sobota, 23 listopada, 2024
Strona głównaOpowiadaniaŚladami Krzysztofa Klenczona. Szczytno (II)

Śladami Krzysztofa Klenczona. Szczytno (II)

Przy grobie Krzysztofa Klenczona. Od lewej: Krystyna Klenczon, Dorota Partyka, Jerzy Klenczon. Fot. Archiwum Hanny Klenczon, siostry Krzysztofa

Autobus nadjeżdża. Wsiadam do niego z myślą, że jestem już naprawdę tylko o krok od mojej wielkiej przygody.

Horyzontu kres
Gaśnie pośród wzgórz
Jeszcze dziś znajdę tam
Do przygody klucz 10)

Wzgórz w Warszawie wprawdzie nie ma, ale reszta się zgadza. Klucz, o którym śpiewał Krzysztof w piosence Nie licz dni, już tam na mnie czeka. Podczas drogi trochę niepokoją mnie, słyszane z radia włączonego przez kierowcę autobusu, prognozy pogody, w których ciągle słyszę o mżawkach. Generalnie ta długa, bo sumując przejazdy autobusem, taksówką i ponownie autobusem, łącznie prawie dziesięciogodzinna trasa, nawet mi się nie dłuży, co zresztą dość mocno mnie dziwi. Myślę sobie, że nad ranem, po nieprzespanej nocy, powinnam być nieprzytomna, a tu działam na najwyższych obrotach i nic nie zapowiada, by coś się miało w najbliższym czasie zmienić.

Kiedy autobus zatrzymuje się na krótki postój w Przasnyszu, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, jeszcze raz dzwonię do państwa Klenczonów. W telefonie słyszę już dobrze mi znany, miły głos pani Krystyny. Serce po raz kolejny podskakuje mi niemal do gardła. Nadal nie mogę do końca uwierzyć w to, że za kilkadziesiąt minut stanę z rodziną mojego idola twarzą w twarz. Pomimo tego, że jestem przecież już prawie u celu, wciąż wydaje mi się to nierealne. A co, jeśli za chwilę obudzę się, i okaże się to takim samym sennym marzeniem, jak picie herbaty z Krzysztofem? Tymczasem potwierdzam pani Krystynie godzinę przyjazdu do Szczytna, mówimy sobie „do zobaczenia” i mniej więcej w tym samym czasie autobus rusza w dalszą drogę.

Podczas ostatniego etapu podróży co jakiś czas zerkam na zegarek w telefonie i w myślach odliczam, ile jeszcze minut zostało do końca trasy. Kiedy uzmysławiam sobie, że lada moment ujrzę Szczytno, z przygotowanym aparatem w ręce zaczynam wypatrywać tzw. witacza, na którym, jak to zobaczyłam na zdjęciu w książce Dariusza Michalskiego ,,Krzysztof Klenczon, który przeszedł do historii”, widnieje wizerunek mojego idola. Chcę koniecznie uwiecznić go na zdjęciu. I oto pojawia się! Ułamki sekund, jeden błysk flesza. Na powtórki nie ma szans. Z drżącymi rękami włączam podgląd w aparacie, chwila niepewności i… Udało się! Zrobiłam zdjęcie witaczowi, który informuje, że Szczytno to rodzinne miasto Krzysztofa Klenczona. A wykonanie tej fotografii to dla mnie naprawdę niezły wyczyn, bo na co dzień słynę raczej z refleksu… szachisty.

Uchwyć wiatr, uchwyć wiatr o poranku
Przytul cień, który siadł już na ganku
I z marzeniem idź,
Bo się spełni dziś. 11)

„No to jestem w Szczytnie” – myślę zaraz potem i z napięciem zaczynam wypatrywać dworca. Wreszcie autobus zatrzymuje się. Wysiadam. Biorę głęboki wdech. „Pochmurno, ale nie pada. To już dobrze!” – przemyka mi przez myśl. Jeszcze dzień przed podróżą obawiałam się, że po zażyciu tabletek na chorobę lokomocyjną oraz nieprzespanej nocy, będę znużona i śpiąca. A przecież właśnie na ten dzień zaplanowane zostało zwiedzanie miasta. Okazuje się jednak, że emocje biorą górę nad zmęczeniem i sennością. I w sumie nic w tym dziwnego. Po chwili dostrzegam zmierzające w moim kierunku małżeństwo, tak „na oko” mniej więcej w wieku moich rodziców. „Oni, czy nie oni?” – zaczynam się zastanawiać, choć przecież widziałam ich wcześniej na zdjęciach, więc trudno o pomyłkę. A kiedy nasze oczy spotykają się, już nie mam żadnych wątpliwości: to państwo Klenczonowie! „A więc to się dzieje tu i teraz, to już!” – myślę. Trochę onieśmielona podchodzę i witam się z nimi. I, jakkolwiek banalnie to teraz zabrzmi, już wtedy jestem pewna, że wszystko będzie dobrze.

