Stanisława Bednarska była młodą, atrakcyjną jeszcze i zaradną kobietą po trzydziestce. Żoną i matką pięciorga dzieci w wieku od trzech do dwunastu lat. Razem z mężem Michałem, który pracował w Lasach Państwowych jako leśniczy, w podprzemyskiej wsi, prowadziła rodzinne gospodarstwo rolne, w którym hodowała konie. W tej sytuacji, jak możecie się domyśleć – przy tylu drobnych dzieciakach – roboty w domu jej nie brakowało.
Ale to nie wszystko, bo życie nie powinno składać się tylko z ciężkiej pracy – domowej harówki. Dlatego Stanisława nie zrezygnowała z towarzyskiej sfery wiejskiego bytowania. Podobnie jak jej mąż, lubiła spotykać się z innymi ludźmi, a także dobrą muzykę i taniec. Z tego powodu chętnie udzielała się w kole gospodyń wiejskich, które, kilka razy do roku, organizowało dla wszystkich mieszkańców różne kulturalno-rozrywkowe imprezy, często przeciągające się aż do samego rana.
Był niedzielny poranek. Sierpień. Słońce i bezchmurne niebo wróżyło kolejny upalny dzień. Stanisława ubrana po domowemu, w samym szlafroku i pantoflach, w kuchni szykowała śniadanie dla dzieci, które jeszcze leżały w łóżkach. Jedynie najstarszy Józio już nie spał, bo na ochotnika zgłosił się, żeby pomóc ojcu w porannym obrządku koni.
W pewnym momencie Józio, jak młody źrebak, z impetem wbiegł do domu, otworzył drzwi do kuchni i krzyknął:
– Mamo, mamo! Jacyś ludzie idą do nas ścieżką od Porąbki. I w tym momencie, gdy matka odwróciła się i spojrzała na niego, stanął jak wryty w ziemię, bo mama miała podbite lewe oko, które było całe sine i tak napuchnięte, że prawie go nie było widać.
– Co ci się stało? – zapytał zszokowany tym widokiem chłopak.
Stanisława podeszła do okna, odchyliła firankę i zobaczyła, że wiejską drogą, w stronę leśniczówki idzie Agnieszka Babina, córka jej przyjaciółki z koła gospodyń, ze swoim narwanym, prawie dwumetrowym mężem.
– Później ci opowiem. A teraz biegnij i zawołaj ojca. Powiedz mu, że Stefan Babina z żoną przyszedł, żeby mnie przeprosić.
Jednocześnie, na widok Stefana, wszystko się w niej zagotowało, bo to on był tym idiotą, który wczoraj na zabawie dożynkowej uderzył ją w twarz; o mały włos nie pozbawił życia i nie osierocił pięcioro dzieci.
I cóż z tego, że nie chciał, bo celował w kogoś innego, a trafił we mnie. Na pewno, drań, przyszedł prosić, żebym mu darowała i nie poszła z tym do sądu…, myślała.
A zdarzenie wyglądało w ten sposób, że wczorajszej nocy na zabawie dożynkowej w Porąbce doszło do bójki. W pewnym momencie w jej centrum znalazł się stary sołtys, Mikołaj Babina, którego zgrabnie obskoczyło kilku młodych wyrostków z sąsiedniej wsi.
Leśniczy Bednarski, widząc, że jego starszy kumpel zbiera cięgi, podbiegł, żeby mu pomóc i rozgonić krewkie towarzystwo. Stanisława natomiast, bojąc się o męża, ruszyła za nim z zamiarem wyciągnięcia go z świetlicy. I w tym momencie ktoś krzyknął na cały głos: „Starego sołtysa biją!”.
Wielkolud Stefan Babina, najstarszy syn sołtysa, mocno podchmielony, w tym czasie spokojnie palił papierosa na tarasie przed wejściem do świetlicy. Gdy usłyszał, że ojca biją, natychmiast, jak tur, roztrącając na boki wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze, ruszył mu na pomoc. Gdy znalazł się w sali tanecznej, w centrum kotłowaniny, bez zastanowienia zamachnął się na mężczyznę, który w tym momencie znajdował się najbliżej jego ojca.
Michał kątem oka zobaczył rozjuszonego Stefana i jego olbrzymią pięść zmierzającą w kierunku swojej głowy. Zgrabnie uchylił się przed ciosem, ale graba Stefana pechowo zahaczyła o głowę jego żony Stanisławy, która, trzymając męża za połę bluzy, próbowała wyrwać go z epicentrum „tornada”…
Uderzenie, chociaż utraciło już największy impet, było jednak na tyle mocne, że ścięło kobietę z nóg i spowodowało, że na klika minut straciła przytomność.
Stefan, gdy zorientował się, kogo chciał uderzyć i co zrobił, natychmiast wytrzeźwiał. Obawiając się zemsty leśniczego, który w tym momencie pochylał się nad żoną i wyglądał strasznie, skoczył w okno. Uderzeniem ciała wyłamał je i uciekł na zewnątrz, gdzie panowała ciemna noc. Michał, myśląc, że żona nie żyje, ruszył za nim w pościg, żeby mu odpłacić tym samym. Na szczęście nie udało mu się go dogonić, bo nie wiadomo, co by z tego jeszcze mogło wyniknąć.
Stanisława miała rację. Stefan Babina i jego żona przyszli, żeby ją przeprosić i załagodzić sytuację. I tak oboje prosili – a byli dopiero pół roku po ślubie – że Stanisława, będąc rozumną i dobrą kobietą, przyjęła przeprosiny i zgodziła się puścić całe zdarzenie w niepamięć.
Wielkie było jej zdziwienie i oburzenie, gdy dwa tygodnie później dowiedziała się, że stary Babina wniósł do sądu skargę o pobicie na tej samej zabawie przeciwko jej młodszemu bratu, Andrzejowi, od którego zażądał także wysokiego odszkodowania.
– To ja darowałam jego synowi, który o mało mnie nie zabił, a on skarży niewinnego chłopaka tylko za to, że mu garnitur krwią poplamił – bulwersowała się. – Ale ty się nie martw, Andrzej. Wszystko widziałam. Podaj mnie za świadka. Pójdę do sądu i opowiem, jak było. Tam siedzą wykształceni, mądrzy ludzie i na pewno krzywdy ci nie zrobią…
Rzeczywiście, Andrzej nie miał powodów, żeby się obawiać. Tamtej nocy na zabawie nie brał udziału w bójce i nikogo nie pobił. A jedyną jego winą było to, że gdy stał w pobliżu orkiestry, z dala od centrum bijatyki, ktoś zaszedł go od tyłu i uderzył krzesłem w głowę. Chłopak chwycił się rękami za twarz, którą momentalnie zalała mu krew i zataczając się, oszołomiony, nie bardzo wiedząc, co robi, krążył po świetlicy, a kogo spotkał na swojej drodze, dotykał rękami, mówiąc: „Macie, najedzcie się mojej krwi”. W ten sposób natknął się na starego Babinę i poplamił mu krwią marynarkę od garnituru i koszulę, co spowodowało, że tamten go zapamiętał.
W sądzie jednak sprawa nie wyglądała już tak prosto, a nawet mocno się skomplikowała. Sam stary Babina, jak i jego świadkowie, pod przysięgą, złożyli obciążające Andrzeja zeznania i ofiarę przemalowali na sprawcę pobicia starszego już i szanowanego we wsi człowieka. Ale najbardziej ze wszystkich, nie licząc się ze słowami, następował na niego wynajęty przez Babinę adwokat.
Ten to dopiero miał gadane. Ze spokojnego, sponieweranego i pokrzywdzonego chłopaka, zrobił prowodyra całego zdarzenia i groźnego zabijakę, którego trzeba przykładnie ukarać…
Stanisława, która już wcześniej złożyła swoje zeznanie i uczciwie, z ręką na sercu, opowiedziała, jak było, nie mogła wyjść ze zdumienia. Wreszcie nie wytrzymała. W którymś momencie, gdy gładkousty prawnik po raz kolejny zaczął podkreślać winy Andrzeja i domagać się dla niego wysokiej kary, zerwała się z krzesła i nie pytając nikogo o zgodę, przerwała mu takimi oto słowami:
– Panie, ani pan tam nie był, ani nic nie widział. Nie dziwię się Babinie i jego świadkom, że pod przysięgą składają fałszywe zeznania, bo to wszystko rodzina. Ale jak pan, człowiek obcy i wykształcony może tak bezczelnie, w żywe oczy kłamać. I z niewinnej ofiary robić sprawcę. To tak działają nasze sądy?
Kobieta chciała jeszcze coś powiedzieć, ale sędzia jej przerwał, dodając jednocześnie, że Wysoki Sąd uważnie wysłuchał już jej zeznania i weźmie je pod uwagę.
Godzinę później, gdy sprawa została już rozstrzygnięta i wyrok ogłoszony, na korytarzu sądu wypatrzył Stanisławę i podszedł do niej adwokat starego Babiny.
– Przepraszam – powiedział, przytrzymując kobietę ręką za łokieć, gdyż wyraźnie nie miała ochoty z nim rozmawiać. – Możemy zamienić kilka słów?
– Niech pan mówi, tylko szybko, bo spieszę się na autobus – odpowiedziała, dając mu do zrozumienia, że po tym, co zaszło na sali sądowej, nie znajdą raczej wspólnych tematów.
– Pani chyba pierwszy raz w sądzie, prawda? – zapytał.
– Tak, pierwszy. I mam nadzieję, że ostatni – odrzekła, nie siląc się na uprzejmość.
– Teraz rozumiem. – Uśmiechnął się z satysfakcją, że trafił w punkt, czując jednocześnie, że musi się jakoś wytłumaczyć przed tą naiwną i prostoduszną kobietą, która nie ma pojęcia, na czym polega rola adwokata w postępowaniu sądowym. – Pani, tu się wszystko mówi za pieniądze, więc proszę się na mnie nie gniewać – dodał. – Ale, gdyby zmieniła pani zdanie, do czego gorąco namawiam, i postanowiła jednak zaskarżyć tego mężczyznę, który panią uderzył w oko, to zapraszam do mojego biura. Wygraną, gwarantuję, mamy w kieszeni.
Wiesław Hop