„Biały Orzeł” rozmawia z Markiem Skulimowskim, prezesem i dyrektorem wykonawczym Fundacji Kościuszkowskiej.
Fundacja Kościuszkowska z siedzibą przy 15 East 65th Street na Manhattanie w Nowym Jorku należy do najstarszych i najbardziej znanych polonijnych organizacji w Stanach Zjednoczonych. Głównym celem założonej w 1925 roku organizacji jest udzielanie stypendiów studentom i naukowcom z Polski i USA. Ponadto Fundacja Kościuszkowska kieruje między innymi wymianą naukową, prowadzi działalność informacyjną i popularyzatorską w zakresie dziejów kultury i nauki polskiej. Fundacja posiada oddziały w Chicago, Nowej Anglii, Ohio, Filadelfii, Pittsburghu, Rocky Mountain, Teksasie, zachodnim Nowym Jorku, a także w Waszyngtonie. Od 2010 roku Fundacja Kościuszkowska posiada także biuro w Warszawie, gdzie działa jako Fundacja Kościuszkowska – Polska. Jak pandemia i wojna w Ukrainie wpłynęły na jej działalność i jak wygląda realizacja jej kluczowych programów oraz misji? Między innymi na te pytania odpowiada w rozmowie z „Białym Orłem” prezes i dyrektor wykonawczy Fundacji Kościuszkowskiej Marek Skulimowski.
„Biały Orzeł”: Czy Fundacja Kościuszkowska to najbardziej rozpoznawalna i prestiżowa organizacja polonijna w Stanach Zjednoczonych?
Marek Skulimowski: Jeżeli popatrzymy przez pryzmat całych Stanów Zjednoczonych, to ośmielę się powiedzieć, że jest jedną z zaledwie kilku polonijnych organizacji działających na terenie całego kraju, a nie jedynie lokalnie. Myślę również, że cieszy się zasłużonym prestiżem, na który pracowała przez prawie sto lat. Nie chciałbym jednak używać tutaj słowa „najbardziej”, bo nie chcę się z nikim mierzyć. Istnieje wiele bardzo szlachetnych organizacji polonijnych w USA, które z sukcesem realizują swoje misje. Z pewnością Fundacja Kościuszkowska znajduje się w tym gronie.
Proszę wyjaśnić w największym skrócie osobom, które nie miały do tej pory okazji zapoznania się z działalnością Fundacji Kościuszkowskiej, jaki jest główny cel jej istnienia?
Misją Fundacji jest przede wszystkim wymiana edukacyjno-kulturalna między Polską a Stanami Zjednoczonymi. Misja ta została przyjęta przez ojców założycieli fundacji w 1925 roku i realizujemy ją z sukcesami niezmiennie od 98 lat. O ile Stefanowi Mierzwie, który był założycielem Fundacji, zajęło blisko pół wieku uzbieranie pierwszego miliona dolarów, to my obecnie na swoim funduszu żelaznym (tzw. endowment) mamy ponad 40 milionów dolarów. Ze środków tych korzystamy na bieżąco. Tak spektakularny rozwój Fundacji nie byłby możliwy bez hojności naszych darczyńców. Dzięki donacjom możemy realizować naszą misję, oferując programy dla naukowców, artystów i studentów oraz zwiększając liczbę przyznawanych stypendiów, a także wspierając publikacje o Polsce w języku angielskim.
W normalnych czasach zapytałbym się teraz o liczby i rozwój Fundacji w ostatnich latach. Jednak po okresie pandemii, w obliczu trwającej obecnie wojny, gdzie Fundacja Kościuszkowska aktywnie zaangażowana jest w pomoc narodowi ukraińskiemu, moje pytanie będzie nieco inne. Czy Fundacja jest obecnie w stanie realizować cele, które realizowała przez blisko 100 lat, czy coś się w tej kwestii zmieniło?
Muszę stanowczo odpowiedzieć tutaj twierdząco. Ciągle udaje nam się ta trudna sztuka dzięki naszym członkom i ogromnemu wsparciu, jakiego nam udzielają. Podejrzewam nawet, że rok 2022 zapisze się jako rekordowy, jeśli chodzi o liczbę wydatków Fundacji. Oczywiście lata fiskalne w fundacjach liczą się inaczej, gdyż rok fiskalny trwa od 1 lipca do 30 czerwca, czyli do końca roku zostało nam kilka miesięcy, ale już teraz mogę powiedzieć, że o ile w poprzednich latach wydawaliśmy na nasze programowe cele, czyli na edukację i kulturę, około miliona dolarów, to w tym roku będzie to na pewno powyżej półtora miliona. Dokładne liczby będę mógł podać w lipcu, ale na pewno w tym roku zwiększyliśmy znacznie wydatki na program stypendialny dla studentów z polsko-amerykańskich rodzin w Stanach Zjednoczonych, czyli tak zwany „Tuition Scholarships”. W programie tym wspieramy studentów będących w większości na studiach magisterskich kwotami od 2 do 9 tys. dolarów. I na to stypendium wydajemy rokrocznie ponad 400 tys. dol. Jak przyszedłem do Fundacji kilka lat temu, było to 200-300 tys. dol., tak więc zmiana jest znaczna. Adekwatnie na program „Exchange to the US”, w ramach którego naukowcy z Polski przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych, wydawaliśmy rocznie około 400 tys. dol., to w tym roku fiskalnym wydamy 700 tys. dol. To jest więc prawie dwukrotny wzrost. Oczywiście w większości wykorzystujemy środki z tak zwanych funduszy żelaznych, czyli najpierw otrzymane pieniądze musimy właściwie zainwestować i korzystamy tylko z osiągniętych w ten sposób zysków. To nam pozwala funkcjonować obecnie i pozwoli nam na funkcjonowanie przez najbliższe lata, jeśli nic gwałtownego nie stanie się na rynku kapitałowym. Oczywiście inwestując nie robimy tego sami, tylko korzystamy usług profesjonalistów. Muszę tutaj dodać, że na rynku finansowym zachowujemy się konserwatywnie, unikając ryzykownych inwestycji. Reasumując: nasze pieniądze są bezpieczne, a wszystkie dotychczasowe programy realizujemy bez zmian, a nawet zwiększamy ich zakres.
Pandemia Covid-19 rzeczywiście nie miała negatywnego wpływu na działalność Fundacji? Jak Fundacja poradziła sobie w tym trudnym okresie?
Nasze funkcjonowanie w trakcie pandemii rozpoczęło się od działalności naszego Centrum Kulturalnego w Waszyngtonie, gdzie wiceprezes i dyrektor Barbara Bernhardt bardzo szybko zainicjowała webinaria, koncerty i wszelkiego rodzaju spotkania on-line. Później praktycznie cała działalność Fundacji przeniosła się do internetu i wbrew naszym obawom zainteresowanie było ogromne. Proszę pamiętać, że my nie mamy na przykład oddziału czy przedstawicielstwa na Zachodnim Wybrzeżu, gdzie Polonia jest bardzo rozproszona i trudno do wszystkich dotrzeć. Podobnie zresztą jak i do wielu innych miejsc. Paradoksalnie pandemia nam pomogła, znosząc te wszystkie geograficzne ograniczenia, gdyż Polacy, gdziekolwiek by nie byli, mogli się z nami połączyć w sieci. Dodatkowo większość programów jest obecnie nagrywana, tak więc korzystając z naszego archiwum, można odtworzyć jakiś ciekawy wykład lub koncert w dogodnym dla siebie momencie. Podsumowując: z pandemią sobie poradziliśmy, podobnie zresztą jak i wiele innych firm i organizacji. Co więcej, dzięki pandemii zwiększyliśmy naszą działalność w przestrzeni wirtualnej, a nasze dochody w tym okresie nie spadły. W naszym przypadku można więc nawet mówić o pozytywnych stronach pandemii.
Były jednak i trudności. Nie odbyły się przecież dwa bale Fundacji, doroczne imprezy tzw. „fundraisers”, dzięki którym fundacja pozyskuje środki na swoją działalność…
To prawda. Pandemia to był niewątpliwie szok dla każdego. W momencie, kiedy wybuchła, akurat byliśmy w trakcie przygotowań do naszego dorocznego balu i nie wiedzieliśmy za bardzo, co mamy zrobić. Dość szybko doszliśmy jednak do wniosku, że bal w takich okolicznościach nie ma sensu i sami wystąpiliśmy do hotelu, w którym wydarzenie miało się odbyć, o jego przeniesienie. Ponieważ przygotowania były już zaawansowane, to nawet trochę pieniędzy wtedy straciliśmy, głównie dlatego, że instytucje i firmy amerykańskie na początku nie były przygotowane, że trzeba wesprzeć drugą stronę, dać jakąś ulgę w absolutnie wyjątkowej sytuacji. To był bardzo niepewny czas, bo przecież chwilę później w maju zaczęły się również rozruchy w mieście, kiedy to nawet obawialiśmy się, co się stanie z Fundacją i jej siedzibą na Manhattanie. W tych trudnych momentach zaskoczyła nas na plus hojność naszych przyjaciół i sympatyków. Wielu z nich, kiedy dowiedzieli się, że balu nie będzie, i tak nas wsparło, i to było fantastyczne. Tak więc to był trudny czas, ale jednak czas empatii, kiedy każdy każdemu starał się pomóc. Ludzie zaczęli się martwić, czy instytucje takie jak Fundacja Kościuszkowska przetrwają.
Obejmując stanowisko prezesa Fundacji Kościuszkowskiej w grudniu 2016 roku powiedział Pan w jednym z wywiadów, że „będzie to wielkie wyzwanie”. Chyba jednak nie spodziewał się Pan jak wielkie i że świat, mówiąc kolokwialnie, stanie kilkakrotnie na głowie podczas Pana prezesury?
Wiedziałem, że przychodzę pracować w renomowanej instytucji, bardzo dobrze zarządzanej przez świetną i zaangażowaną Radę Powierników. Miałem również świadomość, że z Fundacją na przestrzeni dziejów były związane wybitne nazwiska. Od wielu lat będąc w Nowym Jorku obserwowałem funkcjonowanie Fundacji i widziałem jaki jest wymiar i poziom jej działań. Tak więc objęcie stanowiska prezesa i dyrektora wykonawczego tej instytucji było dla mnie absolutnym zaszczytem. Jednak ma Pan rację, że te lata, kiedy miałem okazję obserwować Fundację, były inne niż obecne. Wtedy Fundacja systematycznie realizowała swoje programy, powiększała rzeszę darczyńców i wszystko odbywało się w sposób harmonijny i stabilny. Obejmując swoją funkcję pod koniec 2016 roku przez myśl mi nie przeszło, że za parę lat zetkniemy się z pandemią koronawirusa, zaczniemy zastanawiać się, czy przetrwamy, czy też będziemy jako organizacja zaangażowani w pomoc uchodźcom u granic Polski. Wojna w środku Europy, stanowiąca także zagrożenie dla Polski, to było nie do przewidzenia i nie do uwierzenia. A takie są właśnie obecne realia.
Zanim został Pan prezesem Fundacji Kościuszkowskiej, pracował Pan wiele lat w dyplomacji, będąc konsulem RP w Stanach Zjednoczonych. Przebywał Pan również jako dyplomata w Izraelu. Ostatnio pełnił Pan z kolei funkcję dyrektora ds. operacyjnych na Stany Zjednoczone firmy INGLOT, polskiego giganta kosmetycznego. Czy tak bogate doświadczenie zawodowe pomaga Panu obecnie w sprawowaniu swojej funkcji?
Tak, wszystko to, o czym Pan właśnie wspomniał, absolutnie pomogło i ciągle pomaga mi w zarządzaniu Fundacją. Jako dyplomata pracowałem 10 lat, w tym 7 lat jako konsul w Nowym Jorku, a kolejne 5 lat przepracowałem w biznesie, podróżując praktycznie po całych Stanach. W tym czasie nawiązałem wiele kontaktów i poznałem bardzo dobrze środowisko polonijne w USA. I patrząc z drugiej strony, ja również nie byłem dla Polonii postacią anonimową i obejmując stanowisko prezesa Fundacji od razu poruszałem się po znanym mi terenie. Niewątpliwe w przeszłości bardzo ważne było dla mnie przejście z dyplomacji do biznesu, czyli do wspomnianej firmy INGLOT. Dzięki temu nauczyłem się, w jaki sposób zarządzać pieniędzmi, a także jak kierować zespołem.
To kluczowe kwestie, jeśli chodzi o zarządzanie taką organizacją jak Fundacja Kościuszkowska?
Kwestie związane z zarządzaniem ludźmi są bardzo ważne w każdej organizacji. Ja po 6 latach na stanowisku mogę powiedzieć, że pracuję ze świetnym i zgranym zespołem. W dyplomacji kwestia doboru nie była w żaden sposób ode mnie zależna. Poza tym ludzie często się zmieniali. W biznesie natomiast liczą się przede wszystkim cyfry i ta osoba, która osiąga najlepsze wyniki. W naszej Fundacji inaczej patrzymy na ludzi i do tej pory nie miałem żadnych problemów, jeśli chodzi o pracę z zespołem. Dzięki temu mogę skupić się na tym, co jest kluczowe dla istnienia każdej fundacji, czyli na gromadzeniu funduszy na jej działalność. Niektórzy powiadają, że jesteśmy „profesjonalnymi żebrakami” i trudno się z tym nie zgodzić (śmiech). Fundacja nie może istnieć bez szlachetnych ludzi, bez darczyńców. Abyśmy mogli realizować nasze programy, musimy nieustannie pozyskiwać pieniądze od tych, którzy mają ich więcej, aby wydawać tam, gdzie jest największa potrzeba. Myślimy perspektywicznie. Dajemy szansę ludziom, żeby się wykształcili, ale liczymy, że za kilkadziesiąt lat oni wrócą i będą nas wspierać. Nie martwiąc się o zespół, który – jak wspominałem – funkcjonuje znakomicie, to właśnie fundraising jest dla nas, a także osobiście i dla mnie, największym wyzwaniem. Proszę zauważyć, że nie mówimy tutaj o zbieraniu środków jedynie lokalnie w okolicach Nowego Jorku, gdyż Fundacja jest organizacją, która działa w całych Stanach. Wielu naszych członków nie mieszka już w Nowym Jorku czy nawet w okolicach metropolii. Zmieniło to też charakter mojej pracy. Zarządzanie Fundacją łączy się z podróżami bardziej niż wcześniej, co już samo w sobie stanowi spore wyzwanie. W ostatnim czasie byłem np. na Florydzie, gdzie spotkałem się z grupą naszych sympatyków i gdzie być może otworzymy w przyszłości oddział Fundacji. Częściowo zostało to wszystko wygenerowane przez pandemię, ale też zmienia się demografia i wiele osób, które mieszkały wcześniej w Nowym Jorku, mieszka już na Florydzie, czy też w innych stanach. I my musimy za nimi podążać.
Niedawno minął rok od ataku Rosji na Ukrainę. Wybuch wojny zastał Pana w Polsce. Jakie emocje towarzyszyły Panu w tamtym momencie? Pochodzi Pan przecież z rejonu położonego blisko granicy z Ukrainą?
Tak, urodziłem się niedaleko obecnej granicy z Ukrainą, w miejscowości Lubaczów. Akurat w momencie wybuchu wojny byłem w Warszawie, gdzie przesłuchiwaliśmy kolejnych naukowców chętnych do wyjazdu do Stanów Zjednoczonych w ramach naszego programu wymiany naukowej. To był przedostatni dzień, dzień medycyny. Pamiętam, że obudziliśmy się rano i byliśmy wszyscy poruszeni wiadomościami, jakie zaczęły do nas napływać. Ciężko było już o jakąkolwiek koncentrację. Zastanawialiśmy się raczej, jak szybko Rosjanie dotrą do granicy z Polską. Na drugi dzień wsiadłem w samochód i pojechałem z Warszawy do rodzinnego miasta. Tam wszędzie byli już Ukraińcy. Przekraczali granicę, która jest 10 km dalej. Ogrom tej tragedii był przerażający. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że na pobliskie przejście graniczne w jednej chwili może rzucić się kilkadziesiąt tysięcy osób. Tak zresztą było w każdym miejscu, gdzie tylko można było przekroczyć granicę. Dla mnie, podobnie jak i dla wielu ludzi, był to szok, że można było rozpętać wojnę, która w wielu fragmentach wygląda przecież jak II wojna światowa. Bywałem już w różnych miejscach na świecie, chociażby w rejonie konfliktów na Bliskim Wschodzie, ale nigdy nie przeżyłem takiej sytuacji, że ludzie uciekają z kraju ogarniętego wojną totalną, a tak to właśnie wyglądało pod koniec lutego 2022 roku. Wtedy zastanawialiśmy się jak szybko Rosjanie w swoim blitzkreigu będą przesuwać się na południe i zachód Ukrainy. Całe szczęście postęp ich wojsk został dość szybko zatrzymany. Przez kolejne tygodnie trwała jednak ogromna tragedia narodu ukraińskiego, co było zwłaszcza widoczne po drugiej stronie granicy. Wspominając tamte chwile zawsze powtarzam, że Polacy w ciągu kilku dni potrafili fenomenalnie się zorganizować. Wtedy nie było żadnych podziałów, czy ktoś lubi, czy nie lubi Ukraińców. Po prostu ludzka tragedia połączyła wszystkich i każdy spontanicznie starał się pomóc.
Fundacja Kościuszkowska praktycznie od samego początku zaangażowała się w pomoc dla narodu ukraińskiego, co zresztą trwa do chwili obecnej. Nie miał Pan wątpliwości, czy należy aktywnie wesprzeć Ukrainę?
Na samym początku był moment zastanowienia, czy powinniśmy przyłączyć się do pomocy dla uchodźców ukraińskich napływających do Polski, bo przecież Fundacja ma siedzibę w Nowym Jorku. Rozważaliśmy też, czy jest to zgodne z naszą misją. Jednak trwało to zaledwie chwilę. Stoję na stanowisku, że w niestandardowych czasach trzeba podejmować niestandardowe działania. Fundacja robiła tak w przeszłości, chociażby w czasie II wojny światowej. Tak samo postanowiliśmy działać i w tej krytycznej sytuacji. Z perspektywy trwającej ponad rok wojny oceniam, że to był właściwy ruch. Co więcej, nasze działania będziemy kontynuować, zwłaszcza wspierając inicjatywy edukacyjne, chociaż jest to oczywiście więcej pracy dla całego naszego zespołu. Jednak mogę zapewnić, że odbywa się to obecnie bez szkody dla codziennego funkcjonowania i naszych stałych programów, które jak wcześniej wspomniałem, stale się zwiększają.
Jak to wsparcie dla uchodźców wyglądało w praktyce w pierwszym okresie wojny?