Los ciągle stawia przed nami na życiowych drogach nowych ludzi. Do wielu z nich musimy nabierać zaufania przez dłuższy czas, niekiedy jednak zdarza się, że dosłownie po pierwszym spojrzeniu, po pierwszym uściśnięciu dłoni wiemy, że spotkana przez nas osoba jest… po prostu dobra. I takie właśnie odnoszę wrażenie w pierwszych chwilach przebywania z panią Krystyną i panem Jerzym, kuzynem stryjecznym Krzysztofa.

Państwo Klenczonowie przyjechali po mnie samochodem. Pytają, jak mi minęła droga i o moje samopoczucie, opowiadam im o podróży, taki mały „small talk”. Wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem, lecz z minuty na minutę czuję się coraz mniej onieśmielona. Pan Jerzy parkuje samochód tuż pod hotelem „Krystyna”, gdzie mam zarezerwowany pokój.

Jak już wspomniałam wcześniej, noclegu nie wybierałam w ciemno. Hotel został mi polecony przez rodzinę Klenczonów, wiedziałam zatem, że nie będą mnie tam czekać żadne niemiłe niespodzianki. Usytuowany jest w centrum Szczytna, przy ulicy Żwirki i Wigury, nieopodal Jeziora Domowego Małego, na skraju parku. Dzięki temu, jak zresztą zapewniała mnie wcześniej pani Krystyna, stanowi on doskonałą bazę wypadową do spacerów po mieście. Budynek już z zewnątrz prezentuje się bardzo korzystnie. Po wejściu do środka zwracam uwagę na schludne, przyjemne dla oka, nowoczesne wnętrze. Obsługa w recepcji jest bardzo miła. Pomimo tego, że zarezerwowana dla mnie doba hotelowa jeszcze się nie rozpoczęła, wszystko jest już przygotowane na mój pobyt. Bez problemu dostaję więc klucze do znajdującego się na parterze pokoju nr 5. To wiele mi ułatwia, mogę bowiem od razu zanieść tam swoje bagaże.

Udaję się zatem, wraz z małżeństwem Klenczonów, we wskazanym przez recepcjonistkę kierunku. Otwieram drzwi, wchodzę do pokoju i rozglądam się po wnętrzu. – I jak? – pyta pani Krystyna. – Bardzo mi się tu podoba – odpowiadam z uśmiechem i zostawiam plecak, zatrzymując przy sobie jedynie podręczną torebkę i założony na szyję aparat fotograficzny.

– Najpierw pojedziemy odwiedzić Krzysztofa na cmentarzu – mówi do mnie pani Krystyna chwilę po wyjściu z hotelu. Drogę pomiędzy miejscem mojego zakwaterowania, a znajdującym się przy ulicy Mazurskiej cmentarzem komunalnym, pokonujemy samochodem prowadzonym przez pana Jerzego. Zajmuje to nam dosłownie kilka minut. Po wyjściu z pojazdu przekraczamy bramę cmentarną i wnet docieramy do miejsca doczesnego spoczynku Krzysztofa i jego matki Heleny. Już na pierwszy rzut oka widać, że jest ono zadbane i często odwiedzane. To zasługa państwa Krystyny i Jerzego, którzy opiekują się grobem Krzysztofa, jak zresztą i innymi rodzinnymi nagrobkami. A Szczytnianie bez wątpienia są dumni z tego, iż Krzysztof Klenczon był obywatelem ich miasta. Na płycie nagrobka widzę pełno zniczy i kwiatów, choć listopad minął już dawno, a i do zbliżającej się rocznicy urodzin Krzyśka pozostało jeszcze dziesięć dni.

Staję naprzeciw nagrobka i oddaję się zadumie, pozwalając emocjom płynąć swoim nurtem. Nie myślę nawet o niczym konkretnym. Po prostu w ciszy wpatruję się w wizerunek Krzysztofa, znajdujący się na tablicy nagrobnej. Przez moment mam wrażenie jakby zawieszenia na granicy dwóch światów, ziemskiego i metafizycznego. Przenoszę swój wzrok ze zdjęcia Niuńka na umieszczoną na płycie, chwytającą za serce, inskrypcję. Jest to trójwiersz autorstwa Macieja Cybulskiego z piosenki Krzysztofa pt. „Dom”:

Dom – nie zastąpi mi go nikt.
Kiedyś wrócę tam,
Jeszcze wrócę tam.
12)

Cdn.

Dorota Partyka


10) Nie licz dni, sł. J. Kondratowicz, muz. K. Klenczon, wyk. K. Klenczon i Czerwone Gitary
11) Uchwyć wiatr, sł. J. Świąć, muz., wyk. K. Klenczon
12) Dom, sł. M. Cybulski, muz., wyk. K. Klenczon

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -