pomagaliśmy organizować to wszystko, robiliśmy spisy tych, którzy chcą się ewakuować, i tych, którzy chcieli wracać do Polski. Gdy ta akcja została zakończona, pojechałem do Londynu.
Został Pan tam?
Wtedy jeszcze nie. Dostałem w ostatnich dniach powstania stopień porucznika z rozkazu „Bora”, to zostało w Londynie zweryfikowane. I mnie posłano z powrotem do Niemiec jako oficera łącznikowego między rządem polskim w Londynie a Amerykanami. Zajmowałem się opieką nad polskimi uchodźcami i organizowałem ich wyjazdy do Stanów Zjednoczonych, Kanady, Brazylii. Jak rząd amerykański uznał rząd PRL, wtedy z żoną i już z naszym dzieckiem wróciliśmy do Londynu. Miałem wykształcenie jako inżynier elektryk, więc szybko znalazłem pracę. W 1950 r. kongres Stanów Zjednoczonych uchwalił specjalną ustawę, na danie specjalnych wiz dla dziesięciu tysięcy oficerów i żołnierzy polskich, wojskowych polskich w jednostkach przy Anglikach. Dostaliśmy natychmiast dwie takie wizy i wyjechaliśmy do Ameryki.
Jak potoczyły się Pana losy w Ameryce?
Najpierw trafiliśmy do Detroit. Potem przeprowadziliśmy się do Indiany, tam dostałem pracę jako inżynier w General Electric. Ale miałem większe ambicje, znałem języki, znalazłem więc inną pracę w Chicago. Tam zdobyłem doświadczenie w handlu, poznałem wielu ludzi, awansowałem, pracowałem jako główny inżynier. Ale ciągle ciągnęło mnie do handlu międzynarodowego i udało mi się objąć stanowisko w wydziale zajmującym się tą dziedziną. Potem jeszcze raz zmieniłem pracę i tak trafiłem do New Jersey. A potem to już przeszedłem na emeryturę.
A czym zajmowała się Pana żona?
Ja pracowałem, a żona zajmowała się domem i dziećmi. Mieliśmy dobre życie.
Czy miał Pan okazję już po wojnie odwiedzić Warszawę? Jeśli tak, to jakie wrażenia na Panu wywarło miasto?
Pierwszy raz pojechaliśmy z żoną do Polski w 1972 r., za Gierka. Matka Lili nadal mieszkała w Warszawie. Warszawa była wtedy bardzo smutna. To było dla mnie przygnębiające, niby Polska wolna, ale nie wolna. Potem byłem w Polsce już po obaleniu komunizmu, na obchodach 50. rocznicy Powstania Warszawskiego, kiedy prezydent Niemiec Roman Herzog jako pierwszy Niemiec w historii przeprosił Polaków. To był bardzo wzruszający moment, gdy on stał w tamtym miejscu i prosił o przebaczenie za to, co Niemcy Polakom zrobili… Potem przyjeżdżałem do Polski co 5 lat, na kolejne okrągłe rocznice wybuchu powstania.
Minęło tyle lat… Jak z perspektywy czasu ocenia Pan powstanie? Było warto?
Wiem, że teraz często krytykuje się powstanie, zwłaszcza ci z młodszej generacji twierdzą, że niepotrzebne były te wielkie straty. Ja tam byłem, ja to przeżyłem i uważam, że w sytuacji, jaka wtedy istniała w Polsce, nie było innej możliwości – trzeba było zrobić powstanie. Myśmy myśleli, że ponieważ sowieci są aliantami Amerykanów i Anglików, to gdy my zaczniemy walczyć, oni nam pomogą. Ale gdyby nawet nie było powstania, Warszawa i tak zostałaby zniszczona, a w międzyczasie Niemcy by nas wykończyli. Uważam, że nie było innego wyjścia. Dodam, że mój ojciec był w rządzie podziemnym i był obecny na zebraniu, podczas którego zapadały decyzje o powstaniu. Była wielka dyskusja na ten temat, jedni byli za, inni przeciwko. Ale ważne jest, że rząd w Londynie nie zmuszał nas do powstania, jak to się teraz czasem mówi – ostateczne decyzje, czy powstanie zrobić i kiedy, zapadły w Warszawie, na miejscu.
W powstaniu walczyli przede wszystkim młodzi ludzie, a nawet dzieci. A co by Pan, jako uczestnik tamtych wydarzeń, powiedział współczesnym dzieciom i młodzieży?
To prawda, młodzież miała ogromny udział w Powstaniu. Walczyli ci nieco starsi, 15-, 16-latkowie, ale gońcami byli nawet 12-letni chłopcy. Już wcześniej, podczas okupacji, to głównie młodzież kolportowała ulotki, podziemną prasę. Ci wszyscy młodzi ludzie – którzy roznosili gazety, meldunki, ci, którzy walczyli, moi koledzy, sanitariuszki… Oni wszyscy byli bohaterami. I to, co zasługuje na ogromne docenienie, to nie tylko samo powstanie, ale stworzenie państwa podziemnego, z całą jego działającą strukturą.
Chciałbym, żeby młodzież pochodzenia polskiego tu, w Ameryce, więcej czasu poświęciła, żeby nauczyć się historii. Zależy mi, żeby młodzi ludzie jak najwięcej wiedzieli o historii Polski. Nie tylko o powstaniu warszawskim, ale o całej historii, poczynając od Piastów, przez walkę z zakonem krzyżackim, unią polsko-litewską, która jest wzorem przymierza dwóch krajów, można powiedzieć, że to wręcz prototyp tego, czym dziś jest Unia Europejska. W Polsce w XVII wieku była bardziej rozwinięta demokracja niż w Ameryce już po uchwaleniu konstytucji. Amerykanie i nawet Polacy, którzy tu mieszkają, nie zdają sobie czasem sprawy z tego, że Polska była wzorem demokracji setki lat przed powstaniem amerykańskiej konstytucji. Polska ma wspaniałą, wyjątkową historię, z której możemy być dumni. Ale żeby być dumnym, trzeba ją znać. Chciałbym, żeby polonijna młodzież ją poznała i była z niej dumna.
Rozmawiał Marcin Bolec
Opracowała Joanna Szybiak
Powstańcy gasną na naszych oczach, dlatego możliwość przeprowadzenia wywiadu z jednym ze świadków historii to dla nas zaszczyt i przywilej. Dziękujemy Grzegorzowi Frycowi – działaczowi polonijnemu i prezesowi Gram-X Promotions za pomoc w realizacji tego materiału. Cieszymy się, że po wielu latach poszukiwań udało mu się odnaleźć słynną parę z Batalionu Kilińskiego, która wzięła ślub w Powstaniu Warszawskim. Okazało się, że pani Alicja zmarła dwa lata temu, ale Bolesław Biega nadal żyje i z chęcią zgodził się podzielić z Czytelnikami „Białego Orła” swoją historią. Dziękujemy i mamy nadzieję, że dotrze ona do jak największego grona odbiorców i dzięki temu uda nam się ocalić ją od zapomnienia.
Przy tej okazji apelujemy też do Was, drodzy Czytelnicy – doceniajmy to, że Bohaterowie wciąż są wśród nas. Być może mieszkają tuż obok, być może tylko czekają, by opowiedzieć o tamtych dniach… poznajmy ich historię.