sobota, 23 listopada, 2024

„Supernowa”

Monotonny głos Jill, uparcie powtarzającej tę samą frazę, sprawił, że otworzyłem oczy. Otaczał mnie półmrok. Próbowałem się poderwać, ale świat wokół niebezpiecznie zawirował. Bezsilnie osunąłem się na kratowany podest. Męczyły mnie mdłości. Obmacałem palcami czoło, odkrywając guz wielkości śliwki. Przede mną w słabym świetle z przełazu znaczyła się biegnąca w dół ściana utworzona ze spojonych nitami metalowych płyt. W ciemności nikły rozlokowane niżej urządzenia. Wracała mi pamięć.

– Ginger! – rozpaczliwie wybełkotałem.

Wiedziałem, co się stało. Usiłowałem złapać burawego kocura, maskotkę stacji i zabrać go na gotujący się do startu statek kosmiczny. Zwierzak nie przeżyłby w mającej ulec zniszczeniu stacji solarnej. Zwykle przybiegał z wyciągniętym do góry ogonem, licząc na koci przysmak z mej kieszeni, tym razem jednak okazał jawne lekceważenie. Posuwałem się jego tropem niespokoj­ny i rozdrażniony, bo do odlotu zostały nieledwie dwa kwadranse. No i doigrałem się. Napytałem sobie biedy. Wyrżnąłem gło­­wą we framugę niskiego przełazu. Straciłem równowagę i spa­d­łem na krużganek. Zawisłem nad przepaścią.

Nie zważając na mdłości, znowu się uniosłem i z niepokojem wsłuchałem w przytłumiony głos Jill, dobiegający z korytarza. Wywnioskowałem ze strachem, że na jakiś czas straciłem przy­­tomność. Wolałem nie wiedzieć, na ile. Bolał stłuczony łokieć.

– Siedemdziesiąt pięć minut do anihilacji stacji – skandował komputer, który wyposażono w całkiem miły żeński głos.

– To niemożliwe – szepnąłem ze zgrozą, pojmując, że dosz­ło do najgorszego. Ogarnęła mnie trwoga. – Odlecieli beze mnie? – szczęknąłem zębami. – Jakim cudem?

Uświadomiłem sobie, że w tym sektorze nie ma czujników wykrywających organizmy żywe. Nikt się tu nigdy nie kręcił. Co za pech! Centralny komputer zatem nie wiedział, że w bazie Meduza pozostał jeden członek załogi. To szokujące odkrycie po­der­wało mnie na nogi. Miałem nóż na gardle. Nerwowo usiłowałem się wydostać. Złapałem się poręczy i wspiąłem jak pijany po szcze­blach stalowej drabinki. Ból głowy nie ustępował. Pochylony w przełazie, z trudem osiągnąłem korytarz.

Wszystkowidząca Jill od razu to odnotowała.

– Na trzecim poziomie zlokalizowałam żywy obiekt, odliczanie wstrzymane – poinformowała beznamiętnym głosem.

Powtórzyła tę kwestię jeszcze kilka razy i zamilkła.

– Jill! – charknąłem. – Gdzie są pozostali? Wystartowali beze mnie?

Zastanawiała się, jakby miała wątpliwości, czy powinna do mnie się odzywać. W końcu byłem człowiekiem, a nie szczurem.

– Brak identyfikacji. Zaloguj się do systemu! – odpowiedziała z właściwą maszynie impertynencją.

Dziwne, że mnie nie rozpoznała. Przecież miałem wtopiony w lewy nadgarstek chip z danymi. Dotoczyłem się do ściennego terminala i drżącą ręką wpisałem kod dostępu. Pamiętałem te cyfry, więc nie dopadły mnie – na szczęście – objawy amnezji. Skaner potwierdził moją tożsamość, zatem centralny komputer już wiedział, z kim konwersuje.

– Załoga opuściła bazę – z niezmąconym spokojem objaśniła Jill. – Statek powrotny osiemnaście godzin temu odleciał w stronę Układu Słonecznego.

Zatkało mnie dokumentnie.

– Niech to licho! Boże, tyle leżałem w tej dziurze? Nie zauważyli dranie, że jednego brakuje? Ktoś za to beknie – wycedziłem rozzłoszczony, zaciskając w gniewie pięści. – Tak mnie zignorować?

