Nie ma większej zarazy niż chciwość.
W taki barbarzyński sposób rodzi się srebrno-złoty łańcuch zdarzeń dla tak zwanych „dorosłych dzieci”. Kto wie, może w gnieździe zabrakło mi pierścionków i błyskotek. Zawsze kochałem wszystko, co się świeci.
To był początek moich kłopotów.
Co jeszcze mogło zaprzątać myśli, gdy wczesne wyobrażenia starzały się w moim świecie w tempie podróży międzygwiezdnych? Przygasł blask palonego w przedszkolu papierosa, nadto nieuważny kidnaping na siostrze koleżanki – żeby sprawdzić, czy strażnik ze mnie, czy tylko tchórzliwa istota.
Czymże mogłem zaimponować jako siedmiolatek kobiecie mego serca, kiedy spotykaliśmy się w naszym prywatnym samolocie jak kochankowie w ogrodowej altance.
Dzieciństwo spędzone na lotnisku ma swoje plusy.
Jak pozamiatasz hangar – to polecisz. No, no możesz jeszcze zabrać dziewczynę – mówili piloci, – i tańczyłem z miotłą całe przedpołudnie. A wieczór…, wieczór był piękny – ona w różowej sukience…, ja – szeptałem do jej ucha: – „zaraz zamigocą nam światła ziemi”.
Jako młody szczyl z trudem znajdowałem resztki umierającego dzieciństwa. Czym jeszcze mogłem zabłysnąć – kiedy wszystko było już nienowe?
Stało się. Moje serce zadrżało na widok absolutu – zjawiskowego piękna, tylko przez niedopatrzenie dotykającego ziemi.
Miała jakieś dwanaście lat… jakby świat utonął w ślepocie.
Tylko jedna gwiazda świeciła. Słońce gasło nim doszło zenitu. Drgania powietrza były przeogromne, a równowaga zdawała się bezpowrotnością.
Jak można strzelać i celnie trafiać wiedziała tylko ona.
Powoli schodziłem ku śmierci.
Miałem nadzieję, że najgorsze zostawiam za sobą.
Stałem bezbronny jak nowo narodzony baranek – gdy oto pojawia się przede mną – ona – źródło bezgranicznego piękna w chód przyodziane. Nieskończona cudowność świata.
Podziwiałem dla samego podziwu. Litania chaotycznych słów w głowie. Słów wymieszanych z żalem i jadowitą przyprawą z własnego serca.
Stojąc tyłem do słońca usłyszałem jak moje przyszłe kochanie wysiaduje dla mnie nieszczęście.
Najstarszy kamień budzi się, gdy zatrzęsie się ziemia – a trzęsła się… i moje nogi, kiedy przysiadła przy mnie na ławce z tomikiem poezji w dłoniach; spojrzała z wyrzutem i powiedziała; – ty tak nie potrafisz – podsuwając książeczkę pod moje oczy.
Biada mojej duszy i ciału, że w ten dzień czystego patrzenia tylko namacalnie widziałem pożółkłe stronice dziewczęcego uśmiechu, który spoczął na mnie i przebywał przez wiele słońc i księżyców.
Całe noce siedziałem i pisałem wiersze. Budziłem się ze szczęścia i patrzyłem jak nowe odkrycie prowadzi mnie do nowego życia – czyli do mojej niewiarygodnie pięknej słoneczności.
W kilka nocy napisałem prawie cały opasły tomik.
Poszedłem pod próg mojej światłości – licząc na dziewczęce przygarnięcie popołudniową porą; a stała się wieczność między nami i poza nami, bo tylko kątem oka spojrzawszy rzuciła do mnie: z czego to przepisałeś?
Żal był w moim sercu. Żal jak miauczenie kocura w nieskuteczną marcową noc i tylko szczeliny w oczach pozwoliły bezpiecznie wrócić do domu.
Wszystko wirowało we mnie jak w „danse macabre”, a odsłaniane z konieczności powieki otwierały tylko czasem okno na świat.
Projekcja przyszłego szczęścia była jednak zbyt silna, bym zamknął się w ścianach udręki, a wściekłość wbijała szpilę w najzdrowszą tkankę przyszłego wyzdrowienia.
Cokolwiek pojawiało się w mojej głowie, znaczyło – piekło. Cierpienie sumuje się nawet z cierpieniem z innej planety i daje tak czy owak pokusę, by popełnić czyn niegodny i stanąć w chwale.
I porobiło się tak, że każda młoda dama, jaka tylko pojawiła się przed moją filozoficzną mądrością z umiłowania, otrzymywała wierszyk – a to bardziej lub mniej miłosny. Wszystkie smarkule w okolicy chodziły z głowami w chmurach obsypane w złocistości, falując jak błyski na jeziorze.
Tylko jedna została pominięta. – Stało się. Teraz piekło znaczyło być jedną nogą w raju. Ona była broczącą we krwi planetą, – ja spokojnie oddychającymi polami. Pewnie taki stan byłby wiecznością, gdyby nie przyszło niechciane.
Sprawa już dobrze znanego poety trafiła na wokandę polonistki, jak i większość mocno już wymiętych kartek stroficznych jako dowód winy przeciwko mnie.
Znów w bliźnim doznałem największego wroga, a wszystko działo się poza moimi uszami. Brutalność świata podsycałem głuchą kanonadą złości; potakiwałem, zaprzeczałem, a pełnia mobilizacji przeciwko mnie miała dopiero nadejść.
Jako obrońca posiłkowy zawezwana do szkoły została moja mama. A że język polski był wtedy moim ulubionym przedmiotem, zdziwienie rodzicielki było tym większe.
Ugięty pod ciężarem win – przyznałem się do popełnionego czynu – niegodnego mężczyzny w owych odległych czasach.
Co też się wspomniani sędziowie naczytali o mojej ucieleśnionej miłości – to niech już zostanie w niepamięci moich oprawców.
Z głową w dół napełniony pustką wracałem do domu. Po drodze przysięgałem sobie, że nie spojrzę już nigdy na rodzaj żeński i postanowiłem wędrować ponad głowami tych, co stoją prawidłowo przed ich obliczem.
Tak pokonany wracałem do poetyckiego słowa nie przeczuwając, że najgorsze dopiero miało nadejść.
Polonistka oburzona, że taki talent dotąd ukrywałem przed nią, wezwała mnie nazajutrz do swego kantorka; stałem się dla niej przypadkiem językowo-poetyckim na kolejne lata, coraz częściej wymachując nogami ponad pustką w głowie.
Żyłem pomiędzy rzeczywistością a wyobraźnią, karmiony przerzucaną z zachodu muzyką The Doors, poezją Jima Morissona, mocnymi riffami Led Zeppelin czy Deep Purple. Prawdziwe kłopoty związane z pisaniem dopiero miały nadejść, ale na dziś to całkowicie wystarczy.
Marek Petrykowski
Marek Petrykowski – ur. w 1965 r. w Krośnie. Debiutował w antologii „Las w karpackim śnie” wierszem „Na Smereku”. Laureat wielu konkursów ogólnokrajowych i międzynarodowych. Debiutancki tomik „Cytrynowo” (2012) został nagrodzony Statuetką za najlepszy debiut Podkarpacia w roku 2012 przez Związek Literatów Polskich O/Rzeszów. W 2015 roku ukazał się tom wierszy „Muzeum Złotych Rybek”. Trzeci zbiór pt. „Iluminacje” został wydany w 2017 r. Członek Związku Literatów Polskich, obecnie pełni funkcję wiceprezesa zarządu oddziału rzeszowskiego, członek krakowskiego Stowarzyszenia Twórczego Artystyczno-Literackiego „STAL” oraz Klubu Literackiego przy Regionalnym Centrum Kultur Pogranicza w Krośnie. Jego wiersze tłumaczone były na język słowacki i ukraiński.