Wacław Makowski był dyrektorem generalnym PLL LOT tuż przed drugą wojną światową i pierwszym pilotem wyszkolonym od podstaw w niepodległej Polsce. Makowski zakupił dla PLL LOT najnowocześniejsze samoloty komunikacyjne na świecie. Były szef PLL LOT i zdolny lotnik dokonał przełomu w myśleniu o lotnictwie cywilnym – z drogiej zabawki dostępnej tylko dla wybranych uczynił środek transportu. Był odważny, charyzmatyczny, nie do zatrzymania, a do tego przystojny. Słowem: cud natury i całej reszty. W wojsku nie miał sobie równych. Wziął udział w bitwie o Anglię, został pierwszym pilotem wyszkolonym od podstaw w niepodległej Polsce, a słowami: „Mi to więcej niż odpowiada!” zaakceptował propozycję przejęcia sterów dowodzenia Polskimi Liniami Lotniczymi LOT. Chciała go największa konkurencja LOT-u, ale – jak przystało na wojskowego – odmawiał w żołnierskich słowach. Był czas wielkiego kryzysu. Nikt nawet nie śnił, nie marzył, a już na pewno nie odważył się podjąć działań, żeby z lotnictwa cywilnego, uważanego za drogą zabawkę, uczynić środek transportu. To znaczy prawie nikt. Mówili, że się nie da, ale Wacław Makowski, dyrektor generalny LOT-u, nie wiedział, że się nie da, więc zrobił to – zakupił najnowocześniejsze samoloty komunikacyjne na świecie. Jeden z nich – Lockheed L-14-H Super Electra – osobiście sprowadził drogą lotniczą do Polski. I „tylko” fakt, że wybuchła II wojna światowa sprawił, że przez Atlantyk PLL LOT nie lata od prawie 90 lat.
Wacław Makowski zwykł mawiać, że ze wszystkich szczęśliwych zbiegów okoliczności skorzysta ten, kto na to zasługuje, czyli ten, kto tego chce i kto jest gotowy przyjąć uśmiechu losu. O tych uśmiechach losu i o ciężkiej pracy przy realizacji marzeń rozmawiamy z synem słynnego pilota – mieszkającym w Stanach Zjednoczonych Jackiem Makowskim.
Marta Radzikowska, PLL LOT: Rok 1930 był wyjątkowym rokiem w Pańskiej rodzinie. Przyszedł Pan wtedy na świat, a Pana tata – Wacław Makowski – został dyrektorem generalnym LOT.
Jacek Makowski: Owszem.
Czy tata opowiadał o początkach swojej pracy w LOT, od czego to wszystko się zaczęło?
Wszystkiego dowiedziałem się z jego pamiętników – kto chciał, żeby on został dyrektorem, a kto nie chciał. To wszystko znajduje się w jego pamiętniku.
LOT był zawsze bardzo ważny dla mnie. Z kolegami ze szkoły chodziliśmy na lotnisko oglądać samoloty, nawet wchodziliśmy do nich. Jak uczyłem się pisać to pierwszym słowo, którego się nauczyłem był LOT. W naszym mieszkaniu na Idzikowskiego brałem kawałek węgla i na białej ścianie pisałem: LOT, LOT, LOT…
To najlepszy dowód na to, że tata miał charyzmę i potrafił zarazić tą miłością do lotnictwa, którą sam nazywał „chorobą nieuleczalną”. Czy rzeczywiście tak było, że tata żył tym lotnictwem?
Zdecydowanie. Ojciec miał samolot RWD, którym latał na polowanie albo odwiedzał kuzynów w innej części Polski.
Tutaj muszę dopowiedzieć, że dyrektorowi generalnemu przysługiwał samolot turystyczny…
Moja babcia, mama mojego ojca, siedziała z tyłu, a ja siedziałem obok ojca w samolocie. To była maszyna z mechanizmem do nauki, dlatego ruszałem rękami i nogami, naciskałem pedały, sterowałem wolantem. Ojciec wtedy mówił: „Ty teraz lecisz!”. Raz szarpnąłem za bardzo, samolot poleciał mocno do góry… Na szczęście byliśmy bardzo wysoko i nic się nie stało.
W pamiętnikach tata pisał, że – z racji, iż był pilotem wojskowym – dość trudno było „ucywilizować”, jak tata to nazywał, pilota wojskowego. Co było bliższe sercu taty – lotnictwo wojskowe czy cywilne?
