Gdy pisałem felieton do poprzedniego, świątecznego, numeru „Białego Orła” na temat cenzury w mediach społecznościowych, nie przypuszczałem, że rzeczywistość tak szybko przyzna mi rację. Zablokowanie na stałe, czyli de facto usunięcie kont prezydenta Donalda Trumpa na Twitterze i Facebooku, to najlepszy dowód, że konserwatyści dali się w ostatnich latach wciągnąć w „pułapkę” monopolu największych portali społecznościowych na prowadzenie dyskusji i polemik.
Owszem, różnie można oceniać zachowanie prezydenta Stanów Zjednoczonych w obliczu wydarzeń z 6 stycznia na Kapitolu, ale bez względu na to cenzurę należy nazywać cenzurą – ktokolwiek i gdziekolwiek by jej nie stosował. A przecież wraz z Trumpem zablokowanych zostało tysiące innych prawicowych kont. Bo skoro nawet urzędujący prezydent największego mocarstwa na świecie nie jest w stanie obronić się przed monopolistami, to kto to zrobi?
Wygląda więc na to, że symbolicznie przeszliśmy do epoki, w której to Twitter i Facebook dyktują rządzącym reguły gry, a nie odwrotnie. Epoki, w której albo piszesz treści, które mieszczą się w granicach wyznaczonych arbitralnie i ad hoc przez Wielkiego Brata, albo zostajesz z dyskusji wyrugowany. Używając terminologii znanej z „Roku 1984” Orwella, zostajesz „ewaporowany” za „myślozbrodnię”.
Warto zwrócić uwagę, że do tej bezprecedensowej cenzury w mediach społecznościowych dochodzi w sercu demokracji, w filarze zachodniego świata, który tak często uznaje się za lepszy, dojrzalszy od świata wschodniego, czy to arabskiego, afrykańskiego czy chińskiego. Krucjata szerzenia wolności i demokracji na świecie trwa przecież od dziesięcioleci, a jej nieodłącznym, chyba nawet najważniejszym elementem, jest walka o wolność słowa. Czy dzisiaj Stany Zjednoczone i wszyscy ci, którzy przyklaskują zablokowaniu Donalda Trumpa, mają moralne prawo do uczenia innych, czym jest wolność słowa i demokracja?
Ale jest też w tej niepokojącej cenzurze w mediach społecznościowych coś, co przynieść może nam pozytywne efekty. Mam na myśli głęboką refleksję wśród ludzi, którzy naprawdę cenią sobie prawdziwą wolność słowa, którzy lubią powtarzać słowa Voltaire’a: „Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale oddam życie, abyś miał prawo to powiedzieć”. Otóż jeśli w końcu zdamy sobie sprawę, że moderator internetowej dyskusji wcale nie jest nie tylko bezstronny, ale wręcz stronniczy, będziemy szukać innych miejsc do polemik, debat, wymiany informacji i poglądów. I w tym właśnie kontekście może być to szansa dla tzw. mediów tradycyjnych, jak prasa, radio czy telewizja.
Czy tak się stanie? To dopiero się okaże, ale już dzisiaj podpowiadałbym politykom, dziennikarzom, publicystom i wszystkim tym, którzy biorą udział w życiu publicznym, by media społecznościowe traktować jako jeden z dostępnych kanałów komunikacji, ale na pewno nie jedyny. Wygląda na to, że to ostatni moment na wyraźny sprzeciw wobec cenzury stosowanej przez Twitter i Facebook, a jej dalszy rozwój doprowadzi zapewne do sytuacji, w której pole naszej dyskusji zostanie mocno zawężone, a orwellowska „ewaporacja za myślozbrodnię” stanie się regułą.
Arkadiusz Rogowski