Po wybuchu działań wojennych po polskiej stronie granicy natychmiast powstały miejsca, gdzie uchodźcy mogli zaopatrzyć się w ciepłą odzież, picie i jedzenie. Błyskawicznie organizowano noclegi, a dla chętnych transport dalej w głąb Polski czy też nawet do innych krajów. Będąc na miejscu szybko nawiązałem kontakt z miejscową Fundacją Folkowisko i już po kilku dniach podjęliśmy decyzję, że przejedziemy na drugą stronę granicy, czyli w przeciwną stronę niż podążali wszyscy. Na miejscu okazało się, że nie ma tam praktycznie niczego. Jedynie tłumy ludzi stojących czy siedzących w gołym polu, niekiedy w śniegu i błocie. A wtedy temperatury często były rzędu minus kilkanaście stopni Celsjusza. Tam po prostu umierali ludzie i potrzebna była natychmiastowa pomoc. Szybko wspólnie z Fundacją Folkowisko zaczęliśmy dowozić na miejsce podgrzewane namioty, tzw. tunele życia, i organizować punkty medyczne. W tym samym czasie jako Fundacja Kościuszkowska zorganizowaliśmy fundraiser, czyli akcję zbierania środków na pomoc tym ludziom. I do tej pory przez rok uzbieraliśmy już ponad 1.7 mln dolarów. Wszystkie środki natychmiast przekazywaliśmy na bieżące potrzeby tam, na miejscu. Najpierw na samej granicy, a później w Warszawie czy w innych miejscach w Polsce, gdzie uchodźcy znajdowali schronienie. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, jaka będzie skala napływu uchodźców, no bo jeżeli w ciągu kilku dni wpływa milion ludzi, to ile wpłynie do końca roku? Byliśmy przygotowani absolutnie na najgorsze. Bardzo szybko wsparliśmy Fundację Folkowisko w wynajęciu magazynu po stronie polskiej, ponieważ ludzie chcieli się dzielić, ale nie było gdzie tego wszystkiego zbierać. W ciągu kilku dni na granicy było sporo organizacji polskich i międzynarodowych, my natomiast od samego początku staraliśmy się dotrzeć tam, gdzie nie wszyscy docierali. Czyli najlepiej na samą Ukrainę, bo tam pomoc była najbardziej potrzebna.
Fundacja Kościuszkowska jako organizacja cieszy się dość dużą autonomią i niezależnością. Jako dyplomata nie miałby Pan chyba takich możliwości szybkiego i efektywnego działania?
Jeśli chodzi o pracę w strukturach rządowych, to nie ma tu żadnego porównania. Władze zawsze działają w obrębie pewnych regulacji prawnych i często nie wiedzą, czy mogą na coś wydać środki, czy też nie, a proces decyzyjny trwa długo. Serce mówi, że powinieneś, a prawo czasami zabrania. I to jest cały problem. Jeśli chodzi o organizacje non profit, to jest zarząd, spotykamy się, podejmujemy decyzje i działamy. Tak było 27 lutego 2022 roku, kiedy to odbyliśmy pilne spotkanie Rady Fundacji i podjęliśmy decyzję o zbiórce środków na pomoc Ukrainie. Mam duży szacunek dla wszystkich uczestników tamtego spotkania, że w ciągu kilkunastu godzin zwołaliśmy spotkanie Rady i nie bacząc na różnicę czasu jednogłośnie podjęliśmy taką decyzję. Pan Alex Starożyński, który wtedy był w Nowym Jorku, od razu zaczął działać i wraz z zespołem przygotował całą kampanię w mediach społecznościowych. Zresztą ludzie sami do nas dzwonili, czy wiemy, gdzie można przekazać pieniądze, bo bardzo chcieli pomóc. Nie wiedzieliśmy, więc sami postanowiliśmy zebrać te pieniądze w dobrym i szlachetnym celu. Na tym samym spotkaniu podjęliśmy również jeszcze jedną bardzo ważną decyzję, że nie pobieramy od tych wpłat żadnej prowizji, tak aby wszystkie środki mogły trafić do potrzebujących. Dodatkowy wkład Fundacji to praca naszych ludzi.
Spotykał się Pan z zarzutami, że to nie „nasza wojna” i że Fundacja ze względu na historię nie powinna pomagać Ukraińcom?
Oczywiście, nawet z pytaniami, dlaczego wspieramy „banderowców”. W pierwszych tygodniach otrzymaliśmy kilka bardzo nieprzyjemnych telefonów. Nie było ich wiele, ale były. Specjalnie mnie to jednak nie zaskoczyło. Wiem, co ludzie myśleli i co niektórzy z nich myślą do tej pory. Moja rodzina pochodzi z Wołynia, mój tata urodził się już na Syberii, a ja z kolei urodziłem się na terenie, gdzie miasteczka były polskie, a wioski ukraińskie do 1947 roku (do tzw. Akcji Wisła – przyp. aut.). Historia naszych narodów nie jest więc mi obca. Cały region obecnego powiatu lubaczowskiego był mocno splamiony krwią polską i ukraińską. Jednak w sytuacji, gdy w kierunku polskiej granicy idą głodne matki z małymi dziećmi, a miałbym się zastanawiać, kto kogo zabijał 80 lat temu, to przepraszam, ale to byłoby wbrew podstawowym wartościom chrześcijańskim. Po prostu należało pomóc tym ludziom. Tak więc ignorowaliśmy te oburzające komentarze i robiliśmy swoje. Tym bardziej, że wychodzę również z założenia, że zawsze będzie ktoś niezadowolony z naszej działalności. Bolało mnie to bardzo, gdy słyszałem opinie osób, nawet wśród Polonii, które porównywały Ukraińców do „banderowców”. Można zadać sobie pytanie, jaka jest odpowiedzialność przeciętnego Ukraińca obecnie za to, co się stało podczas II wojny światowej? Tamta wojna wymusiła absolutnie na wszystkich, nie tylko na Ukraińcach, ale też na Polakach, Niemcach i Rosjanach ekstremalne zachowania, kiedy do głosu doszły najniższe instynkty. Czy ja odpowiadam za to, co być może zrobił mój dziadek? Nie, przepraszam, ale nie. W momencie, kiedy dzieje się tragedia, naszym, ale też i chrześcijańskim obowiązkiem jest wyciągnąć i podać rękę. To wszystko, nie widzę alternatywy.
Czy w swoich działaniach mogliście liczyć na wsparcie władz samorządowych?
Tak, przedstawiciele władz samorządowych to moi rówieśnicy, często znaliśmy się wcześniej. Przerażało mnie jednak to, że na samym początku wojny, w ciągu pierwszych dwóch tygodni, nie było żadnego planu na wypadek kryzysu. A przecież przygotowania do wojny trwały przez jakiś czas i pewne rzeczy można było przewidzieć. Moim zdaniem uwidocznił się brak systemowego przygotowania, brak procedur czy rozwiązań prawnych, które natychmiast wdraża się w sytuacjach dużych katastrof humanitarnych, takich jak napływ ogromnej fali uchodźców. Niestety panował również olbrzymi chaos prawno-informacyjny. Władze lokalne nie bardzo wiedziały, w jaki sposób reagować. Wszyscy więc kierowali się wspaniałym odruchem serca, w tym przedstawiciele władz, stowarzyszeń, a także zwykli mieszkańcy okolicznych wiosek i miasteczek. Lokalni włodarze często nie mieli w pierwszych dniach wsparcia „z góry”, ale robili to, co mogli na obecną chwilę.
Wojna sprawiła, że częściej odwiedza Pan Polskę?
Do Polski mam regularne wyjazdy, bo zawsze w lutym przesłuchujemy kandydatów na nasze stypendia. Wojna jednak znacznie zwiększyła częstotliwość tych wyjazdów. Odkąd wybuchła, byłem już pięć razy w kraju. Samą Ukrainę również odwiedziłem kilka razy. Jak jestem na Podkarpaciu, to czasem jeżdżę na miejsce, żeby zobaczyć jak to wszystko wygląda i jak funkcjonuje nasze wsparcie w praktyce. Nie da się wydatkować pieniędzy bez rozmawiania z ludźmi na miejscu. Oni najlepiej wiedzą, jakie są aktualne potrzeby. Często też pokażą nam to, czego nie widzimy w telewizji. Ukraińcy niekiedy celowo kryją zniszczenia i straty, żeby nie dawać paliwa rosyjskiej propagandzie i nie pokazywać jak udana jest tzw. „rosyjska operacja specjalna”. Na szczęście większość dobrze znanych nam Polakom miejsc, również tych zabytkowych, nie było celem ataku. Zwłaszcza w zachodniej Ukrainie. Mam tutaj na myśli centrum Lwowa, Stanisławowa, a nawet Kijowa. Niestety na wschodzie kraju wygląda to inaczej, bo na przykład takie miasta jak Bahmut czy Mariupol, ważne dla historii Ukrainy, zostały praktycznie zrównane z ziemią. Tam nie ma nic. Nie wiem jak, ale wierzę, że Ukraińcy po wojnie je odbudują. Jak ich zdążyłem poznać od ponad roku, to zrobią to, aby pokazać, że są niezniszczalni i niezłomni.
Czy odwiedzając Ukrainę, znalazł się Pan kiedykolwiek w strefie działań wojennych?
W samej strefie wojny nigdy nie byłem i nigdy takiej potrzeby nie miałem. Raz w pobliżu miejsca mojego pobytu był atak rakietowy, ale oczywiście byłem w tym czasie w schronie. Widziałem jednak zniszczenia po bombardowaniach i ludzkie nieszczęście, którego pełnię człowiek jest w stanie zobaczyć dopiero tam, na miejscu. Obecna wojna jest wojną imperialną. Rosjanie pragną wymazać z terenu Ukrainy wszystko, co nie jest rosyjskie, czyli przede wszystkim ukraińską kulturę, język i całą historię, a także z nią związane elementy polskiego dziedzictwa.
Jaki przewiduje Pan dalszy rozwój wojny?
Będąc szefem Fundacji nie chciałbym tutaj wchodzić w rolę eksperta od wojskowości czy geopolityki. Jednak od początku pomagam Ukraińcom, nawiązałem wiele kontaktów i jestem zaangażowany emocjonalnie w tę wojnę jak chyba każdy Polak, który ma korzenie i przyjaciół w Ukrainie. Mam więc swoją ostrożną hipotezę, jak to wszystko dalej się potoczy. Niewątpliwie Ukraińcy dotychczas odnieśli ogromne sukcesy. Wygrali bitwę pod Kijowem, wygrali bitwę pod Charkowem, przeprowadzili kontrofensywę, w której odzyskali połowę terenów zajętych od 24 lutego 2022 roku, a także odbili Chersoń, jedyne prowincjonalne miasto utracone w pierwszej fazie inwazji. To wszystko nie znaczy jednak, że ten konflikt zakończy się szybko. Moim zdaniem kontrofensywa ukraińska musi nastąpić, aby odbić kluczowe miasta nad Morzem Azowskim, jak Mariupol czy Berdiańsk, a być może i Krym. Ewentualne przyszłe sukcesy ukraińskiej armii jednak wojny szybko nie zakończą. Wojna, w formie zamrożonego konfliktu, pewnie będzie trwała z różną intensywnością jeszcze przez kilka lat.
W jaki najlepszy możliwy sposób powinna zakończyć się ta wojna?
To akurat jest proste. Niech Rosjanie wracają, skąd przyszli. Agresor powinien przerwać działania wojenne i wycofać się poza międzynarodowo uznane granice Ukrainy. Rosja jest stroną Memorandum Budapesztańskiego z 1994 roku, a tym samym zobowiązała się do poszanowania niezależności i suwerenności istniejących granic Ukrainy oraz do powstrzymania się od stosowania groźby lub użycia siły przeciw integralności terytorialnej. Już jakimś rozwiązaniem byłby powrót Rosji w granice sprzed 24 lutego 2022 roku i dalsze negocjacje. Ja jednak uważam, że międzynarodowe porozumienia powinny być respektowane przez Rosję i ostateczny kształt granic powinien być taki jak przed 2014 rokiem. Dalszy krok to wypłacenie reparacji wojennych przez Rosję za dokonane zniszczenia. Te reparacje i odszkodowania powinny również objąć te kraje, które zużyły swoje środki, aby wesprzeć Ukrainę w jej walce o niepodległość, czyli również Polskę.
Pomoc Fundacji Kościuszkowskiej nie ograniczyła się do pierwszego etapu wojny, a wręcz przeciwnie. Z czasem uległa nawet zwiększeniu. Mógłby Pan opowiedzieć o działaniach Fundacji w dalszej fazie wojny?
Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że jako Fundacja mamy duże możliwości działania chociażby na polu samej edukacji. Wiedzieliśmy, że jeśli nagle wpływają setki nowych uczniów do polskich szkół, to wsparcie dla nich będzie bardzo ważne. Nie tylko więc pomogliśmy w pierwszych tygodniach na samej granicy, dostarczając wtedy głównie pomoc humanitarną, ale z czasem uruchomiliśmy szereg programów, które między innymi pomogły ukraińskim naukowcom zaaklimatyzować się w Polsce. Zaczęliśmy również wspierać grantami ukraińskich artystów, którzy często byli zupełnie bez pracy. W liczbach wygląda to tak, że do tej pory wsparliśmy 50 naukowców, każdego kwotą 10 tys. złotych oraz 25 artystów, każdego kwotą 5 tys. złotych. Zależy nam na tym, aby ci ludzie, często bardzo wykształceni, przeczekali u nas ten ciężki czas, a później wrócili na Ukrainę i odbudowali swój kraj, również intelektualnie. Przy tym wszystkim ważne jest również budowanie relacji, bo mimo że dzieli nas trudna historia, to niech połączy nas to, co dzieje się obecnie, oraz wspólnota interesów, zarówno tych gospodarczych, jak i geopolitycznych. Moim zdaniem jest to bardzo istotne. Z tego samego powodu organizujemy wspólne obozy dla polskich i ukraińskich dzieci, których kolejna edycja odbędzie się już za parę miesięcy – w najbliższe wakacje. Dodatkowo wsparliśmy również wiele publikacji, w tym druk bajek dla dzieci ukraińskich.
Fundacja ma swoje zasługi w popularyzacji wśród nich języka polskiego?
To prawda. Dość szybo okazało się, że w Polsce brakuje nauczycieli uczących języka polskiego, w taki sposób, w jaki naucza się języka obcego. Bardzo szybko zaczęliśmy więc dotować kursy doszkalające dla nauczycieli, organizowane przez Fundację SOK w Warszawie, aby z kolei oni mogli pomóc coraz większej liczbie dzieci ukraińskich zaznajomić się z językiem polskim, a co za tym idzie – lepiej zaadaptować się w polskich szkołach. Chodziło nam o szybkie i doraźne działania. Nie planowaliśmy ani nie planujemy tutaj żadnych stałych rozwiązań, wierząc, że ta wojna w końcu się skończy. Co ciekawe, wojna w Ukrainie spowodowała, że wszyscy w kraju zdaliśmy sobie sprawę, jak ważny i potrzebny jest zawód nauczyciela języka polskiego jako obcego, który mamy nadzieję zostanie uznany i wpisany w klasyfikację zawodów i specjalności nauczycielskich w Polsce. To bardzo ważne. I to nie tylko w kontekście studentów czy uczniów ukraińskich, ale w kontekście coraz większej liczby obcokrajowców, którzy przyjeżdżają do Polski z różnych stron świata. Dodatkowo stwarza to też większe możliwości nauki języka polskiego poza granicami naszego kraju. Można powiedzieć, że w pewnym sensie na nowo uczymy się szacunku do naszego języka ojczystego.
Cały czas docieracie z pomocą również na Ukrainę?
Tak. Nieustannie wspieramy Fundację Folkowisko, która między innymi dowozi tak zwane life boxes, czyli paczki żywnościowe do najdalszych zakątków wschodniej Ukrainy, w tym w okolice Bahmutu czy notorycznie bombardowanego Charkowa. Oni cały czas trzymają rękę na pulsie, a my pomagamy im funkcjonować. Donacje przychodzą co prawda z wielu źródeł, ale nikt nie może być przecież wolontariuszem cały rok, więc wspieramy także koszty operacyjne fundacji, z którymi współpracujemy. W trakcie bombardowań infrastruktury krytycznej w zimie kupiliśmy kilkanaście generatorów głównie dla placówek oświatowych w okolicach Lwowa, aby mogły cały czas funkcjonować. Wsparliśmy szkołę w Nahaczowie niezbędnym sprzętem do nauki, kupując projektory, monitory czy nagłośnienie. W Nahaczowie zorganizowaliśmy również powstanie przychodni, bo to wioska licząca ponad 3 tys. mieszkańców, a okazało się, że nie ma tam żadnego lekarza ani podstawowej opieki medycznej. Jednym słowem: gdzie możemy to pomagamy. Nawet ciężko mi tak z marszu wymienić wszystkie miejsca, gdzie jesteśmy obecni.
Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że działacie na wszystkich frontach?
Może nie na wszystkich, ale na pewno na wielu. Proszę jednak zauważyć, że większość zadań realizujemy w obrębie naszej misji, gdyż większość działań związane są z edukacją. Wspieramy szkoły, muzea i wszelkie inne placówki kulturalne i oświatowe. Dodatkowo warto mieć świadomość, że na terytorium Ukrainy jest ogromne dziedzictwo związane z historią Rzeczypospolitej. Ci, którzy mają wątpliwości, czy należy też i w tym zakresie pomagać, niech pojadą do Lwowa, Stanisławowa, Tarnopola czy Kamieńca Podolskiego. Odnajdą tam wiele polskich śladów i zabytków. Być może część tych miejsc znają nawet z książek Sienkiewicza.
