Polonijna organizacja Pulaski Association of Business and Professional Men wybrała na Człowieka Roku Ryszarda Brzozowskiego. Kiedy 91-letni pan Ryszard dowiedział się o swojej kandydaturze, odmówił przyjęcia tego zaszczytnego tytułu.
– Wybrano mnie już ponad dwa lata temu, ale jak wiadomo pandemia pokrzyżowała plany całemu światu. Powiedziałem wtedy członkom organizacji, że się nie zgadzam, bo powinni wybrać kogoś młodszego, kogoś, kto odnosi sukcesy w biznesie. Ja już jestem za stary na takie wyróżnienie. Ale nikt się ze mną nie chciał zgodzić i w końcu mnie przekonali – mówi.
– W sumie mogłoby się to wszystko jeszcze odłożyć w czasie o jakieś pięć lat, bo wtedy bym przynajmniej wiedział, że muszę dożyć do uroczystości – dodaje ze śmiechem starszy pan, któremu nie brakuje poczucia humoru.
Ryszard Brzozowski zawsze z dumą podkreśla swoje polskie pochodzenie. Ten syn imigrantów z Podkarpacia jest wielkim patriotą, działaczem i członkiem wielu polonijnych i amerykańskich organizacji. O jego długim życiu można by napisać książkę.
– Nie jestem żadnym bohaterem, więc książka o mnie nie byłaby interesująca – odpowiada skromnie na taką sugestię, a jego skromność pomimo ogromnych zasług, jest prawdziwie szczera.
Parą zostali w Ameryce
Urodzona w 1904 roku mama Ryszarda pochodziła z świętokrzyskiej wioski Bieliny, z kolei urodzony w 1898 roku tato – z podkarpackiej Wólki Bielińskiej. Chociaż znali się z Polski, to parą zostali dopiero w Ameryce.
– Nigdy nie dowiedziałem się jak doszło do spotkania rodziców w Nowym. Do Ameryki przypłynęli statkiem, ale nie razem. Mama w 1928 roku, a tato rok później. Ona się zatrzymała u rodziny w New Jersey, a on u brata w Nowym Jorku – opowiada pan Brzozowski.
Spotkali się i pobrali wkrótce po przybyciu do Stanów, bo Ryszard pojawił się na świecie już w 1931 roku. Rodzina mieszkała na Manhattanie. W tamtejszej parafii po wezwaniem św. Stanisława Biskupa i Męczennika na 7. wschodniej ulicy ochrzczono Ryszarda, a kiedy chłopiec skończył trzy lata, Brzozowscy przeprowadzili się na Greenpoint. Rodzice pozostali w tej dzielnicy już do końca życia.
– Tata bardzo ciężko pracował, nie był niestety wykształcony, a czasy były trudne. Był hutnikiem i ten zawód odbił się na jego zdrowiu. Zmarł kiedy miał 71 lat. Pamiętam, że czekaliśmy wtedy na dekarzy, którzy mieli załatać dziurawy dach. Ale zaczęło padać i tato chciał chociaż prowizorycznie zabezpieczyć dziurę, przez którą kapała woda. Wszedł na górę i dostał zawału. Nie dało się go już uratować. Mama za to dożyła 86 lat – opowiada pan Ryszard.
Zarówno Ryszardowi, jak i jego młodszej siostrze, rodzice od wczesnego dzieciństwa zaszczepiali ducha polskości. W domu mówiło się po polsku, mocno dbano o zachowanie polskich tradycji, które miały przejść na następne pokolenia.
Już wtedy Greenpoint był dzielnicą zamieszkiwaną przez Polaków. Duchowym przywódcą społeczności był legendarny proboszcz parafii pod wezwaniem św. Stanisława Kostki, pochodzący spod Pszczyny na Śląsku, ksiądz Józef Pieczka-Studziński. Był postacią niezwykłą, a w posłudze zawsze były mu najbliższe Polska i Polonia. Parafię miał pod swoją opieką przez 20 lat, od 1934 do 1954 roku. Uczył dzieci i dorosłych patriotyzmu. Dbał o ich polszczyznę i nieraz sam prowadził lekcje polskiego. Wyjaśniał polityczne zawiłości związane z sytuacją Polski. Wielki nacisk kładł na życie duchowe, dlatego serdecznie zapraszał parafian na wszelkie nabożeństwa czy dni skupienia.
Dobry wpływ księdza Józefa
I to właśnie ojciec Józef miał ogromny wpływ na życie małego Rysia, o czym ten pamięta przez całe swoje życie.
– Z księdzem Studzińskim wiążą się tylko wspaniałe wspomnienia. W 1937 roku, kiedy miałem 6 lat, rozpocząłem naukę w szkole podstawowej przy parafii św. Stanisława Kostki. I miałem to szczęście, że przez osiem lat mogłem się kształcić w dwujęzycznym środowisku, które wzbudziło we mnie dumę z mojego polskiego dziedzictwa. Wszystko to dzięki standardom edukacyjnym i wysokim wymaganiom księdza Józefa. Pierwsze dwie lekcje zawsze odbywały się po polsku – religia i język polski. Byłem też ministrantem i towarzyszyłem księdzu podczas jego wizyt kolędowych w domach parafian. Chwalił mnie za to, że płynnie mówię w języku rodziców. Żywo pamiętam jak w konkursie gramatycznym wygrałem 50 centów za poprawną odmianę przez przypadki. Przez całe swoje życie piastowałem w sobie wartości, które mi przekazał: duchowość, poświęcenie, patriotyzm – opowiada pan Ryszard.
Warto w tym miejscu nadmienić, że po wybudowaniu szkoły St. Stanislaus Kostka Catholic Academy w 1929 roku parafia była zadłużona na 350 tys. dolarów. Były to lata wielkiego kryzysu i trzeba było nie lada pomysłów, aby wyjść z takich długów. Proboszcz Studziński nie tylko spłacił wszystko do 1946 roku, ale jeszcze zdążył wybudować klasztor dla sióstr zakonnych, które prowadziły także lekcje w szkole.
Ksiądz przeprowadził parafię nie tylko przez ciężkie czasy kryzysu finansowego, ale przede wszystkim przez trudne lata wojenne. W 1941 roku z jego inicjatywy powstało pismo parafialne „Patron”, do którego pisywał młody Ryszard.
– Co tydzień razem z moim kolegą, panem Popielarskim, pisaliśmy artykuły o sportowych aktywnościach na Greenpoincie, takich jak rozgrywki baseballowe czy inne zawody – wspomina i dodaje, że w jego klasie wszyscy uczniowie mieli polskie pochodzenie, poza jednym chłopcem. – Był nim Peter Rago, syn popularnego wśród mieszkańców Greenpointu szewca. Wspominam o nim, bo Peter był założycielem działającego do dziś domu pogrzebowego Evergreen. Po jego śmierci prowadzenie interesu przejęła córka Petera – Leslie – mówi.
Marine Corps i marzenia o karierze wojskowej
Pod koniec szkoły podstawowej Ryszard wiedział, że chce dalej się kształcić. Chciał zostać inżynierem. Dostał się do nieistniejącej już dzisiaj szkoły średniej na Manhattanie, która przygotowywała zarówno na studia wyższe, jak i do zawodu. Ale to mu nie wystarczyło. Marzył o United States Military Academy w West Point.
– Aby dostać się do szkoły oficerskiej potrzebne były rekomendacje od senatora albo kongresmana, a mnie nie udało się ich zdobyć. Dlatego poszedłem na miejską uczelnię – opowiada.
Kiedy Ryszard skończył 18 lat, postanowił wstąpić do Marine Corp, czyli Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Wysportowany chłopak doskonale sobie poradził z morderczym treningiem, rozpoczął służbę i kontynuował edukację.
– Najbardziej uszczęśliwił mnie dzień, w którym dowiedziałem się, że dalszą naukę mogę podjąć w Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Wykształcenie było dla mnie bardzo ważne, bo nie chciałem pracować tak ciężko jak mój tato. On nie do końca to rozumiał, pochodził z pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe i jedyne, co znał, to właśnie ciężka praca. Czasami nawet mi dokuczał, że ja tylko chcę się uczyć. „Powinieneś pracować. Co ci przyjdzie z tej nauki?” – mawiał. „Tato, ja się nie boję ciężkiej pracy i nigdy się od niej nie wykręcałem, zawsze ci pomagałem, ale ja muszę się wykształcić, bo nie będę harował tak jak ty” – odpowiadałem mu. Tato po prostu wierzył, że na swój chleb trzeba pracować od wczesnej młodości – opowiada.
Miłość zmienia plany
Kiedy Ryszard skończył 19 lat, miał jasno ustanowiony cel. Skończyć Akademię Marynarki Wojennej w Annapolis, a zaraz potem związać swoje życie zawodowe z wojskiem. Ale marzenia o wojskowej karierze przerwała… miłość. Rodzina zorganizowała dla Ryszarda imprezę pożegnalną przed wyjazdem do szkoły. Zebrało się mnóstwo krewnych, przyjaciół, znajomych. Wszyscy chcieli życzyć przyszłemu oficerowi szczęścia. Wśród zebranych gości pojawiła się ONA – 17-letnia Marion Saloky.
– Ja byłem nieśmiały i bałem się dziewczyn. Ale wymieniliśmy się adresami i przez kolejne cztery lata, podczas mojej nauki, a potem służby, pisaliśmy do siebie listy. Można powiedzieć, że poznawaliśmy się dzięki tej korespondencji. W tym okresie mieliśmy bardzo rzadko okazję do spotkań, bo tylko wtedy, kiedy przyjeżdżałem na Boże Narodzenie albo krótką przepustkę. I już wówczas zacząłem nazywać ją Marysią. I tylko dla mnie była Marysią – opowiada śmiejąc się pan Ryszard.
Ryszard przyznaje, że nie miał żadnych doświadczeń, jeżeli chodzi o kobiety.
– Wcześniej byłem na zaledwie dwóch randkach. Ale w ogóle dziewczyn nie znałem. Wydawało mi się, że one chcą tylko wychodzić i się bawić i trzeba je zawsze zapraszać. A ja byłem bardzo oszczędny. Sam niewiele miałem i po prostu musiałem oszczędzać. Marysi na szczęście nie interesowały żadne zabawy. Najchętniej chodziliśmy na koncerty albo do muzeów. To mi się w niej bardzo podobało. Oraz to, że ona niczego ode mnie nie wymagała. Dlatego po powrocie do Nowego Jorku postanowiłem poprosić ją o rękę. Jedyny warunek, jaki mi postawiła, to zrezygnowanie z kariery wojskowej. Nie wyobrażała sobie, że będziemy się tułać od bazy do bazy, ciągle zmieniać mieszkania. Chciała mieć stałe miejsce, stabilność i dom, który urządzi po swojemu – wspomina.
Trudna przeprawa z przyszłą teściową
Pewien, że Marysia nie odrzuci jego oświadczyn, Ryszard przygotował się na rozmowę z rodzicami dziewczyny. Kiedy poprosił o zgodę na zaręczyny i ślub, ojciec Marion, prowadzący salon futrzarski na Manhattanie, nie wyraził sprzeciwu. Powiedział przyszłemu zięciowi, że bardzo go lubi i podoba mu się, jakim jest człowiekiem. Trochę inaczej rozmowa przebiegła z przyszłą teściową.
– Powiedziała mi, że jestem miły i przystojny, ale dodała, że zanim zgodzi się na zaręczyny, to najpierw mam jej pokazać, jaki jest stan mojego konta bankowego. Marysia była jedynaczką. Rodzice otaczali ją staranną opieką i dbali o to, aby nie stała się jej żadna krzywda – dzieli się pan Ryszard wspomnieniami z młodości.