Nie podjęła tego wątku. Zainteresowało ją coś innego. Rejestrowała sygnały fizjologiczne i korzystała z systemu monitoringu medycznego.

– Powinieneś bezzwłocznie udać się do ambulatorium —rze­kła z niby to matczyną troską. – Masz objawy wstrząsu mózgu – postawiła bez ogródek diagnozę.

Tylko tego mi było trzeba. Nieszczęścia chodziły parami. Nie dość, że wypadłem z gry, to jeszcze męczył mnie rozwalony czerep.

– Wstrząs mózgu? Dobra, rob swoje! – poddałem się ze zniechęceniem. Czułem się fatalnie, miałem nogi jak z waty i kur­czowo trzymałem się ściany. – Sam nie dojdę, nie ma mowy! – jęknąłem.

Ani się obejrzałem, a korytarzem bezszelestnie przypłynął do mnie czerwony bolid ratunkowy. Odpowiadała mi wygodna pozycja leżąca i przyjąłem ją z niewymowną ulgą. Dwa delikatne ukłucia uśmierzyły ból. Ogarnęła mnie błoga senność. Bolid ruszył w te pędy i znalazłem się w mig w sali zabiegowej. Tańczyły nade mną skanery i czujniki. Przez głowę przepływały fale to gorąca, to chłodu. Uśpiono pacjenta, a potem obudzono.

– Sprawność fizyczna przywrócona – usłyszałem niski męski głos, wyrywający mnie ze stanu odrętwienia i apatii.

Cierpliwie aparaty medyczne uporały się w godzinę z postawionym im zadaniem. Otaczające stół agregaty odpłynęły, wtapiając w pokrytą szpitalną zielenią ścianę.

Zwlokłem się z podestu, obmacując czoło i łokieć. Oddychałem swobodnie, a głowa już mnie nie bolała. Byłem cały i zdro­wy, ale nie napawało mnie to otuchą. Musiałem bowiem znowu zmierzyć się ze skrzeczącą rzeczywistością. Co tu dużo mówić, zawisł nade mną miecz Damoklesa i mimo środków uspokajających nie mogłem uwolnić się od lęku. Każdy na moim miejscu popuszczałby w gacie ze strachu. Śmierć zajrzała mi w oczy. Groziło mi przecież, że wkrótce kopnę w kalendarz. Przy wyjściu z ambulatorium obejrzałem w ściennym lus­trze pobladłą twarz, dziwiąc się, że to moja własna. Odniosłem wrażenie, że pojawiły mi się worki pod oczami. A mając jeszcze cień nadziei, z trwo­gą wyjąkałem do Jill:

– Czy mamy połączenie z Paracelsusem?

– Mamy – usłużnie potwierdziła. – Natychmiast powiadomiłam ich o przerwaniu odliczania i o twojej obecności. Jürgen od trzech kwadransów niecierpliwie czeka na rozmowę.

Wyszedłem na korytarz. Wstrząśnięty tym, co się stało, na moment zapomniałem, że ta gadająca małpa ma podzielną uwagę i że może za moimi plecami załatwiać masę różnych spraw. Bogiem a prawdą, nigdy się mną bezpośrednio nie zajmowała. Nie było powodów, żeby niańczyły mnie wredne maszyny. Wolałem się od nich nie uzależniać.

– A Ginger? Co z kotem? Nie przepadł? – z obawą przeniosłem uwagę na czworonoga.

– Pojawia się często na górnych pokładach – uspokajająco odrzekła. – Chwilowo jest poza moim zasięgiem, zaszył się w jakiejś dziurze, ale z pewnością wkrótce się odnajdzie.

Twarz dowódcy naszej wyprawy, Jürgena Millera, wypełniała wszystkie monitory. Zmierzwiona broda i krzaczaste brwi nadawały jej po­nury wygląd. Kiedy mnie ujrzał w sterowni, przestał panować nad sobą. Bulgotał. Rozsadzała go wściekłość i jak byk ruszył do ataku, nie dbając o dobre maniery i nie kryjąc furii. Pojąłem, że czeka mnie rola chłopca do bicia.

