Rodzinie Dyjaczyńskich przypadło miejsce na górnych deskach, umocowanych wzdłuż wagonu. Prycze na dole zajmowali Grappowie – rodzina niemiecka. Cisi, milczący, dbający o porządek. Prawie niewidoczni. Czasami wydawało się, że na dole nikogo nie ma. Wgramoliwszy się na górę, Ewa odgradzała się od sąsiadów podwieszonymi od nóg do wezgłowia ściereczkami. Powstawało coś w rodzaju psiej budy, różniącej się od prawdziwej nieco większymi rozmiarami. Ale właśnie ta możliwość odseparowania się od innych, choćby na krótki oddech, cieszyła i uspokajała Ewę. Kładła przy sobie pięcioletnią Wiktorię, trzyletnią Józię i roczną Rozalkę, a jeżeli syn, dziewięcioletni Mikołaj, nie dyżurował z ojcem przy krowie – to i jego. Teraz, przygryzając kawałek chusty, Ewa odwróciła się do ściany – cichutko i gorzko zapłakała. Zresztą tutaj, w wagonie, wielu lało łzy i użalało się na zły los. Opłakiwali swoje domy, swoją ziemię, ojcowiznę, opuszczoną pewnie już na zawsze. Płakali nie wstydząc się łez. Chwile słabości nikogo nie wystawiały na pośmiewisko, nikt z nich nie szydził. A Ewa po tym, jak się już do woli napłakała, w rytm jednostajnego i równomiernego stukotu kół pociągu, gnającego w nieznane coraz dalej i dalej, znowu wróciła myślami do minionych lat.
Wspomnieniami sięgnęła do dnia ślubu. Wpłynęła na to ciągła nieobecność jej męża, Józefa. On, jak i reszta mężczyzn, najczęściej przebywał w brudnym i roztrzęsionym wagonie dla bydła. Dzień i noc pilnował Krasuli, jedynej krowy karmicielki, którą pozwolono im zabrać z własnej zagrody do dalekiego i nieznanego kraju – do Kazachstanu. Poza tym wagon bydlęcy różnił się od wagonów, w których stłoczeni byli ludzie jedynie tym, że nie było w nim prycz do spania. Gdyby z krową coś się stało…
– Panie Boże, uchowaj – nabożnie i z lękiem przeżegnała się Ewa, odganiając nachodzące w nieodpowiedniej chwili dręczące nocne myśli, które jak najszybciej skierowała na coś jasnego i przyjaźnie oswojonego – na minione życie na wolności. Tamto życie na wolności nie było, być może, aż takie znów wspaniałe i bogate, jakby się tego pragnęło. Minęło dopiero parę lat, jak w państwie sowieckim skończyła się straszliwa wojna domowa. Jednak na weselu Ewy bawiono się aż trzy dni. Stół zastawiony był małymi i dużymi butelkami samogonu z buraków i żyta. Na talerzach piętrzyły się kiełbasy, nęciły sałatki, galaretki, ciasta.
– Józek, nie przejmuj się! Nie ma się czego krępować, że wchodzisz do mojego domu bez ojcowizny – mówił śpiewną kresową polszczyzną, nieco już podchmielony ojciec panny młodej Franciszek Jasiński, poprawiając wspaniałe, rudawe wąsy. – Widziałem te piece, któreś stawiał ukraińskim gospodarzom. Każdy widzi, że masz niezły fach w ręku. Jesteś dobrym zdunem. Żyjesz w naszych stronach niedługo, a już coś zrobiłeś dla ludzi. Chodź, niech cię jeszcze raz uściskam… – Ten piec, coś postawił w moim domu, grzeje wspaniale. Nie martw się, masz swój udział w tym weselu. Mieszkaj u mnie, ile tylko zechcesz, a w przyszłości i tobie kupimy, albo wybudujemy dom, jak się patrzy. A potem pojedziemy razem tam do twoich w Polsce. Mówisz, z Łodzi jesteś? No więc do tej twojej Łodzi pojedziemy, w odwiedziny do swojaków…
Franciszek skończył, wychylił kolejny kielich, znów wytarł wąsy i krzyknął do muzykantów: – Hej, muzykanci! Mazura dla pana młodego!
Mazur był w tych stronach tańcem najbardziej lubianym i goście, w ślad za parą młodą, ruszyli w tan na środek izby, chociaż niektórzy podochoceni alkoholem chętniej by wywijali krakowiaka. Na czele wszystkich par, pod rękę z panną młodą, tańczył pan młody, starając się nie przydeptać jej długiej ślubnej sukni. Mężczyzna dwudziestosześcioletni. Przystojny, ciemnowłosy. Panna młoda była nieco tylko młodsza. Teraz obserwując jej twarz, figurę, nikt nie dałby jej więcej niż dwadzieścia lat. Może to pod wpływem tego szczęśliwego dnia nagle odmłodniała? Nawet młodsze druhny patrzyły na nią z nieukrywaną zazdrością. Narzeczony poruszał się z wysoko podniesioną głową – zawsze ją tak trzymał – i patrzył piwnymi, zamyślonymi oczami gdzieś w dal. Może w tej chwili był myślami w swojej Łodzi przy niemłodych już rodzicach, żyjących pośród licznego rodzeństwa. A może, po prostu, zadumał się o swoim nowym domu i zdobytym szczęściu? Później młodzi siedzieli na saniach, które ciągnęła para dziarskich koni przez zaśnieżoną leśną drogę. Pan młody wysoki, przystojny, z wąskim, trochę garbatym nosem i panna młoda, niewysokiego wzrostu, ale zgrabna i ładna. Narzeczony jedną ręką mocno przyciskał pannę młodą, a drugą podkręcając do góry wąsa, szeptał po polsku:
– Żebyś wiedziała, jak cię kocham Ewusiu! Jak pana Boga…
Pobożna narzeczona czuła się zakłopotana i nieco przestraszona takim porównaniem, a jednocześnie, ciesząc się, odpowiadała, być może nie tak czystą polszczyzną, lecz z całego serca:
– I ja cię tak kocham, Józefie!
Tą wspaniałą parą byli moi dziadkowie. Rozpoczynał się 1925 rok. Za półtora roku urodził się im pierworodny.
– Jak nazwiemy syna, Józefie? – pytała szczęśliwa matka przyciskając dziecko do piersi.
– Co się tu zastanawiać? – wzruszył ramionami mniej rozgorączkowany i bardziej rzeczowy mąż. – Spójrz do kalendarza. Jakiego dzisiaj mamy świętego, takim nazwiemy go imieniem.
– Chciałabym na cześć Mikołaja – letniego, żeby nasz syn też był miły Bogu… A czy władza sowiecka pozwoli nam ochrzcić syna w kościele? – zaniepokoiła się Ewa. – Teraz ludzie różnie gadają.
– Pozwoli, nie pozwoli, to wyłącznie nasza osobista sprawa – uspokoił ją mąż. – Polacy mają przecież tutaj autonomię. Są więc jakby u siebie ze swoją wolnością. Masz prawo uczyć dzieci polskiego, masz prawo chodzić do kościoła.
Ewa słuchała męża z dumą i nieukrywanym poważaniem. Na wszystkim się znał. Skończył w Polsce ledwie trzy klasy, a swobodnie czytał książki i to nie tylko po polsku, ale i po rosyjsku. Sama Ewa skończyła tylko dwie klasy. Ale babie starczy i tyle. Nowo narodzonego ochrzcili w kościele. Zawieźli go do najbliższego miasta Pulino. A potem małego Mikołaja zarejestrowano w urzędzie gminnym. W tamtych latach odnoszono się jeszcze względnie poprawnie do Polaków zamieszkujących Autonomiczny Obwód Polski, ustanowiony dekretem władzy radzieckiej na Ukrainie, nazywany jeszcze inaczej Marchlewszczyzną. Nawet w okresie rozpoczynającej się niebawem kolektywizacji nie zaciągano ich siłą do kołchozów. A w każdym razie nie tak bezwzględnie, jak we wschodnich obszarach Ukrainy. W okręgu autonomicznym dawano czas do namysłu. Pozwalano rozejrzeć się, w końcu i tak wszyscy mieli się przekonać, jak to wspaniale mieszkać i pracować w kolektywie.
Pociąg niespodziewanie zwolnił, przerwał bieg jej myśli. Po kilku gwałtownych szarpnięciach zatrzymał się. Cisza, która nastąpiła po nieustannym stukocie kół i skrzypieniu wagonów była szczególnie przejmująca. Za oknami noc. Przez maleńki otwór okienny widać księżyc. Można dostrzec parę niewielkich zabudowań – jakaś stacyjka.
– Nabierać wody! – rozległa się komenda.
Teraz mężczyźni mogą napoić i nakarmić bydło. Kobiety wydoić krowy. Zamieszanie. Ludzie pobiegli wzdłuż wagonów. Ktoś nawet zastukał butami po dachu. Chwilami wydawało się Ewie, że w takiej chwili można zbiec z transportu. Ale dokąd z dziećmi? Poza tym w drugim wagonie Krasula. A w końcowych wagonach pługi i brony, łopaty, widły, grabie…
Komu to wszystko zostawić? A zresztą pilnują ich przecież uzbrojeni strażnicy. Pośród innych głosów Ewa wyróżniła głos swojego męża:
– Jestem tutaj! Trzymaj wiadro, wydoisz Krasulę. Przyniosę trochę siana.
Ewa szybko wydoiła krowę i pospieszyła do dzieci, żeby bodaj napiły się czegoś ciepłego. Tym bardziej, że mleka nie ma gdzie przechować. Dzieci, obudzone gwałtownie ze snu, poczuły zapach świeżego mleka i łapczywie opróżniały kubki. Mikołaj został przy siostrach, a Ewa pobiegła do bydlęcego wagonu.
– Trzymaj wiadro! Dbaj o Krasulę!
– Dobrze, dobrze! – rzucił na odchodnym Józef. – Pójdę po wodę. A ty wracaj do dzieci.
Ewa znowu znalazła się w swoim wagonie, lecz jeszcze długo wsłuchiwała się w głosy na zewnątrz. Może znowu będzie potrzebna Józefowi? Rozumiała, że w pierwszej kolejności musi być napojona i oporządzona ich jedyna karmicielka – krowa. Wreszcie usłyszała długi, przeciągły gwizd. Pociąg drgnął, ruszył i powoli znowu powlókł ich wszystkich stłoczonych w bydlęcych wagonach gdzieś hen, daleko, w niewiadome.
Wieś Januszewka, gdzie zadomowił się i znalazł swoje szczęście Józef, była niewielka, schowana w gruszach, jabłoniach i wiśniowych sadach. Uroda okolic, w których rozpoczęli wspólne życie, bardziej przypominała krajobraz jego rodzinnej Polski. Nawet trochę przedmieścia Łodzi. Jedynie może zimy bywały tutaj chłodniejsze. Ziemie te zamieszkiwali ludzie wywodzący się z różnych narodowości. Z Polakami współżyli Ukraińcy. Wsie z ludnością rosyjską sąsiadowały z wsiami niemieckimi. Stosunki między ludźmi układały się dobrze. Ludzie szanowali i rozumieli nawzajem swoje języki. Odnosili się z szacunkiem do wcześniej ustanowionych praw i obyczajów. Za Januszewką, w sąsiedztwie zielonych łęgów, leżała wieś rosyjska, czy – jak tu mówiono – kacapska. Nazywała się Czeretianka. Z nią związany był jeden z pierwszych epizodów życia małego Mikołaja, zdarzenie, które zapamiętał na całe życie.
Ciemną wiosenną nocą wracali całą rodziną od Leona Jasińskiego, starszego brata Ewy. Zebrani tam krewni wesoło świętowali Wielkanoc. Świętowali tak dobrze, że głowa rodziny Dyjaczyńskich – Józef – ledwo trzymał się na nogach. Wreszcie potknął się i upadł. Mikołaj, którego ojciec prowadził za rękę, odsunął się gwałtownie na bok, zapiszczał strachliwie i umilkł. Ewa, idąca na przedzie z małą Wiktusią na ręku, zawróciła, wymyślając głośno w językach okolicznych sąsiadów. – Cholera jasna! Szczob ty zgoriw! Schweine reine! Idi k czortu! Gdzie dziecko! Coś z nim zrobił? Czteroletni Mikołaj, leżący nieopodal w błocie, znowu zapłakał: – Tutaj jestem, mamo! Potem już do samego domu, ciągle złorzecząc, Ewa taszczyła po kolei wszystkich troje.
Ale takie awantury w rodzinie zdarzały się nader rzadko. Pastusza przygoda, na łęgach przy Czeretiance, była kolejnym zdarzeniem, dobrze zapamiętanym przez Mikołaja. Było ono zresztą bardziej przykre i groźniejsze w skutkach, niż pierwsze. W tym czasie Józef, ojciec Mikołaja, stał się już właścicielem domu i gospodarstwa. Doglądając białobokiej Krasuli i jednocześnie ganiając po łące, Mikołaj bawił się ze swoim ciotecznym bratem Bronisławem, który wypasał tam swojego, trochę utykającego konia. Malcy wprawdzie beztrosko byli zajęci swoimi zabawami, lecz – jak przystało na synów porządnych gospodarzy – nie zapominali o powierzonych im obowiązkach.
– Mikołaj! Wyprowadź mojego konia z koniczyny! – krzyknął do ciotecznego brata Bronisław.
– Zaraz, Bronek!
Ale koń to nie łagodna Krasula. Mikołaj zdołał jedynie dwa razy smagnąć konia witką. Za trzecim razem, nawet nie odwracając łba, koń leniwie machnął w odpowiedzi kopytem. Mikołaj ocknął się dopiero w szpitalu w odległym siole Sokołowo. Nieprzytomnego siostrzeńca przywiózł tutaj Bolesław, młodszy i ukochany brat Ewy.
Wszystkie te kłopoty były jednak dziecinnymi igraszkami w porównaniu z tym, co zaczynało dziać się wokół. Na całej Ukrainie nabierała rozpędu kolektywizacja wsi. Najpierw ogarnęła wschodnie obszary Ukrainy. W Autonomicznym Polskim Okręgu im. Marchlewskiego kolektywizacja przebiegała znacznie wolniej, niż gdzie indziej. Spadkobiercy Lenina nie odważali się jeszcze wtedy występować przeciwko różnym narodowościom, zamieszkującym Związek Radziecki. Urzędującej władzy na Kremlu bardzo jeszcze wtedy zależało, by udowodnić całemu światu, że życie w raju sowieckim jest bezspornie lepsze, aniżeli pobratymców, którzy pozostali poza jego granicami. Na początku tylko namawiano, jeszcze nie stosowano przymusu. Ale większość gospodarzy upierała się przy gospodarowaniu na swoim. Być może właśnie dlatego niewyobrażalny głód 1933 roku ludzie przetrzymali tutaj lepiej, niż na wschodnich terenach Ukrainy, zamieszkanych głównie przez Kozaków.
Te ciężkie czasy pozostawiły także swoje ślady na rodzinie Józefa. Co prawda liczba dzieci w rodzinie nie zmniejszyła się. Wkrótce nawet urodziła się jeszcze jedna córka – Józia. To, co działo się w całym kraju, nie mogło i ich ominąć. Zaczęła się walka z kułakami. Józefa nie można było zaliczyć do kułaków. No pewnie, mieli w gospodarstwie konia, krowę, świnię, kury, lecz było to niewiele w porównaniu z tym, co posiadali inni. Co prawda, dodatkowego zarobku ich rodzinie przysparzały zduńskie umiejętności Józefa. Płacono mu za to dość dobrze. Jedni mąką, inni kawałkiem słoniny lub garścią kaszy. Jego rzemiosło chroniło ich przed najgorszym głodem.
