Nastoletni powstańcy – żołnierze, bohaterowie książki Agnieszki Cubały „Warszawskie dzieci ‘44 odruchowo budzą sympatię i podziw, potem współczucie. Chłopcy i dziewczęta uciekali z domów, żeby walczyć; oszukiwali co do wieku, byli łącznikami, sanitariuszkami, gońcami. To oni pomagali w szpitalach, kuchniach, zajmowali się aprowizacją, dystrybucją gazetek i przenoszeniem poczty, co było niebagatelnym wyzwaniem. Podczas powstania codziennie przenoszono od trzech do sześciu tysięcy przesyłek. Chętnie fotografowali się z bronią pożyczoną od starszych kolegów. Małe dziecko w za dużym hełmie z pistoletem maszynowym z pomnika Małego Powstańca to szczęśliwie wytwór wyobraźni rzeźbiarza.
Oficjalnie najmłodsi konspiratorzy, jak na przykład ci należący do Zawiszy – najmłodsi harcerze w Szarych Szeregach, nie mieli brać udziału w walkach i nie zostali zmobilizowani o godzinie 17.00 1 sierpnia. Potem jednak pojawili się w oddziałach. Było ich 1100-1200. Najwięcej służyło w Śródmieściu. Jak pisze Agnieszka Cubała „dzieci bardzo często ginęły, między innymi dlatego, że nie uświadamiały sobie skali grożącego im niebezpieczeństwa, ale też nie bały się śmierci. Niektórzy młodzi ludzie poczuli się wręcz nieśmiertelni – tyle razy wychodzili cało z różnorodnych opresji, że nabrali przekonania, że im samym nic nie może się stać. Wyraz ogromnego zdziwienia w gasnących oczach śmiertelnie rannego dziecka to bardzo częsty motyw wielu wspomnień i relacji”.
Losy tych, którzy nie pozostali anonimowi zapisały się w historii kilkoma lapidarnymi zdaniami.
Wojtuś Zalewski, pseudonim Orzeł Biały, należał do Zgrupowania Chrobry II. 2 sierpnia przedarł się na obsadzony przez Niemców Dworzec Główny i wrócił z meldunkiem o ich uzbrojeniu i rozmieszczeniu. 21 sierpnia zastrzelił go gołębiarz (niemiecki snajper).
11-letni Witold Modelski, pseudonim Warszawiak, Wicuś, żołnierz Parasola i Gozdawy, kapral czasu wojny. Uciekł z domu, został łącznikiem. Sam sobie zdobył broń i hełm. Wyszedł ze Starego Miasta kanałami. 20 września poległ na Czerniakowie, niecałe dwa miesiące przed 12 urodzinami.
Jędruś Szwajkert, łącznik i sanitariusz, 11-latek. Postrzelony, ciężko ranny na Żoliborzu, tuż przed końcem Powstania, zmarł podczas ewakuacji. Pochowano go pod murem Powązek 29 września.
Po kapitulacji, ci którzy przeżyli, po kapitulacji razem ze wszystkimi powstańcami trafili do obozów. Znamy ich relacje, wspomnienia, wiemy jak bardzo przeżywali dramatyczne wydarzenia. Agnieszka Cubała przytacza pamiętnik 14 letniej Lidki – Lidii Markiewicz-Ziental, która trzy razy ranna, pisała: „Tragedią jest dla mnie, że codziennie z szeregów naszych ubywają najbliżsi koledzy, z którymi dzieliliśmy radość walki. Na moich oczach giną rozrywania przez pociski koledzy, których znałam wprawdzie od niedawna, ale tak blisko. Przyjaźnie nasze utrwalane wspólną wolą zwycięstwa, przerywa nagle śmierć. Każdy z nas czeka kiedy przyjdzie jego kolej. A przecież jesteśmy wszyscy tak bardzo młodzi, chcemy żyć. Układamy sobie plany na przyszłość. Jednak gdy przychodzi rozkaz– na linię, nie ma dyskusji ani wahania. Jesteśmy żołnierzami” .
Z bycia żołnierzami najmłodsi czerpali satysfakcję, dumę i to złudne poczucie pewności. Jak pisano w powstańczej gazetce: „Przyszło dwóch takich rycerzy do wielkiej kamienicy na Powiślu. Niewiele to jeszcze odrosło od ziemi, może dwanaście, może trzynaście lat życia liczą sobie ci chłopcy. Ale za to miny, postawa, pewność siebie, połączona z najdalej posuniętą uprzejmością wobec nieporadnych, zastraszonych często cywilów. Przyszli z pocztą(…). <Przechodzimy często pod ostrzałem. Ale to drobiazg. Nie warto mówić. Byle szybko przebiec, w razie czego przeczołgać się(…)>. Trzeba widzieć tę nonszalancję i lekkość, z jaką wymawiają te słowa.”
Czy nastolatki powinny walczyć, być członkami oddziałów zbrojnych? Dziś nie ma wątpliwości, że nie powinny. Czy można ich było powstrzymać? Matka Warszawiaka, który uciekł z domu na Powiślu i napisał do matki „Jestem w wojsku, jestem żołnierzem” uważała, że nie. Wspominała: „I tak bym go nie utrzymała, on tak wybrał”. Jarosław Abramow Newerly w „Lwach mojego podwórka” wspominał scenę z powstańczego Żoliborza:
„Nie pomogły nasze prośby i protest. Mama wraz z innymi matkami wpadła jak bomba na czwarta klatkę, krzycząc:
– Kto wam dał prawo, panowie, brać takie małe dzieci do akcji?
– Przecież oni są z trzydziestego rocznika! – zdziwił się cywil.
– Jakiego trzydziestego! Jedenaście lat mają! A ci z trzydziestego też wam się sami ranią, bo im dajecie broń za wcześnie. Bez przeszkolenia!
– Oni idą na gońców – wtrącił drugi cywil.
– Sami idźcie! Na barykadę zamiast za biurko! Dogadywały im matki.
– Dość! – porucznik Zrąb przerwał ostro. Nie rozumiem o co ten krzyk – spojrzał na nas. – Nikt ich wam nie bierze! Wzięliśmy ich bo sami się pchali. I okłamali nas. Mamy i tak dość łączników. Możecie sobie wziąć swoich synków, jak się tak nad nimi trzęsiecie! – rzucił ze wzgardą i odwrócił się do nas tyłem”.
Często zdarzało się też, że dzieci przyłączały się do oddziałów osierocone, oddzielone od rodziny, zagubione. Jak chłopiec o pseudonimie Tor , zwany Torbą, ponieważ nigdy nie rozstawał się z wielkim chlebakiem. W pierwszych dniach powstania został żołnierzem batalionu „Zaręba– Piorun”, pełniąc służbę jako goniec Jura: „Jednego wieczora, kiedy siedzieliśmy koło centralki, ktoś spytał się Torby: <Co ty masz w tej torbie, że się z nią nigdy nie rozstajesz?>. Odpowiedział: <Wszystko>. <Jak to wszystko?>. <Wszystko, co mi pozostało – ojca fotografia, co zginął na wojnie, mamy różaniec, co zginęła pod gruzami i lalkę siostrzyczki, co zginęła razem z nią. To wszystko co mi na świecie zostało>. Uśmiechnął się i dodał: <No i wy>. W schronie zrobiło się bardzo cicho”.
„Warszawskie dzieci ‘44” to nie tylko żołnierze. Dla Agnieszki Cubały równoprawnymi bohaterami tej historii są cywile. Dzieci, które siedziały w piwnicach, głodowały, cierpiały pragnienie, przeżyły rzeź Woli, przerażone nasłuchiwały bomb i czekały na śmierć, patrzyły na konanie bliskich, widziały rozstrzeliwania i gwałty, płonące ciała i domy. Dzieci, które przeżyły Powstanie. Najważniejszym tematem książki, obok poruszających ludzkich, dziecięcych historii jest trauma. Jednakowo dotykająca wszystkich. Ta, która tkwiła w ocalałych nawet jeśli nie chcieli pamiętać i mówić, nawet jeśli z nią walczyli, wspominając jedynie dobre chwile, szczęśliwe wydarzenia, zabawne anegdoty, i ta, która nie znikała nawet jeśli mówili po wielokroć o zdarzeniach najbardziej tragicznych. Bo czy można zapomnieć, jeśli tak jak trzynastoletni Marian Czaja ma się w pamięci sceny z 13 września na Marymoncie: „Niemcy nas okrążyli, krzyczeli, czołg odwrócił w naszą stronę lufę, karabiny maszynowe ustawili i zaczęli walić do nas. Zginęła moja ciotka z dzieckiem trzymiesięcznym i sześcioletnią córeczką, jej mąż ciężko ranny, którego dobijali, ale nie dobili. Zginęła cała rodzina rotmistrza Rzeszotarskiego, kilkunastu lokatorów z naszego domu i dużo obcych ludzi, których nie znałem. Miałem szczęście, że pierwszy wyszedłem pod mur. Pierwsza fala rozstrzelanych mnie przysłoniła. W taki korytarzyk się cofnąłem, znałem zakamarki w szkole, matkę wyciągnąłem za rękę i wyczołgaliśmy się w drugi hol. Przeleżeliśmy z godzinę, jak masakra cały czas była. Jak trochę przycichło przeszliśmy przez piwnicę do drugiego budynku”.
Trauma dręczy nie tylko dzieci z powstania, przechodzi też na następne pokolenia, i nieprzepracowana, nieuświadomiona, zatruwa życie.
„Monika Lurie, wnuczka <polskiej Niobe> Wandy Lurie i córka jej syna Mścisława w jednym z wywiadów powiedziała: <Mam 32 lata i czuję, że przeżyłam powstanie. Kiedyś sądziłam, że za bardzo upamiętniamy babcię, że mój tata świruje. No bo ile można? Gdzieś przeczytałam, że traumy się dziedziczy i że trwają w kolejnych pokoleniach. Tylko, czy to jest zapisane w genach, czy człowiek przesiąka tą historią w domu? Ale nie mam takich problemów jak tata. Nigdy nie zasypiał bez lampki>. Dodała również, że jej babcia nie chciała wracać do tematu rzezi na Woli i dramatu, jaki przeżyła na terenie fabryki Ursus. Opowiedziała wszystko podczas składania zeznań przed Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie i zamknęła temat. Natomiast ojciec dbał o upamiętnienie ofiar zbrodni, z odziedziczona traumą radził sobie właśnie poprzez działanie na rzecz zachowania pamięci o tamtych wydarzeniach”.
Zachowanie pamięci jest rzeczą kluczową. Także pamięci najtragiczniejszej, traumatycznej. Prawdziwa, godna ofiar pamięć to ta, która nie ukrywa, nie przemilcza i wyciąga wnioski. Agnieszka Cubała, autorka książki „Warszawskie dzieci’ 44’ robi dla takiej pamięci bardzo wiele. Przywołuje świadectwa, analizuje zdarzenia, zastanawia się nad tym co się stało. Oddaje głos dzieciom-bohaterom, przypomina ich cierpienia i uświadamia siłę traumy, z jaką ocaleni musieli zmagać się przez całe życie. Autorka ma świadomość, że „wiele osób, które przeżyły powstanie jako dzieci, niechętnie do niego wraca. To zbyt bolesne. Na dodatek obawiają się braku zrozumienia. Uważają, że tylko ten, kto przeszedł przez piekło może ich zrozumieć” Ale nie przypadkiem przywołuje słowa czternastoletniego w czasie powstania Saturnina Hermana, który w swoich wspomnieniach napisał: oczekuję jednego – zrozumienia tragizmu, jakim ludzkość została dotknięta, i to właśnie pragnę przedstawić (…) tym wszystkim, którzy nie doznali cierpień, krzywd, poniżenia, a którzy hołdują jedynie bohaterszczyźnie tamtych dni”.
Emil Marat
muzhp.pl