– Jasna cholera, synu, aleś nas urządził, nikt nie przypuszczał, że możesz wykręcić taki kretyński numer. Co ci strzeliło do głowy, pacanie jeden? Ty niemoto i ciemięgo! Ty ośle! Puknij się w tę ograniczoną makówkę! Przecież nie możemy wrócić po ciebie, to nie wchodzi w grę! – obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem, pozbawiając resztek złudzeń. – Należałoby ci spuścić baty, zerżnąć zdrowo skórę, nogi z dupy powyrywać! – rozsierdzony pienił się, nie przebierając w słowach. – Do kroćset, zawiodłeś na całej linii, jakbyś nigdy nie słyszał o dyscyplinie, o karności i pracy w zespole. Wiesz, co cię teraz czeka, matole?

Jego pytanie zawisło w próżni i zakręciła mi się łza w oku. Wiedziałem, co mnie czeka. Badana przez nas gwiazda miała masę kilkanaście razy większą od naszego Słońca. Jej jądro rosło, zapadała się pod własnym ciężarem i przechodziła w fazę supernowej, zaś spodziewany wybuch miał wywołać potężną falę uderzeniową. Oczyma wyobraźni widziałem wyrzucone w kosmos połacie słonecznej materii. Ostatnie analizy uprzytomniły załodze stacji, że wskutek nieoczekiwanego kolapsu do eksplozji dojdzie wcześniej niż przewidywano. Brakowało czasu i należało czym prędzej dać nogi za pas. Paracelsus gotował się do odlotu, a przyspieszenie startu wywołało ogólne podniecenie, nie mówiąc o organizacyjnym chaosie. Każdy myślał tylko o sobie.

– Cóż, mam przed sobą góra tydzień życia, nie więcej, nie ma co owijać w bawełnę – wydusiłem z siebie z pozorną beztroską, wkładając ręce do kieszeni zgniłozielonych roboczych spodni. – Nie dożyję późnej starości. Bo z tej zapadłej dziury sam się nie wyrwę – wzruszyłem ramionami. – Jestem jak rozbitek na bezludnej wyspie! – dorzuciłem pompatycznie.

Żywiłem cichą nadzieję, że poruszą niebo i ziemię, żeby mnie wyciągnąć z matni, jednak się zawiodłem. Postawili na mnie krzyżyk. Powinienem był rzucać się jak ryba wyjęta z wody, wić się i ta­rzać, z rozpaczą drzeć sobie włosy, z des­peracją krzyczeć „Koledzy, ratujcie!”, żeby zrobić na nich wrażenie i wzbudzić ich litość, ale doskonale wiedziałem, że w ten sposób niczego bym nie zyskał. Nie mogłem tak się popisywać, jeśli chciałem zachować twarz i u­ratować dobre imię. Ośmieszyłbym się w ich oczach. Cóż mi zatem po­zostało? Miałem tylko jedno wyjście. Triumfowała konieczność. Jeśli już musiałem zejść z tego świata, to z dum­nie uniesioną głową.

– A dlaczego wróciłeś na Meduzę? Ktoś cię namówił? Co to było? Popis samowoli? – Jürgen przyglądał mi się z podejrzliwą uwagą, jakbym właśnie się przyznał do doskwierającej mi od dzieciństwa manii samobójczej. – Pragnąłeś zostać bojownikiem jakiejś sprawy? Znaleźć się w centrum uwagi? Nikomu nie zgłosiłeś, że opuszczasz pokłady Paracelsusa!

Spojrzałem mężnie prawdzie w oczy.

– Niespodziewana chwila słabości, chciałem odszukać i zabrać naszego kota, myślałem, że zdążę – przyznałem się ze ściś­niętym gardłem, rumieniąc jak malec. I dodałem, rozkładając bezradnie ręce: – Nie wyszło, trudno, żyje się raz, miałem pecha, mogło paść na każdego.

Doigrałem się. Popełniłem niewybaczalny błąd i z własnej winy zostałem sam. Wykazałem się brakiem rozwagi. W moim głosie zabrzmiała podejrzana nuta, ale w tych okolicznościach nie miało to żadnego znaczenia. Balanso­wałem nad przepaścią. Traciłem ostatnią deskę ratunku. Nawarzyłem sobie piwa i musiałem je wypić.