Niestety pani Saloky nie usatysfakcjonowała suma, którą zobaczyła na książeczce oszczędnościowej i młody oficer nie został przyjęty.
– Powiedziała mi, że nie mam wystarczająco pieniędzy i że musimy poczekać przynajmniej jeszcze rok. „Czy naprawdę myślałeś, że pozwolę ci ożenić się z moją jedyną córką, kiedy ty sam nie jesteś na to gotowy?” – zapytała mnie – snuje dalej swoją opowieść pan Ryszard, uśmiechając się od odległych wspomnień.
Ale Ryszarda ta odmowa nie załamała. Był już wtedy twardym marine i jedyne, co zrobił, to zacisnął zęby i zabrał się ostro do pracy.
– Odkładałem każdego centa i kiedy po raz kolejny pokazałem jej stan mojego konta, to miałem na nim więcej niż Jolanda wymagała. Byłem bardzo dumny z tego faktu – opowiada.
Kiedy w końcu młoda para stanęła na ślubnym kobiercu, Marysia miała 23 lata, a Ryszard 25. Przeżyli wspólnie 60 lat. Wychowali troje dzieci, doczekali się czwórki wnucząt.
Trzeba też dodać, że pomimo niezbyt miłego dla młodego mężczyzny początku z teściową miał przez całe życie świetną relację.
– To była bardzo dobra kobieta, miła i bezkonfliktowa. Po śmierci męża sama mieszkała na Ridgewood na Queensie. Pewnego dnia włamano się do jej mieszkania. Miała wtedy 81 lat i to wydarzenie mocno ją przestraszyło. Zgodziła się z nami zamieszkać. Nasze dzieci były już dorosłe i żyły swoim życiem, miejsca w domu mieliśmy pod dostatkiem. Mieszkała z nami 17 lat. Do śmierci była zaradna, niczego koło niej nie trzeba było robić, do samego końca nam pomagała i tym samym ułatwiała życie. Była wspaniałą kucharką i codziennie po pracy czekał na nas pyszny obiad. Nie tylko smacznie gotowała, ale też piekła fantastyczne ciasta i torty – opowiada Ryszard.
Kobieta jego życia
Opowiadając o zmarłej już żonie pan Ryszard, ten twardy marine, nie kryje łez.
– To była kobieta mojego życia. Odeszła sześć lat temu. Była wspaniałą żoną i mamą. Dobrze nam się powodziło, mieliśmy dobre życie. To dzięki niej stałem się takim człowiekiem, jakim jestem dzisiaj – mówi wzruszony.
Marion Saloky urodziła się w Ameryce, ale tak jak Ryszard była córką imigrantów, którzy przybyli do Ameryki w drugiej połowie lat 20. XX wieku. Jej tato był Węgrem, a mama Słowaczką o węgierskich korzeniach, pochodzącą z Koszyc. W ich domu mówiło się po węgiersku.
– Marysia i ja rozmawialiśmy po angielsku, chociaż ona trochę się nauczyła po polsku, ale ja po węgiersku nie. To bardzo trudny język. Także z naszymi dziećmi porozumiewaliśmy się po angielsku. Wychowywane były raczej w polskich tradycjach, ale także słowackich, bo są podobne. Zachowują wiele z nich do dnia dzisiejszego, jednak nie mówią ani po polsku, ani po węgiersku – śmieje się pan Brzozowski.
Marion była cenioną nauczycielką historii w Floral Park Memoriał High School, w której założyła odnoszący sukcesy i zdobywający wiele nagród klub Model United Nations (jest to studencka inicjatywa polegająca na wielotematycznej edukacji obywatelskiej poprzez symulację obrad Organizacji Narodów Zjednoczonych – przyp. autorka).
Angażowała się mocno w życie zarówno szkoły, jak i dzielnicy.
Państwo Brzozowscy zamieszkali w dzielnicy Floral Park w 1957 roku, kiedy kupili tam przestronny dom, w którym pan Ryszard mieszka do dnia dzisiejszego. Rok później urodził się ich pierwszy syn Paweł, a potem co roku kolejna dwójka – Cynthia i Mark. Ten ostatni zmarł na zawał serca w wieku zaledwie 60 lat.
– Myślę, że zabił go stres. Pracował jako prawnik i przeprowadził się z Filadelfii do Nowego Orleanu, gdzie musiał wszystko zaczynać od początku. Był to dla mnie ogromny cios – mówi ze smutkiem pan Brzozowski.
Pierwsza wizyta w Polsce
Dom Brzozowskich wypełniony jest książkami, albumami pełnymi fotografii, pamiątkami rodzinnymi. Na ścianach wiszą oprawione w ramki niezliczone dyplomy, wyróżnienia, nagrody. Można tu znaleźć kawał historii zarówno świata, Ameryki jak i Polski, bo pomimo że urodzony już w Ameryce, pan Brzozowski czuje ogromną więź z krajem rodziców.
Przez całe swoje dorosłe życie Ryszard utrzymywał kontakty z rodziną w Polsce. Było to dość trudne zwłaszcza w czasach komuny. Pomagał wtedy na tyle, na ile pozwalały warunki. Czasy na szczęście się zmieniły i pan Brzozowski postanowił po raz pierwszy odwiedzić ojczyznę przodków. Stało się to zaraz na początku przemian, w roku 1990. Fundacja Kościuszkowska we współpracy z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim organizowała 5-tygodniowe kursy polskiego języka biznesowego.
– Bez wahania skorzystałem z tej okazji, bo chciałem poznać polską terminologię biznesową. Byłem tam wtedy najstarszym studentem – wspomina.
Ten wyjazd stał się także okazją do spotkania z krewnymi, których znał jedynie z listów i zdjęć. Odwiedził rodziny Mroczków ze strony mamy i Brzozowskich ze strony taty.
– Byli zaskoczeni, że tak dobrze mówię po polsku, orientuję się w polskiej kulturze, tradycjach i sytuacji w kraju. Przyznali, że nie wierzyli, że to ja pisałem do nich listy po polsku. Myśleli, że ktoś robił to za mnie. Bardzo miło wspominam te serdeczne spotkania – opowiada.
W sumie Polskę odwiedził już pięć razy, ostatnio na krótko przed pandemią. Raz tylko pojechał z żoną. Wybrali się także do Koszyc, aby poznać rodzinę Marysi.
– Z polskich miast najbardziej podoba mi się Kraków. Chodziliśmy kiedyś z Marysią po tym mieście i nagle trafiliśmy na ulicę Brzozową. Jakby tego było mało, natknęliśmy się na artystę, który wśród swoich szkiców posiadał szkic tej ulicy. Oczywiście kupiliśmy go i do dziś wisi w naszym domu – przyznaje pan Brzozowski.
Ciekawa droga zawodowa
Nie tylko życie osobiste i rodzinne pana Brzozowskiego było udane. Również kariera zawodowa układała się po jego myśli. Co prawda ze względu na Marysię nie związał swojego życia z wojskiem, ale nigdy tego nie żałował.
Kiedy jeszcze służył w Korpusie Piechoty Morskiej, wybuchła wojna koreańska.
– Uważam się za szczęściarza, bo mnie akurat do Korei nie wysłano, ale brałem udział w wielu ćwiczeniach i manewrach, na przykład w basenie Morza Śródziemnego. Szkolono mnie w obronie ambasad, uczono jak wylądować niespostrzeżenie na terenie wroga. Przeszedłem także dużo różnych treningów w komunikacji i wywiadzie. Niestety o służbie wywiadowczej właściwie niczego nie mogę powiedzieć, aby nie łamać tajemnic, które jestem zobowiązany zatrzymać dla siebie, ale były to niewątpliwie bardzo interesujące czasy – wspomina.
Już w cywilu uzyskał tytuł MBA w zakresie zarządzania przemysłowego w Baruch College należącym do City University of New York. Jego praca magisterska na temat kontroli zarządzania w celu optymalizacji kosztów jakości została uznana za wyzwanie dla przemysłu lotniczego.
Podczas swojej kariery zawodowej Richard był zatrudniony jako inżynier kontroli jakości przemysłowej w Bell Telephone Laboratories, Sperry Gyroscope Corporation i Grumman Aerospace Corporation (jedno z najważniejszych przedsiębiorstw przemysłu lotniczego i kosmicznego w Stanach Zjednoczonych w XX wieku – przy. autorka).
– W Bell Labs przepracowałem 10 lat. Na podobną pozycję przeszedłem do Sperry i lubiłem tam pracować, bo biuro znajdowało się tak blisko mojego domu, że mogłem sobie chodzić do pracy piechotą. Niestety, po roku i pół zaczęto zwalniać ludzi, bo firma nie zdobyła ważnego kontraktu. W piątek przepracowałem swój ostatni dzień, ale dzięki dobrym rekomendacjom już w poniedziałek rozpocząłem pracę w Grumman Aerospace – opowiada.
W latach 70. pan Brzozowski przeniósł się do sektora bankowego i odegrał kluczową rolę we wdrażaniu przemysłowych technik kontroli jakości w operacjach bankowych. W ciągu następnych dwudziestu pięciu lat zajmował stanowiska na wyższych szczeblach zarządzania jako konsultant wewnętrzny dla European American Bank i Israel Discount Bank. Ponadto wykładał statystyczną kontrolę jakości na Uniwersytecie Stanowym w Nowym Jorku.
Działalność społeczna z potrzeby serca
W 1999 roku Ryszard wycofał się z czynnego zatrudnienia. W tym samym roku na emeryturę przeszła też pani Brzozowska. Małżonkowie wtedy mocno zaangażowali się w sprawy społeczne. Działali razem w komitetach stypendialnych Centrum Polsko-Słowiańskiego, Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej oraz Pulaski Association.
– W Komisji Stypendialnej Unii Kredytowej razem z Marysią udzielaliśmy się przez pięć lat. To była ciężka praca, bo samo czytanie i ocenianie wypracowań zabierało dużo czasu. Poza tym ci młodzi ludzie pisali naprawdę wspaniale i gdyby nie to, że musieliśmy się trzymać jasno określonych kryteriów, to trudno by było zdecydować, który esej był najlepszy, a jego autor zasługuje na stypendium. Było warto to robić, bo człowiek wiedział, jak wielu fantastycznych młodych ludzi z polskimi korzeniami mamy wśród Polonii – wspomina.
Pan Brzozowski do dzisiaj czynnie działa w wielu organizacjach takich jak: Kongres Polsko-Amerykański (był założycielem Kongresu Polonii Amerykańskiej Long Island Division i od 12 już lat jest jej prezesem, chociaż jak sam mówi jego stanowisko powinien zająć już ktoś inny), Fundacji Kościuszkowskiej, Polish Institute of Arts and Science of America, Polish American Museum, Instytutu Piłsudskiego, Pulaski Association of Business and Professional Men. Jako członek Komitetu Kongresu Polonii Amerykańskiej składał wnioski o odszkodowania dla Polaków zmuszonych do niewolniczej i przymusowej pracy przez hitlerowskie Niemcy, a obecnie jest współprzewodniczącym Komitetu Dialogu Polsko-Żydowskiego.
– Moja działalność społeczna wypływa z potrzeby serca. Chcę się odwdzięczyć, dać coś społeczeństwu od siebie, bo miałem dobre, wygodne życie. Zawsze pomagałem tam, gdzie mogłem pomóc. Z pełnym zaangażowaniem zacząłem działać społecznie, jak już dorosły moje dzieci. Wychowanie i wykształcenie trójki dzieci oraz praca zawodowa nie jest takie proste. Miałem nie tylko sporo obowiązków, ale i wydatków – przyznaje.
Pan Brzozowski jest także dożywotnim członkiem American Society for Quality (jest to międzynarodowe zrzeszenie profesjonalistów zajmujących się ocenianiem jakości, którzy dzielą się swoją wiedzą z tysiącami osób, organizacji i stowarzyszeń na całym świecie, na temat produktów wysokiej jakości, zasad i praktyk w swoich miejscach pracy i społeczności – przyp. autorka).
Działa też w zarządzie organizacji PSC Community Services i podlegającą pod nią Blue Parasol Home Care, które zajmują się zapewnieniem godnej domowej opieki medycznej potrzebującym mieszkańcom wszystkich pięciu dzielnic Nowego Jorku.
Za swoją działalność otrzymał niezliczoną ilość nagród i wyróżnień. Nadal jest aktywny w życiu Polonii i swojej społeczności. Najbardziej dumny jest z otrzymanego z rąk prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego „Złotego Krzyża Zasługi RP”.
– Mam dwie wersje medalu – mniejszą i większą. Zawsze zakładam go na polonijne uroczystości – opowiada.
Nie ma czasu na nudę
Pomimo wieku pan Brzozowski żyje bardzo aktywnie.
– Przez pandemię wiele się zmieniło. Wszelkie spotkania zarządów organizacji odbywają się teraz przez zoom albo skype. Kilka razy w tygodniu zasiadam więc przed komputerem i dyskutujemy. Moje dni są mocno wypełnione. Odwiedzają mnie także moje dzieci i wnuki. Przynajmniej raz w tygodniu wychodzę z przyjacielem do restauracji. Na nudę nie narzekam – opowiada.
Ryszard obserwuje też zmiany zachodzące wokół.
– To jest zupełnie inny świat niż w czasach mojej młodości. Wiem, że zmiany są nieuniknione. Patrzę jak bardzo zmienił się Greenpoint, to już nie jest mała Polska. Wśród nowych mieszkańców jest coraz mniej Polaków. Trochę mnie to smuci, bo coś już odeszło w przeszłość. Parafie św. Stanisława Kostki i św. Cyryla i Metodego mają wśród wiernych dużo mniejszą Polonię niż kiedyś. Zdaję sobie sprawę, że młodsze pokolenie za bardzo nie chodzi do kościoła. Trochę tu winię księży. Kazanie powinno być interesujące, kapłan swoją energią powinien porywać wiernych. Chodzę do kościoła, jestem katolikiem, ale uważam, że księża powinni się więcej angażować na rzecz Polonii – mówi z nostalgią.
Za to chwali zmiany, jakie zaszły w Pulaski Association.
– Przed kilkudziesięciu laty wyglądało to trochę inaczej. Ludzie, którzy mieli swoje interesy, zrzeszali się, ale moim zdaniem tak naprawdę spotykali się głównie towarzysko. Organizacja nie pomagała tak mocno, jak teraz. Bardziej działali między sobą, pomagali sobie nawzajem, dzielili się jakimiś nowościami ze świata biznesu. Moim zdaniem teraz współpraca między członkami jest dużo bliższa, relacje są serdeczniejsze, a pomoc wychodzi poza kręgi organizacji – opowiada.
Pan Ryszard wciąż pracuje pełną parą. Jego spojrzenie, rady i rozwiązania wciąż są potrzebne wielu ludziom i organizacjom.
Iwona Hejmej
Fot. Archiwum p. Ryszarda Brzozowskiego sfotografowała IH
Uroczysta gala nadania tytułu Człowieka Roku Ryszardowi Brzozowskiemu odbędzie się w piątek 24 czerwca 2022 o godzinie 19:00 w domu bankietowym Russo’s On The Bay, 62-45 Cross Bay Boulevard, Howard Beach, NY 11414.