Ojciec uważał, że tak jak statki i okręty płynęły przez ocean, przewożąc na przykład pocztę, podobnie mogą robić samoloty – pełnić funkcję transportową. Uważał, że powietrza trzeba używać tak jak i wody. I to na mnie robiło wrażenie.
Wspomniał Pan o bardzo ważnej rzeczy. Teraz lotnictwo wydaje nam się naturalną formą transportu – i tak jest – ale nie zawsze tak było. W latach 30. lotnictwo było traktowane jak droga zabawka, zwłaszcza przez osoby zarządzające. Tutaj wielka zasługa Pana taty, który udowodnił, że lotnictwo ma przede wszystkim zastosowanie praktyczne.
Tak i dlatego chciał mieć amerykańskie samoloty, które mogły latać wyżej i na dłuższe dystanse.
Te amerykańskie samoloty to Lockeheed L-10A „Electra” i śmiem zaryzykować stwierdzenie, że wprowadzenie tych samolotów do floty LOT było jednym z największych osiągnięć taty. Pamiętajmy, że to były lata 30. i Polska zaciskała pasa. Jak się to tacie udało?
Myślę, że tata miał poparcie ministra komunikacji. On ojca rozumiał i doprowadził do tego, że tata mógł mieć te samoloty we flocie.
Jakie ma Pan wspomnienia z tatą? Co Pan uważa za jego największy sukces?
Zdecydowanie Polskie Linie Lotnicze LOT. Latanie podczas wojny z Rosją, udział w Bitwie Warszawskiej, podczas której wraz z eskadrą bombardowali mosty i strzelali z karabinu maszynowego do rosyjskiej armii. Poza tym tata latał przed atakiem na Warszawę. Niektóre konne pułki szwoleżerów były na tyłach wojska rosyjskiego i trzeba było skomunikować się – on brał w tym udział.
Jak wyglądała droga Pana taty do zostania pilotem?
Tata został wcielony do armii rosyjskiej podczas I wojny światowej. Obserwował latające samoloty. Jeden z samolotów austriackiej armii musiał nagle wylądować blisko miejsca, w którym ojciec stacjonował. Tata dostał miejsce w tym samolocie, który musiał zostać przetransportowany na inne lotnisko. Powiedział, że ten lot wywarł na nim piorunujące wrażenie. Wtedy stwierdził, że musi zostać pilotem.
A rodzice gdzie się poznali?
We Lwowie. Tam mieszkała rodzina mojej mamy. Mama znała kuzynów ojca i jak opowiadała – pewnego dnia pojawił się wśród nich pewien pilot… Brudny, umęczony długą podróżą. I to był mój ojciec. Tak się poznali, a potem szybko pobrali. W 1930 roku ojciec kupił dom na kolonii lotniczej. Tam zamieszkali i tam ja się urodziłem.
Pan się urodził w Warszawie?
Tak. W tym samym roku ja się urodziłem. O ile dobrze pamiętam, mój dom miał adres Idzikowskiego 36. Potem Polska była pod rządem komunistycznym, nie wróciliśmy do Polski po konferencji w Jałcie.
Kiedy tata został Dyrektorem Generalnym LOT-u, miał wsparcie samego Alberta Plesmana, czyli założyciela KLM. Do tego stopnia Plesman cenił Makowskiego, że nawet proponował mu przejście do KLM. Ale tata chciał rozwijać LOT…
Ojciec chciał zostać w LOT, ale po II wojnie światowej Plesman wrócił z propozycją. Wtedy ojciec również odmówił i powiedział, że będzie coś innego robił.
Dzięki pracy taty w IATA mieliście okazję dużo podróżować?
Podróżować to nie, ale mieszkaliśmy w Iranie, Tunezji i innych krajach Afryki.
Czy tata zaraził trochę pasją do lotnictwa?
Niespecjalnie.
I to jest szczera odpowiedź. Ale sam był nią pochłonięty…
Ja byłem w szkole angielskiej, szkockiej, potem na uniwersytecie, mieszkałem w internatach i wiedziałem, że po Jałcie nie wracamy do Polski. Musiałem zastanowić się, jak przygotować się do dorosłego życia, co ja chcę właściwie robić. Doszedłem do wniosku, że nie wiem, gdzie będę mieszkał i co będę robił. Przemieszczając się z miejsca na miejsce, musiałbym uczyć się za każdym razem nowego języka. W końcu stwierdziłem, że zostanę inżynierem.
Marta Radzikowska
Biuro Prasowe PLL LOT