– Masz pełny dostęp – ponuro sapnął dowódca. Przez mo­ment wiercił mnie wzrokiem. Uznał, że zostałem znokautowany, więc spuścił z tonu. Nie kopało się leżącego. Nie musiał podnosić głosu i mnie wyzywać. I tak czułem się wyrzutkiem społecznym. Nawet nauczyciele w budzie tak się nie darli. – Nie sądziłem, że będziesz zdolny do czegoś takiego, służba bez zarzutu – dorzucił z roz­terką. – To niepojęte, nigdy z tobą nie było kłopotów. I nagle teraz… – pokręcił z niedowierzaniem głową, zdzi­wiony, że miał w swoim zespole tak horrendalnego niedołęgę. – Radź sobie jakoś… dopóki to pudło się trzyma… Będziemy w kontakcie! – pozostawił mnie z wątpliwą pociechą, uznając temat za zamknięty.

Obraz zgasł. Nie odlecieli jeszcze daleko, więc mogliśmy rozmawiać w czasie rzeczywistym. Połączenie pozostawało bez zarzutu. Wpatrywałem się w martwe ekrany i wsłuchiwałem w gro­bową ciszę panującą w sterowni. Usiłowałem pozbierać myśli. Niektórzy przypominali deszczowe chmury. Kiedy znikali, wracało ożywcze słońce. Jednak tym razem słońce nie wróciło. Od wyroku Jürgena nie miałem się do kogo odwołać. Moje dni były policzone, a los przesądzony.

– Zimny drań! – jęknąłem z bólem, bo paskudnie mnie po­traktował. – Musiał mi ciosać kołki na głowie?

Dowódca mnie nie lubił. Byłem dla niego nędznym gadem, tylko omyłkowo zwanym człowiekiem. A co gorsze, nikt z załogi nie pokwapił się, żeby mnie wesprzeć i podtrzymać na duchu. Nikogo więcej nie ujrzałem przed kamerami. Wszyscy odwrócili się do mnie plecami. Nie poruszyło ich me nieszczęście i lekką ręką spisali mnie na straty. Jednego durnia więcej, jednego mniej. Ani ich to ziębiło, ani grzało. Dopuścili się grzechu zaniedbania, ale nie zamierzali uderzyć się w piersi. I pomyśleć, że byłem gotowy oddać im w potrze­bie ostatnią koszulę. W rozsierdzeniu drżały mi powieki. Zawiodłem się na nich. Zniszczyli moje marzenia. Odruchowo kopnąłem leżącą obok pogiętą puszkę. Podniosłem ją i wściekle cisnąłem w zdobiący ścianę fotogram, na którym widniała uś­miech­nięta załoga Meduzy. A potem krzyknąłem z nieskrywaną rozpaczą w głosie:

– Co za podłe wieprzki! Samoluby i nieużytki! Niewdzięcz­nicy i snobki! Przecież mogli przed startem jeszcze raz wszystkich policzyć. Czy to było takie trudne?

Oczekiwałem cudu z ich strony, heroizmu i poświęcenia, ale ich to nie wzruszało, bowiem martwili się tylko o własne tyłki. Zapatrzeni w siebie egoiści! Kto zresztą chciałby nadstawiać karku dla takiej ofiary losu jak William Smith? Pakować się w tarapaty? Wystawiać się na ryzyko? Zależało im, żeby bezpiecznie dotrzeć do Układu Słonecznego i nie zrezygnowaliby z tego za żadne skarby. Jak Piłat umyli ręce. Każdego ciągnęło do domu jak klacz do stajni. Nikogo nie obchodziło, że ktoś tam na Meduzie stał się – mówiąc cynicznie – ofiarą nagłej redukcji etatów. Nie zamierzali burzyć dla mnie swych planów. W mig zapomnieli o chłoptasiu, który zawieruszył się przed startem.

Edward Guziakiewicz


Edward Guziakiewicz – dziennikarz, pisarz, autor fantastyki i wydawca, ur. w 1952 r. w Mielcu. Jest absolwentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i członkiem Związku Literatów Polskich, od przeszło 40 lat dziennikarzem i publicystą. Pisze dla dzieci i młodzieży oraz uprawia fantastykę naukową. Spod jego pióra wyszło siedem powieści SF i szereg mikropowieści SF. Mistrz powieściowego reportażu. Relacjonuje zdarzenia z przyszłości tak, jakby one miały naprawdę miejsce.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -