Piłka nożna w XX wieku (i dziś) to sport przyciągający najwięcej kibiców na stadiony i przed ekrany, więc zwycięstwa na boiskach to największa sława i emocje. Drużyna Kazimierza Górskiego dostarczyła nam najpiękniejszych wzruszeń, tym silniejszych, że niespodziewanych.
Sarenka
Tak przezywano drobnej budowy znakomitego dryblera ze Lwowa – Kazimierza Górskiego (ur. 1921), który jako żołnierz trafił w 1945 roku do okrojonej Polski i wkrótce zapisał się do Legii Warszawa. Z dorobkiem 34 goli w rozgrywkach ligowych i jednym meczu międzypaństwowym w Kopenhadze (oraz dotkliwej kontuzji) zajął się trenerstwem. W 1966 roku został pomocnikiem trenera kadry narodowej, a w latach 1970-76 ujawnił wszystkie swoje talenty. Stał się legendą, a jego stwierdzenia, że w „meczu chodzi o to, żeby strzelić więcej bramek niż przeciwnicy”, weszły do kanonu piłkarskich odzywek. Władze PRL potrzebowały sukcesów i stawiały (jak ZSRS) na sport, co dawało szansę zabłyśnięcia zdolnym i ambitnym ludziom na światowych arenach, choć nie przekładało się to na zarobki, choćby podobne do cudzoziemskich. Polacy byli spragnieni sukcesów i dosłownie oszaleli z radości po zdobyciu przez naszych złotego medalu na igrzyskach olimpijskich w Monachium w 1972 roku po zwycięstwie 2:1 w finale z Węgrami (a ci uchodzili za faworytów).
Najważniejsza z bramek
Niektórzy kibice mieli więc po igrzyskach apetyty na finał mistrzostw świata, ale po losowaniu przeciwników (Anglia i Walia) miny zrzedły większości. Anglia była przecież faworytem do tytułu mistrza, a Walia uchodziła za niewiele słabszą od Anglii, a gdzie tam Polacy… Zaczęło się bez niespodzianek od zwycięstw Brytyjczyków, ale od 6 czerwca 1973 r. nasi wrzucili szósty bieg i pokonali w Chorzowie Anglików 2:0 (bramki Włodzimierza Lubańskiego i Roberta Gadochy), a 26 września tamże Walijczyków 3:0. Wszyscy czekali na mecz na Wembley, gdzie 17 października rozegrał się dramat, szaleńcze parady Jana Tomaszewskiego (nazwanego przed meczem „polskim klaunem”, a po meczu „człowiekiem, który powstrzymał Anglię) oraz gol Jana Domarskiego (uznany za najważniejszy w dziejach polskiej piłki nożnej). I oto sto tysięcy kibiców na stadionie żegnało Polaków, którzy – przepakowawszy się w Polsce – mieli wyruszyć do Niemiec Zachodnich, a tam trafiliśmy do grupy z arcymocnymi w tym czasie Włochami i Argentyną. Reporterzy orzekli więc, że jeżeli wygramy z Haiti to będzie choćby jedno zwycięstwo, a potem… powrót do domu…
Szli jak burza
A tu zaczęło się od zwycięstwa nad Argentyną 3:2. Popis dali Grzegorz Lato i Andrzej Szarmach, o którym sprawozdawca Jan Ciszewski miał powiedzieć, że nie boi się pchać głowę tam gdzie inni nogę… I zaczęło się zainteresowanie Polakami. Dopytywano, kim są, jak to się stało i tak dalej. A w Polsce ludzie wykupili kolorowe telewizory, by oglądać mecze wraz z sąsiadami. W drugim meczu nasi roznieśli Haiti aż 7:0 i te bramki bardzo przydały się – na przykład by Lato został w ogólnym rozrachunku królem strzelców mistrzostw. Awans był pewny, a tu jeszcze nasi pokonali 2:1 Włochów, co dało nawet awans Argentynie i wyeliminowało ówczesnych wicemistrzów świata – „Azzurich”.
W drugiej rundzie trafiliśmy na Szwecję, Jugosławię i gospodarzy. Wynik ze Szwecją (1:0) ustalił Lato, ale bohaterem został nasz bramkarz, bo np. jeden z tytułów prasowych brzmiał „Jan Tomaszewski w roli Kmicica bronił polskiej bramki przed szwedzką nawałnicą”. Wygraliśmy też ciężki mecz z Jugosławią, gdzie pamiętną bramkę strzelił Deyna (aż echo poszło po frankfurckim stadionie), a drugą Lato.
3 lipca deszcz lał długo i rzęsiście, a murawa namokła tak, że silnie uderzona piłka, stawała po kilku metrach na trawie, a raczej w kałuży. Sędziowie długo debatowali, czy przesunąć mecz na inny termin, ale „porządek musiał być”. Mecz Polaków z Niemcami był wyrównany, a o wszystkim zdecydowała bramka Gerda Mullera w 76. minucie. I Niemcy grali z Holandią w finale, a Polska o trzecie miejsce z Brazylią. Już pogodziliśmy się z czwartym miejscem, gdy po kapitalnym rajdzie od połowy boiska prawym skrzydłem (znów ta 76. minuta!) Lato doszedł do sam na sam z bramkarzem i ustalił wynik, dający nam trzecie miejsce.
Reprezentacja, czyli „Orły Górskiego”
To była wspaniała paczka (poczynając od wyżej wymienionych) i grzech nie wyliczyć wszystkich, ale od tego są oficjalne katalogi, a tu – korzystając z prawa do odrobiny subiektywizmu – warto wspomnieć kapitana Kazimierza Deynę, który „robił środek” i rozprowadzał grę, ale też potrafił huknąć z trzydziestu metrów jak wówczas chyba tylko niezapomniany stoper Jerzy Gorgoń. Temu partnerował w obronie równie rosły Władysław Żmuda. Lesław Ćmikiewicz sprawdził się jako piłkarz, a potem trener (dołączył do ławki Górskiego, czyli np. Jacka Gmocha i Andrzeja Strejlaua). Z temperamentu słynął Mirosław Buczacki, a za to naszej połowy bronili spokojnym murem Henryk Kasperczak i Zbigniew Gut. Z obrony przechodził do pomocy Henryk Wieczorek. Z pomocy przechodzili do ataku Roman Jakóbczak i Zygmunt Maszczyk. Była też wspaniała piątka z Wisły Kraków (Zdzisław Kapka, Kazimierz Kmiecik, Marek Kusto, Adam Musiał i Antoni Szymanowski). Jan Tomaszewski nie potrzebował zastępstwa (jako pierwszy w dziejach mistrzostw świata obronił na turnieju dwa rzuty karne), ale godnie by go mogli zastąpić Zygmunt Kalinowski i Andrzej Fischer.
Podsumowując: Polacy wyeliminowali Anglików, Włochów i Brazylijczyków z walki o najwyższe trofea. Cała Polska oszalała z radości. Od spirytusowych toastów po intencje mszalne, od przedszkolaków po Edwarda Gierka, od brydżystów po kucharki, od himalaistów po speleologów – wszyscy Polacy mieli na ustach nazwiska bohaterów piłki nożnej, a dzieciaki przypinały sobie na plecach numery swych idoli i biegły choćby z gumową piłką na podwórko, by ich naśladować. A przede wszystkim cały naród cieszył się z czegoś razem!
Piotr Boroń