17 kwietnia 1924 roku powstała bodaj najbardziej znana w dziejach świata firma, która dostarczyła miliardom ludzi przeżyć, odczuwanych nierzadko silniej niż ich własne losy. Jej nazwa kojarzy się z tyleż skrajnymi emocjami, co i rekordowymi budżetami, a wspólnym ich mianownikiem jest oglądalność.
American Dream z Polską w tle
MGM to dzieło trzech biznesmenów, którzy połączyli swe firmy sto lat temu. Podziwiając setki ich dzieł, zauważmy też, że oni sami byli znakomitym przykładem etosu, określanego jako „american dream”, a ukazanego w wielu ich filmach. Nie minęło dziesięć lat od pierwszego pokazu filmu braci Lumière w 1895 r., a 34-letni Marcus Loew (być może rodzinnie z zaboru pruskiego) postawił na kino, przekształcając sieć swoich kilkudziesięciu salonów gier w teatry z wodewilami, ale też filmami. Szybko zauważył, że skoro ma publiczność i dystrybucję, to najbardziej doskwierającym problemem jest niedobór filmów. Zakupił więc (za trzy miliony dolarów) Metro Pictures Corporation i go zreorganizował. Do jego najbliższych współpracowników należał wówczas Adolph Zukor – a to nazwisko z różnymi imionami i w ogóle Paramount Pictures znane doskonale miłośnikom kina. Geometrycznemu rozwojowi sieci lokali kinowych (w 1924 miał ich ok. 150) musiała towarzyszyć coraz szersza oferta filmowa i tu pojawili się dwaj imigranci z Europy, a dokładniej z imperium carów. Samuel Goldfisz (oryginalnie Golbfisz) urodził się w chasydzkiej rodzinie w Warszawie w 1879 roku (sam twierdził, że trzy lata później) i po imaniu się różnych zajęć w Niemczech i Ameryce zajął się kręceniem filmów (od 1913 roku). W USA zmienił też nazwisko na Goldwyn, aby je łatwiej wymawiać. Przetnijmy jak węzeł gordyjski późniejszą plątaninę różnych przynależności firmowych jego producenckich przedsięwzięć, pamiętając jednakowoż o Goldwyn Pictures Corporation, której pakiet kontrolny przejął Loew w 1924 r. (za 5 mln dolarów) i tak 17 IV zarejestrowano Metro-Goldwyn, po tygodniu uczczono fuzję festynem, a jeszcze tego samego roku dodano Mayer. Ten ostatni, urodzony jako Meir pomiędzy 1882 a 1885 rokiem, pochodził spod Mińska (historycy toczą spór czy Mazowieckiego), czyli przewagę w składzie miała terytorialnie Rzeczpospolita Obojga Narodów, a rodzinnie Żydzi, ale miejscem sukcesu nie mogła być Europa pod rządami carów, bolszewików, faszystów czy socjalistów, ale tętniące inicjatywami gospodarczymi USA. Pozostawała kwestia: wschodnie czy zachodnie wybrzeże? Zdecydowali, że – co prawda – sprzedawać będą głównie na wschodnim, ale produkować w Kalifornii, do czego przyczynił się Thomas Alva Edison, skrupulatnie egzekwujący od filmowców należności za wszystkie swoje patenty, a takich było bardzo dużo. Przenosiny do Los Angeles, a konkretnie Hollywood, były zatem przede wszystkim ucieczką przed prawnikami Edisona…
Więcej gwiazd niż na niebie
Wszyscy trzej szefowie MGM wyszli z biedy i w dzieciństwie docenili każdy zarobiony grosz. Louis Burt Mayer długo utrzymywał się z handlu złomem, Goldwyn, by zarobić, funkcjonował na granicy prawa, a Loew, jak jego wspólnicy, pracował fizycznie od dziecka i nie było go stać na uczęszczanie do szkoły. Łączyło ich pragnienie sukcesu i – co ważne – umieli współpracować dla wspólnego sukcesu. Byli wszechstronni, ale fenomen organizacyjny można określić tak: Mayer jako szef kierujący przedsięwzięciami, Goldwyn jako łowca współpracowników i Loew jako siła kapitałowa i sprawcza. To przecież Marcus Loew połączył Metro Pictures, Goldwyn Pictures Corporation Samuela Goldwyna i Mayer Pictures w Metro-Goldwyn-Mayer. Niestety, w trzy lata po tym zmarł. Nie można przemilczeć kilku czy kilkudziesięciu ich współpracowników – takich jak Irwing Thalberg, utalentowany producent, szokujący swym wiekiem (lat 20) starych wyjadaczy i ich córeczki, superprzystojny Joseph Leo Mankiewicz (też o polskich korzeniach) czy nazywający Mayera „synem” magnat prasowy William Randolph Hearst (sportretowany karykaturalnie przez Orsona Wellesa w „Citizen Kane”). Był i genialny Nicholas Schenck, z którym Mayer i Thalberg nie znosili współpracy…
Wyczuli narodziny „dziesiątej muzy” i zapotrzebowanie kulturowe na nią. Byli legendarnymi pionierami i gęstą siecią osnuły ich anegdoty. Towarzyszyła im jakaś romantyka tworzenia tego, co wkrótce ujrzą miliony ludzi i rozłożą na więcej czynników niż sami twórcy biorą pod uwagę. Bo już we wczesnym okresie kina powstała swoista elita argusowych oczu, wychwytująca najdrobniejsze błędy w ujęciach czy montażach, ale też kinomani masowo odbierali takie sygnały jak „przypadkowe” zbliżenie na biust supergwiazdy.
MGM postawił na piękne kobiety i przystojnych mężczyzn. To nie miało być odzwierciedlenie ulicy, ale raczej konkurs piękności i osobowości! Na luksus nie żałowali pieniędzy i to były świetnie zainwestowane pieniądze! Cechował ich rozmach. Statystów – dla efektu – przybywało, ale tajemnica sukcesu polegała na najjaśniejszych gwiazdach, którym najlepiej płacili, przez co zwabiali do „rodziny”, a czasem – widząc dobry materiał – podrasowywali w określonym kierunku, tworząc wampirzycę, kokietkę, kociaka, tatuśka, maczo i inne typy. Tak Joan Crawford przeszła pod okiem Mayera metamorfozę i została mistrzynią stylu „chłopczyca”. Greta Garbo ze Sztokholmu zwycięsko przeszła „barierę wygaśnięcia” z kina niemego do udźwiękowionego. Jean Harlow od komedyjek z Flipem i Flapem w swej siedmioletniej karierze przeszła do roli wampa i partnerki Clarka Gable’a w sześciu filmach. Niesamowicie łączył w sobie funkcję idola, a równocześnie miłego faceta z sąsiedztwa Spencer Tracy. Tenor Mario Lanza zgodnie ze swymi predyspozycjami miał „tylko zakasować” Enrico Caruso… Elvis Presley miał być tylko sobą, ale czyż nie był w całości wytworem czasów, kształtowanych przez MGM? Bywało jednak i tak jak z Jamesem Stewartem, że z aktora grającego bohaterskich ludzi (jak „Mr. Smith goes to Washington”) przedzierzgnął się w bohaterskiego pilota podczas II wojny światowej i prawdziwego generała po wojnie wietnamskiej.
Były też całe fale popularności. Początek wieku obfitował w burleskę, wywodzącą się z wodewilu, której mistrzami byli tacy komicy jak Buster Keaton oraz nierozłączna para Flip i Flap (czyli Stan Laurel i Oliver Hardy), którzy jeszcze przez długie dziesięciolecia zapewniali sukcesy firmie.
W latach trzydziestych Hollywood zasiliły gwiazdy z Niemiec, skąd zmuszone były uchodzić przed hitlerowskim reżimem (głównie choć nie tylko ze względu na swe żydowskie pochodzenie) jak Luise Rainer, która w latach 1936 i 1937 zdobyła Oscary za role pierwszoplanowe.
W firmie panowała rodzinna atmosfera, nawet w niewygodnym tego słowa znaczeniu. Mayer pilnował, jakie życie prywatne toczą jego gwiazdy. Na przykład zmusił Judy Garland do stosowania diety, by utrzymywała zgrabną figurę. Innym razem odradził młodej aktorce spotykanie się z żonatym pracownikiem swej firmy. Nierzadko doradzał, by ktoś skorzystał z porady lekarskiej, a dzieciak Mickey Rooney był faktycznie jego wychowankiem, który czasem dopiero stwierdzeniem „Dobrze, obiecuję, będę grzeczny, panie Mayer” uspokajał szefa, gdy ten robił mu wyrzuty za niegrzeczne życie prywatne. Kasa nie przesłaniała tym ludziom innych spraw.
Złote lata MGM
Lata czterdzieste i pięćdziesiąte to apogeum fabryki snów. W samym MGM ponad sześć tysięcy wyselekcjonowanych pracowników, jadących na pełnych obrotach, ponad czterdzieści ekip filmowych i blisko dwadzieścia równocześnie filmowanych scen. Różne studia i plenery. Samo tylko MGM Culver City o powierzchni 185 akrów, a w nim stołówka żywiąca 2,700 pracowników. Własna linia kolejowa pomiędzy studiami. Własna elektrownia, mogąca obsłużyć 25-tysięczne miasto. I – przede wszystkim – prawie co tydzień nowy film!
Czymże byłyby gabinety dyrektorów, samochody gwiazd i setki ekstrawagancji, gdyby nie właśnie te filmy? Właśnie za te superprodukcje widzowie pokochali pracę filmowców! I – o dziwo! – gdy najpierw Stany Zjednoczone, a za nimi reszta świata, pogrążyły się w wielkim kryzysie, ludzie nie zrezygnowali z kina, do czego by skłaniała oszczędność, ale chodzili tam jeszcze częściej, by odreagować szarość i beznadziejność, patrząc na wyśnione historie, nieprawdopodobne przygody i niewiarygodne romanse. To począwszy od 1929 roku święcił triumfy musical hollywoodzki, którego symbolicznym początkiem był „The Broadway Melody”. Lata trzydzieste wydawały się szczytem możliwości MGM, bo zamykała je narodowa epopeja „Gone with the wind”.
Hitleryzm stał się problemem dla całej amerykańskiej kinematografii, bo stosunek do III Rzeszy nie był jednoznaczny. Co prawda Charlie Chaplin nakręcił „The great dictator”, wyśmiewając bez reszty Hitlera, ale ambasador amerykański w Londynie Joseph Kennedy (ojciec prezydenta) usilnie pracował nad zakazem produkcji filmów antyniemieckich i probrytyjskich. MGM nakręcił jednak „Mrs. Minier” i zdobył Oscara za najlepszy film, co znalazło też polityczne potwierdzenie w postawie USA w konflikcie zbrojnym, a Churchill powiadomił Roosevelta: „Film ten wart jest stu pancerników!”. Po zwycięskiej II wojnie światowej MGM musiało podnieść poprzeczkę jeszcze wyżej. Doznania filmowe musiały przewyższyć tak okropności wojny, jak i eksplozję radości ze zwycięstwa.
Na tej fali powstały giganty. Za ich początki można uznać „Ben Hura” z 1925 roku. Reklamowany jako największe wydarzenie w dziejach kinematografii nie zawiódł. Jeszcze niemy, ale fascynujący obrazem do tego stopnia, że sprawia wrażenie dokumentalnego nagrania sprzed dwóch tysięcy lat. Jego rozmach w scenach batalistycznych (także morskiej), wjazdu triumfalnego do Rzymu i karkołomnego wyścigu rydwanów zrobił ogromne wrażenie na widzach i nie dziwota, że gdy w 1959 roku pojawił się jego remake z Charltonem Hestonem w roli tytułowej, nie brakło kontestujących go, bo tak przywiązanych do pierwszej ekranizacji. Remake odniósł jednak oszałamiający sukces, bo został obsypany jedenastoma Oscarami, a i Watykan ocenił go wysoko. Tu także po raz kolejny okazało się, że MGM potrafiło wspiąć się na realizację dzieła, akceptowanego przez ludzi różnych kultur i religii. Podobnie było z „Quo vadis” z 1951 roku – najlepszą jak do tej pory ekranizacją. Do tego doszły filmy konstytuujące pamięć amerykańską – filmy z misją, czyli westerny (np. „How the West Was Won”) i evergreeny (jak „Pink Panther” czy późniejsza „A Fish Called Wanda”).
Trudno zaprzeczyć uniwersalnej prawdzie, że po osiągnięciu szczytu droga prowadzi już tylko w dół. Po epoce magicznej musiała przyjść dekadencja. Jak słusznie stwierdził Marshall McLuhan, „medium is a message”, z czego wynika, że sposób nadawania informacji jest wręcz ważniejszy niż jej treść. Tak to upowszechnienie techniki kinowej i telewizyjnej, a więc i mnogość nadawców sprawiły, że MGM było i jest coraz trudniej utrzymać panowanie na rynku.
MGM zawdzięczało swoje sukcesy wyczuwaniu trendów cywilizacyjnych (choć trzeba przyznać, że jako jedna z ostatnich firm przeszło z kina niemego na dźwiękowy). Już w 1956 roku rozszerzyło swoją działalność na telewizję. Dziś jako jednostka zależna od Amazon Company posiada różne kanały telewizyjne, dostosowane do współczesnych gustów.
Ars Gratia Artis
Czyli po łacinie „sztuka dla sztuki” – to dewiza MGM, umieszczona na taśmie filmowej, okalającej dwukrotnie ryczącego lwa. Lwa wymyślił Howard Dietz jeszcze dla Goldwyn Pictures w 1917 roku (pokazany po raz pierwszy przed filmem „Polly of the Cirrus”), będąc pod wrażeniem hymnu drużyny University of Columbia, a w kolejnych ujęciach zagrało tę główną rolę logo firmy w sumie siedem zwierząt – maskotek MGM. Pierwszy miał na imię Slats i nie ryczał, a największą karierę zrobił drugi lew – Jackie (ryczący od 1928 roku), bo poza logo zagrał w około stu filmach. Pod nim maska z greckiego teatru.
Świat się zmienia, Hollywood może jeszcze szybciej, by wciąż wyprzedzać światowe zmiany, logo MGM trwa niezmiennie wiek cały, a już, gdy go wymyślono, było dość konserwatywne. Tu łacina, tu maska grecka – ileż w tym szacunku dla kultury klasycznej!
A dla widzów to przede wszystkim dobra marka, wręcz gwarantująca wysoką jakość! Czy będzie przesadą, jeżeli powiemy, że MGM zdefiniowało Hollywood, a Hollywood zdefiniowało Stany Zjednoczone?
Piotr Boroń