Józef ostrożnie przewrócił się na drugi bok, westchnął cicho. Wsłuchał się, czy wszystko w porządku w sąsiedniej połowie wagonu, gdzie drzemały i przeżuwały krowy. Obok niego, rozłożeni na sianie, nawet we śnie niemogący zapomnieć gdzie się znajdują, ciężko oddychali jego towarzysze niedoli. Od tygodnia byli już w drodze. Gdzieś jadą, koła turkoczą: na wschód, na wschód. Dlaczego wygnanie stało się ich przeznaczeniem? Co złego uczynili władzy sowieckiej? Któż im na to odpowie?
Wschodzące na niebie słońce wyznaczało kierunek jazdy pociągu i przygnębieni zesłańcy zaczynali pojmować, że jadą coraz dalej na wschód, coraz dalej w głąb Syberii. Ale dokąd?
O tym rozmyślali wszyscy. Podczas nieczęstych, ukradkiem spędzanych wspólnych chwil, Ewa, zaglądając mężowi w oczy, pytała:
– Józek, czy ty się nie domyślasz, gdzie nas nareszcie wysadzą na tej Syberii?
– Nie wiem, Ewuś – kiwał w strapieniu głową wszystkowiedzący do tej pory mąż.
– A czy tam w ogóle będzie można żyć?
– Pewnie i można – odpowiadał smutnie. – Wielu Polaków zsyłano na Sybir, zdarzało się przecież, że niektórzy wracali…
Po takim pocieszeniu Ewa nie wiedziała, czy ma się smucić, czy cieszyć. Pewnego dnia, po długim postoju na dużej stacji Pietropawłowsk, pociąg nagle skręcił na południe i wśród wagonów przeleciał szum, niczym powiew świeżego powietrza.
– Chyba jednak nie na Syberię! Chyba do Kazachstanu, dzięku Bogu! – powiedziała do swojej czwórki dzieci Ewa, chociaż jedynie starszy, Mikołaj, rozumiał sens jej radości.
Nikt właściwie nie wiedział, gdzie jest ten Kazachstan i jak tam jest. Jedni gadali, że są to ziemie graniczące z Syberią, drudzy, że gdzieś hen tam, niedaleko Mongolii.
– Tak czy siak, na końcu świata! – zgadzały się kobiety, z chłopska wycierając nosy i oczy chusteczkami. Mężczyźni z rezygnacją machali rękami. A komu zresztą dadzą rady się sprzeciwić? Władzy radzieckiej? Przecież to głupota.
Pozostawało im tylko jedno: modlić się i nie tracić nadziei, że nieszczęście ich ominie. Nie ominęło…
Anatol Diaczyński
Anatol Diaczyński urodził się 19 listopada 1951 roku we wsi Zielony Gaj, w północnym Kazachstanie, w rodzinie polskich zesłańców. Pracował w kołchozie, potem przeprowadził się do miasta Kokszetau. Podejmował tam różne pracy, a jednocześnie studiował. Jest absolwentem Literackiego Instytutu im. A. M. Gorkiego w Moskwie. Pod koniec lat 80., a na początku 90., był w swoim kokszetauskim obwodzie znanym działaczem polonijnym.
Od 1995 roku Anatol Diaczyński mieszka w Polsce, w Stalowej Woli, jest członkiem ZLP. Jest także autorem 10 książek oraz był drukowany w wydaniach zbiorowych. Książki Diaczyńskiego były drukowane w językach: polskim, rosyjskim i ukraińskim. Za swoją twórczość autor otrzymał wiele różnych nagród i wyróżnień. Między innymi jest laureatem nagrody „Złote Pióro” ZLP, oddział w Rzeszowie, za 2000 rok. Publikowany tekst jest fragmentem jego ostatniej powieści pt. „O tych zapomnianych powiedzcie choć słowo”, wydanej przez Wydawnictwo Poligraf w 2019 r.