Bezpośrednio z dziełami sztuki i wojną na Ukrainie związany jest projekt, który Fundacja Kościuszkowska realizuje wspólnie ze znanym i renomowanym Instytutem Smithsonian, amerykańską fundacją, która od blisko 200 lat zajmuje się sztuką i działalnością naukowo-badawczą…
Tak, a dokładnie z jedną z jego komórek o nazwie Smithsonian Cultural Rescue Initiative. Osoby z Instytutu zwróciły się do nas w zeszłym roku, aby pomóc im w zapewnieniu ochrony dla ukraińskich instytucji kulturalnych takich jak muzea i różnorodne archiwa. Chodziło o ochronę dziedzictwa kulturalnego w Ukrainie. Jak już wspominałem, dziedzictwo kulturalne w Ukrainie jest dziedzictwem tak samo ukraińskim, jak i polskim, żydowskim czy ormiańskim, ponieważ Ukraina jest krajem wielokulturowym, gdzie w przeszłości granice wielokrotnie się zmieniały. Przedstawiciele Smithsonian mają do wydania co najmniej 250 tys. dol. i są w trakcie zbierania dalszych funduszy, które są wydatkowane na bieżąco. W praktyce wygląda to tak, że różne instytucje kulturalne z Ukrainy zgłaszają zapotrzebowanie na określone urządzenia do zabezpieczenia i przechowywania ich zbiorów. Pamiętajmy, że w momencie rozpoczęcia rosyjskiej inwazji liczono się z bombardowaniem całej Ukrainy, tak więc w ważniejszych muzeach i galeriach wiele obiektów zostało ściągniętych ze ścian i zniesionych do piwnic czy też wywiezionych w jakieś inne miejsca na terenie Ukrainy. Podobnie zresztą jak odbywało się to w Polsce we wrześniu 1939 roku. Obecnie wiele takich miejsc nie jest przystosowanych do przechowywania obrazów, ikon czy też dokumentów papierowych z uwagi na niewłaściwą wilgoć czy temperaturę. My dostarczamy odpowiednie urządzenia, które pomagają ocalić te dzieła sztuki, tak aby spuścizna kulturalna mogła zostać zachowana. Pierwszą dostawę zrobiliśmy do Muzeum Narodowego imienia Andrzeja Szeptyckiego we Lwowie, gdzie znajduje się jedna z największych kolekcji ikon na świecie. Swoją drogą to jest dość smutny obrazek, kiedy człowiek chodzi po muzeum i widzi puste gabloty i haki na ścianach. Przez ostatnie dwa tygodnie dostarczyliśmy kolejny sprzęt do biblioteki akademickiej w Kijowie, a także do Charkowa, Odessy i Zaporoża. Zgłoszeń mamy w tej chwili kilkadziesiąt. Priorytet ma dla nas wschodnia Ukraina, gdzie działania wojenne są najintensywniejsze. Mamy jednak świadomość, że wiele dzieł sztuki zostało bezpowrotnie utraconych. Wiemy, że została zbombardowana biblioteka akademicka w Charkowie, gdzie straty są ogromne. Z kolei w Mariupolu zostało obrabowane ze sztuki scytyjskiej jedno z najważniejszych muzeów ukraińskich.
Prywatnie od lat jest Pan pasjonatem sztuki. Również dzięki temu Fundacja Kościuszkowska ma znaczne zasługi, jeśli chodzi o restytucję polskich dzieł sztuki, które różnymi drogami trafiły do Stanów Zjednoczonych…
Stoję na stanowisku, że jeśli kiedykolwiek coś zostało z Polski zagrabione, skradzione lub nielegalnie wywiezione, to powinno wrócić do kraju. Zwłaszcza wobec ogromu strat, jakie poniosła Polska w czasie II wojny światowej i później wskutek szabrowniczych działań komunistów. Tak już mam, że jeśli cokolwiek widzę ciekawego, to zawsze przyglądam się uważnie, czy nie zostało to nielegalnie wywiezione z kraju. W Polsce od jakiegoś czasu nastąpił duży postęp w tej dziedzinie i zainteresowanie odzyskiwaniem dzieł sztuki jest ogromne. Ministerstwo Kultury zorganizowało nawet osobny departament, który się tym zajmuje, a jeszcze kilka lat temu nie było takiej instytucji. W tej chwili nasza rola sprowadza się do roli pomocniczej. Jeśli możemy pomóc, to chętnie to czynimy. Jest kilka spraw, które toczą się na bieżąco, ale dopóki się nie zakończą, to nie chciałbym o nich opowiadać. Kilka innych, które rozpocząłem jeszcze jako konsul kilkanaście lat temu, znalazły szczęśliwy finał i te obiekty wróciły już do Polski, np. obrazy: „Portret damy” Melchiora Geldorpa, czy „Św. Iwo wspomaga biednych” Jacoba Jordaensa. Było też kilka powrotów dokumentów, które ktoś nam przekazał albo które udało nam się pozyskać dzięki hojności darczyńców. Czasem rzeczy, które nie są stratami wojennymi lub nie znamy szczegółów ich proweniencji, należy odkupić, bo nie ma innego wyjścia. Udaje mi się też łączyć szlachetnych ludzi z instytucjami w Polsce. Osoby te kupują cenne obiekty i przekazują na przykład do Biblioteki Narodowej. Tak było chociażby z listami Adama Mickiewicza, które kupiła pani Krystyna Piórkowska. Także mecenas Przemysław J. Bloch przekazał rysunki pochodzące ze zbiorów Muzeum Narodowego Polskiego w Raperswilu oraz listy hr. Marii z Kaczanowskich Hauke-Bosak. Jeśliby do tego nie doszło, zapewne zniknęłyby one ponownie na dziesięciolecia gdzieś w prywatnych kolekcjach.
Zasiada Pan na stanowisku szefa Fundacji Kościuszkowskiej od ponad 6 lat, czyli najdłużej ze wszystkich prezesów Fundacji w XXI wieku. Co uznaje Pan za największy sukces swojej prezesury?
Patrząc jednak przekrojowo, to jestem 8. prezesem Fundacji z kolei, więc średnia kadencja prezesa wychodzi ponad 10 lat, a więc do średniej jeszcze mi stażu brakuje. Takim pierwszym sukcesem, ale też dużym wyzwaniem była dla mnie kampania na rzecz zachowania nazwy mostu łączącego dzielnice Brooklyn i Queens, czyli Kościuszko Bridge. To były pierwsze tygodnie, kiedy to byłem jeszcze świeżym, nieopierzonym prezesem Fundacji i nagle pojawił się ten problem. Jednak jakoś pomimo dużego napięcia udało się to szybko pozytywnie przeprowadzić dzięki kilku wspaniałym osobom z Departamentu Transportu i oczywiście dzięki zaangażowaniu środowiska polonijnego. To było pierwsze moje wyzwanie, które bardzo miło wspominam. To, co jednak uważam za największy sukces, to fakt, że podczas trwania mojej kadencji systematycznie od pierwszego dnia powiększamy naszą ofertę programową i pozyskujemy coraz większą liczbę środków na nasze stypendia. I nie przeszkodziła w tym ani pandemia, ani wojna. W ciągu ostatnich kilku lat nasze fundusze stypendialne zwiększyły się nawet o kilkadziesiąt procent. I ten rozwój uznaję za nasz największy sukces. Czy ja jestem tego sprawcą? Nie, działamy wspólnie i o sukcesie decydują wszyscy, zaczynając od Rady Powierników Fundacji, poprzez cały zespół i kończąc na mojej skromnej osobie. Z dobrym zespołem wiele można zrobić i osiągnąć, dlatego nie będziemy ustawać w wysiłkach, aby Fundacja ciągle się rozwijała i żebyśmy tych środków na stypendia mieli coraz więcej. Jako prezes i człowiek dumny jestem również z tego, że nie odwróciliśmy się od tragedii ukraińskich uchodźców. I tu jestem wdzięczny tym wszystkim, którzy nas wsparli i nadal wspierają zarówno finansowo, jak i organizacyjnie. Jestem również zadowolony z obecności Fundacji w Polsce. Mamy bardzo dobrze zorganizowane biuro w Warszawie i patrząc tylko po samym zatrudnieniu, to powiększyliśmy się aż trzykrotnie w ciągu zaledwie kilku ostatnich lat. Dzięki temu rozwinęliśmy między innymi takie programy jak Teaching English in Poland, który kiedyś był marginalnym programem prowadzonym przez woluntariuszy. Program ten polega na tym, że amerykańscy nauczyciele przyjeżdżają do Polski i uczą dzieci w wakacje w formie wakacyjnych obozów. Obecnie do tych grup dołączają również dzieci z Ukrainy. Na koniec muszę dodać, że z sukcesem realizujemy nasz największy finansowo program, czyli Exchange to the US, w którym to zapraszamy naukowców z Polski na pobyty badawcze w Stanach Zjednoczonych na okres od 3 do 6 miesięcy. Rocznie z tego programu korzysta od 30 do 40 naukowców z różnych dziedzin, od sztuki poprzez nauki humanistyczne aż do dyscyplin ścisłych. Osobom tym umożliwiamy rozwój naukowy poprzez prowadzenie prac badawczych na amerykańskich uczelniach. Przez dekady z programu skorzystało wiele osób, które obecnie pełnią istotne role w życiu naukowym i kulturalnym w Polsce
Rozmawiając o działalności Fundacji nie sposób nie wspomnieć o tym, z czego Fundacja Kościuszkowska jest być może najbardziej znana wśród Polonii, czyli z dziesiątek wydarzeń organizowanych każdego roku w siedzibie Fundacji na Manhattanie, z czym zresztą wiąże się promocja polskiej kultury w Stanach Zjednoczonych, a pośrednio również wsparcie dla wielu polonijnych artystów i organizacji na Wschodnim Wybrzeżu…
Zgadza się. Nie są to jednak tylko imprezy czy koncerty w naszej siedzibie na Manhattanie, ale również wiele z nich organizowanych jest przez nasze Centrum Kulturalne w Waszyngtonie oraz przez oddziały regionalne, na przykład w Pittsburghu. Część wydarzeń i spotkań ma miejsce tylko wirtualnie w sieci. W tym miejscu zachęcam również wszystkich do zapoznania się z naszym kanałem KosciuszkoTV na popularnym portalu YouTube. Ogólnie rokrocznie organizujemy lub sponsorujemy kilkadziesiąt imprez związanych z Polską lub Polonią. Jeśli chodzi o najgłośniejsze wydarzenia z lat ubiegłych, to mogę tutaj wymienić chociażby wystawę „Wiele twarzy Tamary Łempickiej”, którą zorganizowaliśmy pod koniec 2019 roku, czy też wystawę prac Henryka Stażewskiego w 2021 r. Obrazy Tamary Łempickiej zostały później pokazane w Muzeach Narodowych w Krakowie i Lublinie, jednak to my zainicjowaliśmy cały ten projekt, będący początkiem transatlantyckiej podróży wspaniałych dzieł T. Łempickiej. Chciałbym również podkreślić, że wszelkie polonijne projekty artystyczne stanowią integralną część polskiej kultury. W miarę naszych możliwości staramy się wspierać wszystkie polonijne inicjatywy, które są na dobrym poziomie i wpisują się w definicję naszej misji, czyli promocję kultury polskiej w Stanach Zjednoczonych. Jeśli chodzi o przyszłe wydarzenia, to już teraz zapraszam Polonię na wystawę twórczości polsko-ukraińskich artystów z Lwowa: Oleha i Alexandra Denysenko, która odbędzie się w maju w naszej siedzibie na Manhattanie. Z kolei w październiku planujemy wystawę prac Tadeusza Kantora oraz dodatkowo wykłady na temat jego twórczości.
Czy prezes Marek Skulimowski wprowadzi Fundację Kościuszkowską w drugie stulecie istnienia? I jak będą wyglądać obchody 100-lecia w 2025 roku? Przecież to już za niecałe 2 lata…
Nie mam pojęcia, czy będę szefował wtedy Fundacji, tym bardziej, że nie zależy to tylko ode mnie. Oczywiście byłby to dla mnie ogromny zaszczyt, aby być częścią obchodów 100-lecia istnienia Fundacji, projektu, nad którego programem i nazwą już pracujemy. Niestety nie mogę zdradzić jeszcze szczegółów, ale za kilka miesięcy będę mógł powiedzieć znacznie więcej na temat planowanego cyklu wydarzeń wokół 100-lecia Fundacji. Wydarzeń, które nie tylko pokażą naszą historię, ale będą przyczynkiem do realizacji naszej misji, czyli promocji kultury polskiej w Stanach Zjednoczonych.
W tym nawale spraw i obowiązków znajduje Pan jeszcze w ogóle czas na swoją największą pasję, jaką jest nurkowanie?
Staram się przynajmniej raz w roku taki wyjazd sobie zorganizować. Niekiedy udaje się częściej. Całe szczęście Karaiby są blisko i można wylecieć nawet na parę dni. Kilka godzin lotu i już mamy ciepłe tropikalne morze i kolorowe rafy. Nurkowanie to trudne, ale niezwykle przyjemne hobby. Jest to również wspaniała odskocznia od problemów dnia codziennego, ponieważ posiada jedną dużą zaletę: pod wodą telefon nie działa, więc mam tam chwilę spokoju.
Dziękuję za rozmowę i tych chwil wytchnienia życzę w takim razie jak najwięcej.
Rozmawiał Marcin Żurawicz
Więcej informacji na temat działalności Fundacji Kościuszkowskiej i oferowanych przez nią programach można znaleźć na stronie internetowej Fundacji: www.thekf.org