Do Dąbkowic z miasta, można było dojechać tylko autobusem, tak zwanym „ogórkiem”. Był to pojazd bardzo ciekawy. Zazwyczaj niebieski, okropnie głośny, cuchnący paliwem i spalinami.
Dominek jednak uwielbiał jeździć „ogórkiem”. Miał tam bowiem upatrzone specjalne miejsce, na którym nie wolno było siadać.
Kierowcy, mimo tego zakazu, zazwyczaj pozwalali chłopcu na siadanie na masce silnika, która znajdowała się wewnątrz pojazdu, obok kierowcy. Na niej też znajdował się specjalny parkanik, w którym kierowca trzymał gruby, skórzany skoroszyt z tekturowymi biletami i specjalnym dziurkaczem służącym do wybijania dziurek w biletach, czyli kasowania ich. Z tej platformy Dominek doskonale widział drogę przed pojazdem i czuł się tak, jakby własnoręcznie kierował autobusem.
Po dotarciu na miejsce wyskakiwał z pojazdu i biegiem pokonywał drogę z przystanku do dziadkowej chałupy. Było to zaledwie kilkadziesiąt metrów.
Nie biegł jednak do furtki znajdującej się od strony drogi, za mostkiem nad zamulonym rowem, pełnym zazwyczaj kaczek i gęsi. Dominek przeskakiwał ten rów znacznie wcześniej i wślizgiwał się na dziadkowe podwórko przez dziurę w płocie, odsuwając na bok jedną ze sztachet, która umocowana gwoździem tylko od góry dawała się łatwo odchylać, tworząc wąską szczelinę, przez którą chłopiec się przeciskał. Tym sposobem był o kilkadziesiąt sekund szybciej na podwórku, niż gdyby wchodził furtką.
Tak, bardzo spieszyło się chłopcu, do tego, co tam na niego czekało.
Dziadkowa chałupa przez środek podzielona była sienią.
Od podwórka wchodziło się zwykłymi drzwiami z wysokim progiem. Pierwsze drzwi, po prawej stronie, prowadziły do kuchni, drugie, do pokoju gościnnego. Po lewej stronie sieni były drzwi do stajni, i drugie do komory.
Sień kończyła się od strony drogi drzwiami prowadzącymi na ganek o ażurowych ściankach, obrośniętych latem winoroślą. Z ganku po czterech schodkach schodziło się do babcinego ogródka, w którym kolorowymi grupami kwitły jej ulubione floksy. Pośród floksów stała stara kapliczka, którą babcia każdej wiosny malowała ultramaryną, by nadać jej piękny błękitny kolor. Przez ogródek prowadziła ścieżynka do furtki, a za nią był już tylko mostek nad rowem, prowadzący bezpośrednio na dziurawą drogę z ubitego kamienia i błota.
W kuchni nie było podłogi, tylko klepisko, które przed zamiataniem miotłą „drapachą” babcia skrapiała wodą.
Po lewej stronie od wejścia znajdowała się węglowa kuchnia z żeliwnymi płytami do gotowania. Ta kuchnia podobnie jak kapliczka była zawsze pobielona wapnem z dodatkiem ultramaryny.
Za kuchnią były drzwi do pokoju gościnnego, a w nim – elegancka podłoga z desek, dwa duże drewniane łóżka, dwie szafy na ubrania, a na środku wielki okrągły stół, z ustawionymi wokoło krzesłami.
Z tego pokoju okno wychodziło na babciny ogródek i drogę, a okno z kuchni skierowane było na podwórko, kuźnię i stodołę.
Obok stodoły stał, tak zwany wychodek, z wyciętym serduszkiem w drzwiach. Przez to dość duże serduszko można było obserwować całe podwórko, w czasie robienia tego, do czego ten przybytek został stworzony.
Łóżka w pokoju gościnnym zasłane były kolorowymi kapami, zakrywającymi ogromne pierzyny, a na nich u wezgłowia leżały ogromne poduchy, wypchane pierzem. Tu właśnie, zimą, dziadek stawiał choinkę, i tu w każde święta gromadziła się cała rodzina. Latem jednak rzadko tam ktoś zaglądał.
W kuchni, na wprost drzwi, też znajdowało się łóżko, a po prawej stronie od wejścia stał biały, babciny kredens, a za nim znajdowało się okno, pod którym stał stół przykryty ceratą i trzy krzesła. Na stole stała naftowa lampa, a obok, na ścianie, na gwoździu, pod małym lusterkiem, wisiał dziadkowy skórzany pas, wybłyszczony od ostrzenia brzytwy.
Dominek spieszył się do tego wszystkiego. Uwielbiał przyjeżdżać do babci Rózi i dziadka Władka.
Po wejściu na podwórko przez dziurę w płocie, po prawe stronie, chłopiec widział trzy rosnące tam, ogromne morwy.
Tego dnia zauważył, że owoce są już dojrzałe. Dwie z nich miały owoce granatowe, a jedna, białe. Te białe lubił najbardziej. Natychmiast wspiął się na drzewo i zaczął trząść gałęziami. Na ziemię posypał się grad soczystych owoców. Teraz Dominek musiał szybko zejść na ziemię, bo widząc spadające owoce pod morwę, przybiegły kaczki, które jak on, uwielbiały te owoce.
W ubiegłym roku skręcił nawet kostkę, zeskakując ze zbyt wysoka, by zdążyć, przed kaczkami. Bolała go kilka dni, ale nie przyznał się nikomu, bojąc się, że dostanie zakaz wchodzenia na morwę. Tym razem schodził ostrożnie, więc kaczki miały dużo czasu, by pałaszować słodkie owoce.
Niewiele zostało dla chłopca, więc gdy zjadł resztki, znowu wspiął się na drzewo i już miał trząść kolejną gałęzią, gdy usłyszał wołanie:
– Dominek, Dominek! To Bogusia wołała już z drogi, widząc go na drzewie.
Sytuacja została opanowana. Bogusia szybko przepędziła kaczki i teraz chłopiec mógł trząść gałęziami ile się dało, a dziewczynka zbierała owoce w podołek utworzony z sukienki.
– Starczy już! Krzyknęła Bogusia i chłopiec zszedł z drzewa. Na podwórzu, obok studni, stał pusty drabiniasty wóz. Oboje usiedli na nim i ze zwieszonymi nogami wyjadali białe, słodkie, soczyste morwy.
Dominik Ćwik
Dominik Ćwik – poeta, pochodzi z Jarosławia na Podkarpaciu, od lat mieszka i tworzy w Rzeszowie. Laureat wielu ogólnopolskich i regionalnych konkursów poetyckich. Jest autorem zbiorów poetyckich: „Do Drogi Mlecznej” (1994), „Zaginione pióro” (1996), „Dialog” (2000), „Cierpliwość niespokojna” (2020). Współwydawca kwartalnika społeczno-kulturalnego „Pobitno – Nasza Mała Ojczyzna”. Laureat Literackiej Nagrody „Złote Pióro” za tomik poezji „Cierpliwość niespokojna” przyznanej przez rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich.