Syn słynnego hollywoodzkiego reżysera Tim Zinnemann w rozmowie z „Białym Orłem” opowiada o swoim ojcu – Fredzie Zinnemannie. Tim prawie przez całe swoje życie nie miał pojęcia o przeszłości ojca. Dopiero po jego śmierci odkrył, że tak naprawdę nie urodził się w Wiedniu, ale pochodził z Polski, a dokładnie z Rzeszowa.
„Biały Orzeł”: Kiedy po raz pierwszy dowiedział się Pan o polskich korzeniach swojego ojca?
Tim Zinnemann: Dowiedziałem się po jego śmierci, gdy zobaczyłem akt zgonu. Wcześniej ojciec zawsze mówił, że urodził się w Wiedniu. Kiedy zobaczyłem jego prawdziwe miejsce urodzenia, byłem zdezorientowany. Miałem nadzieję, że rzeszowska dziennikarka Grażyna Bochenek, która badała związki mojego ojca z Rzeszowem, pomoże mi rozwiązać chociaż część tej tajemnicy.
Kiedy skontaktowała się z Panem po raz pierwszy Grażyna Bochenek?
To było około sześć lat temu. Pamiętam, że bardzo się ucieszyłem. Wokół mojego ojca narosło wiele tajemnic. Nie rozumiałem do końca jego związków z Polską. Również z powodu bariery językowej. Grażyna jest Polką i mogła przeczytać i zrozumieć wiele listów i dokumentów w języku polskim. Dzięki niej lepiej zrozumiałem całą sytuację.
Dlaczego ojciec nie dzielił się tą częścią swojego życia?
Myślę, że on przez całe swoje życie był dyskretny i nie okazywał emocji. Być może uważał te cechy za oznakę słabości. Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie mówił o sobie ani o swoich uczuciach.
Może dla wielu Żydów, którzy opuścili Polskę i zamieszkali w Stanach Zjednoczonych, wspominanie przeszłości było zbyt bolesne?
Myślę, że to był główny powód, przez co nigdy nie mówił o swoich rodzicach, którzy zginęli podczas Holocaustu. Przed śmiercią ojciec pokazał mi listy od pielęgniarki, która opiekowała się moim dziadkiem podczas wojny. Opisała tam, jak pewnego dnia mój dziadek został zabrany i zastrzelony. Ona ocalała i dzięki temu podzieliła się w listach swoimi doświadczeniami i wspomnieniami z czasów wojny. Mój ojciec pokazał mi te listy pierwszy raz wkrótce przed swoją śmiercią. Miałem wtedy około pięćdziesięciu lat.
Z okazji odsłonięcia tablicy pamiątkowej poświęconej Pana ojcu przyjechał Pan do Rzeszowa. Jak się Panu podoba miasto?
To była wspaniała wizyta. Rzeszów to piękne miasto. Każdy był przyjazny i chętny do pomocy. To było dla mnie niezmiernie miłe i emocjonalne doświadczenie, ponieważ zobaczyłem miejsca, w których dorastał mój ojciec. Pomogło mi to lepiej zrozumieć jego życiową sytuację w tamtym czasie. Było to dla mnie bardzo ważne.
Wyobrażał Pan sobie, jak ojciec tutaj chodził do szkoły, spacerował?
Tak, widok szkoły sprawił, że zacząłem myśleć o nim jak o małym chłopcu spacerującym po swoim mieście z psem. Nawet jest takie zdjęcie, jak tata spaceruje z nim po mieście.
Jako dorosły człowiek Pana ojciec został filmowcem. Pan również postanowił zostać filmowcem. Czy to on zaszczepił w Panu miłość do kina?
Nie chciał, żebym pracował przy produkcji filmów. Pragnął, żebym został lekarzem, zdobył konkretny zawód. Jednak nie był szczególnie pomocny, kiedy rozpoczynałem swoją drogę zawodową. Zrobiłem to sam, bez jego pomocy. Wyjechałem do Włoch na trzy miesiące, a zostałem przez cztery lata. Pracowałem przy filmie, jako asystent reżysera. Takie były moje początki w tym biznesie.
Dlaczego Pana ojciec nie chciał, żeby został Pan filmowcem?
Mogę tylko domyślać się dlaczego chciał, abym był kimś innym. Prawdopodobnie myślał, że nie będę nigdy tak dobry jak on i tylko go rozczaruję.
Jaki jest Pana ulubiony film Freda Zinnemanna?
Wymieniłbym trzy, a nie tylko jeden: „W samo południe”, „Oto jest głowa zdrajcy”, „Po wielkiej burzy”.
Dlaczego właśnie te?
„W samo południe” jest świetnie zrobionym filmem. Mój ojciec nakręcił go pod ogromną presją czasu. Zrobił to w ciągu 28 dni, podczas gdy zwykle trwało to dużo dłużej. Zrealizował film w jednej trzeciej przeznaczonego czasu i z niewielkim budżetem. To świetny film, zresztą to nie tylko moja opinia.
Ciężko było znaleźć pracę ze znanym nazwiskiem czy wręcz przeciwnie?
We Włoszech nie było żadnego problemu. Nikt tam nie łączył mnie z nazwiskiem mojego słynnego ojca. Byłem po prostu sobą. Gdy wróciłem do Stanów Zjednoczonych i pracowałem na planie filmu „Różowa Pantera”, spotkałem się z niechęcią ze strony ekipy filmowej.
W tamtych czasach osoby spokrewnione z ludźmi w biznesie nie były mile widziane w branży. Uważano, że nie będą pracować tak ciężko jak pozostali członkowie ekipy filmowej. Teraz to się powoli zmienia.
Cieszy się Pan z upamiętnienia ojca w Rzeszowie?
Oczywiście, jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. To pokazuje związki mojego ojca z Rzeszowem, że żył w tym mieście i tu są jego korzenie i że Rzeszów jest z niego dumny.
Czyli można liczyć, że jeszcze odwiedzi Pan stolicę Podkarpacia?
Z przyjemnością wrócę, jeżeli tylko będę mógł. Być może będzie tutaj więcej wydarzeń związanych z postacią mojego ojca. Może jakiś festiwal? Odbył się taki w Rzeszowie kilka lat temu. Jeśli zostanie zorganizowany ponownie, to wtedy nadarzy się okazja, żeby odwiedzić Rzeszów po raz kolejny. Chciałbym przyjechać tutaj z moim najmłodszym synem, który jest zainteresowany zobaczeniem miasta i zrozumieniem przeszłości swoich przodków.
Rozmawiała Kinga Dereniowska
Więcej o ceremonii upamiętnienia Freda Zinnemanna można przeczytać tu.
Tim Zinnemann urodzony 15 kwietnia 1940 roku w Los Angeles to amerykański producent filmowy, asystent reżysera i fotograf. Najbardziej znany jest ze swojej pracy przy filmach „The Cowboys”, „The Long Riders”, „The Running Man” i „The Island of Dr. Moreau”. Jest synem słynnego reżysera filmowego, zdobywcy czterech Oscarów – Freda Zinnemanna. Od 1992 roku skoncentrował się na fotografii, pracując przy różnych publikacjach.