sobota, 23 listopada, 2024

„Kumpel”

Rzeźba Człowiek z maczugą w drewnie jesionowym autorstwa Michała Pleśniaka w Parku Miejskim w Błażowej. Fot. Wiesław Hop

Nie powiem, żebym był abstynentem. Nie – absolutnie! Uważam, że wszystko co człowiek wymyślił, stworzył na przestrzeni dziejów, w tym także alkohol, jest dla ludzi. Musimy tylko, wszyscy razem i każdy z osobna, nauczyć się z tego dorobku intelektualnego, materialnego i technicznego, co w sumie składa się na kulturę, mądrze, z umiarem korzystać. Bo wszelkie naruszenia równowagi, wszelkie przekraczanie granic własnych możliwości – zwłaszcza jeżeli chodzi o używki – może nieść ze sobą poważne zagrożenia. Dlatego staram się nie popadać w skrajności. Ale, nie ukrywam, zdarzyło mi się, raz albo dwa, znacznie przekroczyć miarę w piciu, kiedy to człowiekowi urywa się film (kto z nas, prawdziwych mężczyzn, chociaż raz w życiu tego nie doświadczył?), w głowie powstaje czarna dziura, za którą, następnego dnia, pojawia się dokuczliwy kac, głównie moralny, i szereg pytań bez odpowiedzi, w rodzaju: Kurna! – jakim cudem do tego doszło? Może mi ktoś dosypał czegoś do kieliszka? Jak dotarłem do domu? Przyszedłem sam, czy ktoś mnie przyprowadził? Gdzie jest mój portfel? I wreszcie: Czy ja tam, na tym przyjęciu, weselu, czy spotkaniu towarzyskim kogoś ważnego nie obraziłem?

Stąd wiem, że alkohol, pity z głową, w umiarkowanych ilościach, i niezbyt często, służy człowiekowi – gdyby było inaczej, to przecież Pan Jezus nie przemieniłby wody w wino na weselu w Kanie Galilejskiej – poprawia samopoczucie, dodaje humoru, ułatwia nawiązywanie kontaktów międzyludzkich i sprzyja dobrej zabawie… A bywa, że jest wykorzystywany także jako lek. Jednak wiem również, że nadużywany łatwo może stać się zgubą człowieka – czarną dziurą, przez którą kosmaty bieszczadzki czort, z czerwonymi różkami na głowie, z gromadą swoich pomniejszych, tubylczych naganiaczy i pomagierów, za nogi wciąga go prosto do piekła…; żeby tam, rozpalonym żelazem, przypalać mu stopy i wlewać do gardła, z glinianego ozdobnego czajniczka, płonącą okowitę. Tak przynajmniej pośmiertne losy alkoholików wyobrażała sobie moja babcia, Anna, która była kobietą mądrą, zapobiegliwą i, jako wiejska akuszerka, cieszyła się w okolicy powszechnym szacunkiem.

Nic więc osobliwego w tym, że mając takie doświadczenia, staram się trzymać fason. Piję niewiele; jak to się mówi, tylko pod humor, dla zdrowia; i nie dziwię się wcale, że pijaństwo, na równi z obżarstwem, w chrześcijaństwie zostało uznane za jeden z grzechów głównych.

Są jednak i tacy, którzy wszelkie normy społeczne, a nierzadko i moralne mają gdzieś, i takimi dylematami sobie w ogóle głów nie zaprzątają; którzy, wydaje się, żyją tylko po to, żeby „zalewać robaka” i dobrze się bawić; o których żartobliwie mówi się, że „gdyby trafiła mu się okazja, to i umarłemu z ucha pięćdziesiątkę wódeczki by wypił”.

I właśnie, za jednego z takich rozrywkowych lekkoduchów, którym tylko imprezki – tylko alkohol siedział w głowie, może niesłusznie, uważany był Kumpel z miejscowości R. nieopodal Arłamowa. W rzeczywistości facet nazywał się inaczej, ale oprócz urzędników i gliniarzy, którzy często mieli z nim do czynienia, nikt nie używał, a może i nie pamiętał, jego prawdziwego nazwiska.

Kiedyś Kumpel pracował w Państwowym Gospodarstwie Rolnym i dobrze mu się żyło: Miał stałą pensję, codzienny przydział mleka, masła i sera dla całej rodziny. W dodatku, dwa razy do roku, przed majowym „świętem chłopa” i dożynkami, jakiś dorodny opasowy byk, zawsze przypadkowo, na pastwisku lub w oborze, łamał nogę, więc trzeba go było szybko dobić, żeby zwierze się nie męczyło, a mięso nie nabrało złego smaku…

Ale przyszły lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku, a wraz z nimi upadek socjalizmu i wszechwładne panowanie, równie bezwzględnego i nie liczącego się z ludźmi, dzikiego kapitalizmu. Pojawił się także, nie wiadomo skąd – niektórzy żartowali: wyciągnięty z kapelusza, na potrzebę chwili, przez jakiegoś wielkiego, tajemniczego światowego demiurga z piekła rodem – minister od wszystkiego, który jednym pociągnięciem pióra zlikwidował PGR-y, pozbawiając setki tysięcy rodzin pracy i środków do życia.

Zmuszony sytuacją, Kumpel z robotnika rolnego przeistoczył się w budowlańca i od tego czasu tułał się, w poszukiwaniu dorywczego zajęcia, gdzieś pomiędzy Ustrzykami Dolnymi, Przemyślem i Sanokiem. Często można go było spotkać w autobusach publicznej komunikacji, gdzie – zawsze podchmielony, wesoły jak skowronek, taki już miał charakter – opowiadał kolegom swoje przygody:

„Była niedziela. Po południowej mszy, zabawiliśmy się z chłopakami trochę pod sklepem. Wróciłem do domu już późno, a że po dobrym winku, człowiek zawsze nabiera ochoty na figle, trochę mnie przypiliło… A tu, jak na złość, okazało się, że moja akurat ma okres – ciotkę, jak to się u nas potocznie mówi – i nic z tego, cholera, nie będzie… Myślę sobie: Co robić? Ta pójdę do Jarej!

Jara, kobieta samotna, młoda wdówka, jeszcze potrzebująca… Grzech byłoby nie wspomóc! Pocieszysz taką, to może i Pan Bóg ze dwa lata czyśćca ci daruje. W dodatku, skrzypeczki i cała reszta – pierwsza klasa, stale zadbane, pachnące, chętne; że tak powiem talala … Tylko smyczek, żeby dobry był. Niczego więcej nie potrzeba. Nieraz mnie już w podobnych okolicznościach ratowała… A i jej przyda się jeszcze coś od życia…

Zachodzę. W mieszkaniu już się nie paliło, ale drzwi, jak zwykle, zamknięte tylko na klamkę. Jakby na mnie czekała. Otwieram, ani skrzypną. Jak duch przemykam się przez wąski korytarzyk i już jestem w sypialni, przy szerokim, solidnym małżeńskim łóżku gorącej wdówki, które jej jeszcze po nieboszczyku Florianie zostało.

W pokoju ciemno, że oko wykol, nic nie widzę, ale słyszę – śpi. To dobrze. Adrenalina uderza mi do głowy. Zrzucam ubranie, wsuwam się pod kołdrę, a tam – szok! Bo zamiast, na jedwabiste w dotyku, ciepłe, boskie udo wdówki, trafiam na włochate, toporne jak u mamuta, wstrętne łapsko jakiegoś goryla. Aż mnie zatrzęsło z oburzenia.

Skrzesałem zapałkę. I co widzę. Wystraszone oczy starego Dzika, mojego najbliższego sąsiada z tej samej klatki schodowej.

– Co tutaj robisz? – pytam, nie bardzo wiedząc, jak się w tej sytuacji zachować.

A co? Myślałeś, że tylko tobie wolno… – odpowiada.

– Tylko pamiętaj – dodaje po chwili już mniej hardo – żeby moja stara o niczym się nie dowiedziała, bo będzie ze mną źle…

Bywa i tak, że człowiek się natnie i z przyjemności nici. Tylko pójść i jeszcze bardziej się upić, ale w nocy sklepy pozamykane.”

Kumpel wcześnie się ożenił. Toteż do czterdziestki, z takim temperamentem, jak to się u nas mówi, dzieci narobił multum. Ale jakoś tam sobie z żoną radzili, jakoś wiązali koniec z końcem. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten jego żywiołowy charakter i brak umiarkowania w piciu.

Pod tym względem przypominał mi mojego kuzyna, Bolesława, który miał taką przypadłość, że jak zaczynał pić, to nie wiedział, kiedy wstać od stołu, otrzeć usta i powiedzieć – dosyć!

Zdarzyło się kiedyś, że spotkaliśmy się we czterech, po robocie, w mieszkaniu znajomego, żeby wypić po kieliszku i pogadać. Ale półlitrówka szybko pękła i Bolek zaproponował:

– To ja skoczę po jeszcze jedną.

– Dobrze, byle szybko – w imieniu wszystkich, zgodził się gospodarz. – Jeszcze po kropelce nikomu nie zaszkodzi.

Bolesław wyszedł, a gdy powrócił, był objuczony jak wielbłąd przed podróżą przez pustynię.

– Coś ty? Zwariował. Po co ci aż tyle? – zaprotestowałem, gdy wyjął zza pazuchy i postawił na stole czwartą już butelkę. – Jutro musimy iść do roboty.

Zmrużył oczy i popatrzył na mnie, spod krzaczastych, nastroszonych brwi, tak zadziornie, jakbym chciał mu, co najmniej, wyrwać poduchę spod głowy, tuż przed zaśnięciem.

– Ma zabraknąć, więc lepiej niech zostanie! – zgasił mnie jednym zdaniem. – A kto ma słabą głowę, niech lepiej w ogóle do stołu ze mną nie zasiada.

I właśnie z powodu tej „mocnej głowy”, niedługo później, gdy zaczęło się źle dziać w jego rodzinie i żona postawiła mu ultimatum: „Albo ja, albo wóda? Wybieraj!”, Bolesław podpisał w Częstochowie krucjatę i na resztę życia został całkowitym abstynentem.

Ale co tam Bolesław. W porównaniu z Kumplem, to mały pikuś. Kumpel, praktycznie, był niereformowalny i żadne logiczne argumenty do niego nigdy nie docierały. Co prawda, żonę trzymał w ciągłym szachu, w ciągłym napięciu i niepewności jutra…, ale w zasadzie – w potocznym rozumieniu tych słów – nie awanturował się i fizycznie nigdy się nad nią nie znęcał. Jednak miał taką przypadłość, że gdy przekroczył swoją miarę w piciu, co z wiekiem, wraz z utratą sił, przydarzało mu się coraz częściej, potrafił, nie wpadając w furię, przez całą noc opowiadać „do poduszki” o swoich pozamałżeńskich miłosnych przygodach, podbojach i sukcesach… Skutkowało to tym, że kobieta cierpiała, bo nawet jeżeli potrafiła poradzić sobie jakoś ze zwyczajną zazdrością; wytłumaczyć, że to tylko pijackie przechwałki, nie mające wiele wspólnego z rzeczywistością, to przecież przez całe noce nie mogła praktycznie, w takich warunkach, zmrużyć oka… A ponieważ o zrezygnowaniu z alkoholu i dobrowolnej terapii nie chciał ani słyszeć, nic więc dziwnego, że w końcu nie wytrzymała i, za namową kierowniczki ośrodka pomocy społecznej, wniosła sprawę do Prokuratury, składając wniosek o skierowanie go na przymusowy odwyk.

Jakież było jej zdziwienie, gdy na rozprawie sądowej sędzia, zwracając się bezpośrednio do niej, powiedział:

– Przykro mi, szanowna pani, ale z przyczyn obiektywnych i formalnych zarazem, zmuszony jestem oddalić pani wniosek o skierowanie męża na przymusowe leczenie odwykowe.

– A to z jakiej przyczyny, jeżeli mogę zapytać, Wysoki Sądzie? – odezwała się nieśmiało, zupełnie zaskoczona i zbita z tropu takim obrotem sytuacji kobieta. Wiele ją kosztowało, żeby doprowadzić sprawę do tego etapu, a teraz okazało się, że to wszystko było niepotrzebne.

– Oczywiście, jako stronie przysługuje pani takie prawo – kontynuował sędzia – i już udzielam szczegółowej informacji: Mam tutaj przed sobą protokół z obserwacji i badania oskarżonego, pod którym podpisało się trzech biegłych sądowych lekarzy, wybitnych specjalistów w dziedzinie psychiatrii i leczenia uzależnień, z którego jasno wynika, że mąż nie jest człowiekiem uzależnionym od alkoholu. Rozumie pani, że w tych okolicznościach, mam związane ręce, i nie mogę postąpić inaczej…

– Tak, tak, Wysoki Sadzie – zacukała się kobieta, która bardziej śmierci by się spodziewała, niż takiej zaskakującej opinii lekarskiej. – Trochę to dziwne i niespodziewane, ale rozumiem.

– I, po namyśle, mogę się zgodzić z opinią lekarzy… – dodała po dłuższej przerwie. – Bo tak sobie myślę, Wysoki Sądzie, że on nie jest uzależniony od alkoholu, tylko od pieniędzy! Bo jakby je miał, to nigdy by nie trzeźwiał!

– I po co była ta robota głupiego? – triumfował Kumpel po powrocie do domu. – Tyle razy mówiłem ci, kobieto, że ja nie jestem, i nigdy nie byłem, żadnym alkoholikiem. A jeżeli, od wielkiego dzwonu, zdarza mi się wypić, to robię to tylko dla towarzystwa, rozrywki i przyjemności… A teraz masz to, prosto z sądu, także na papierze…

Na cóż jednak zdała mu się ta opinia, skoro kilka miesięcy później, w nagłym przypływie gotówki – zaczął pić w niedzielę, w czasie gminnych dożynek i balował bez przerwy, tułając się po melinach, przez tydzień – doprowadził się do takiego stanu, że umarł z przedawkowania alkoholu.

Zasmuciło to wszystkich, którzy go znali, nie tylko jego najbliższą rodzinę, bo jednak Kumpel w swoim środowisku był niezwykle barwną; i – pomimo swoich wad – powszechnie lubianą postacią. A wraz z jego odejściem, świat, w którym żył, mocno zubożał.

Jedynie sąsiad, stary Dzik (Zapominając o tym, że o zmarłych powinno się mówić tylko dobrze, albo wcale.) nie mógł, nie potrafił, a może zwyczajnie nie chciał, darować mu tej, opowiadanej nie tylko w autobusach, nocnej historii o Jarej ze swoim udziałem. A ponieważ był miejscowym, ludowym, samorodnym poetą i po kilku głębszych, gdy sobie, w towarzystwie, nieco podchmielił, sypał rymowankami jak z rękawa – chcąc się, chociaż pośmiertnie, gdy już nie obawiał się ciętego języka Kumpla, trochę odkuć – napisał o nim satyryczny wiersz, któremu nadał tytuł „Kumpel”.

Kumpel

Miałem kumpla dobrego,
ale gdy wypił wódki,
rozum mu się rozmiękczał
i był bardzo głupiutki.

Po butelki wciąż nowe
do sklepiku chciał bieżyć,
a gdy zalał się w trupa,
to już tylko mógł leżeć.

Ale za to ustami
kręcił wciąż piruety;
Jakie wyrwał babencje!
Jakie robił balety!

Każda – choć by Miss Polski
nic mu nie odmawiała,
a on robił, co trzeba,
aż go głowa bolała!

Raz, gdy zaczął „jodłować”,
to aż ziemia zadrżała!
Za co wdzięczna kobieta
buteleczkę kazała.

Potem jeszcze jej chłopa
z liścia, w papę uderzył,
bo był chłopak siarczysty!
Kto mu podpadł – już nie żył!

I tak mógł do północy
i do świtu się chwalić,
za co żona go nieraz
chciała z łóżka wywalić.

Aż raz nie wytrzymała,
opuściła rolety
i obiła mu mordę,
bo to łgarz był – niestety!

Któż jednak do końca wie, jak to tam było z tym Kumplem i jego przygodami? Zapewne, jak zwykle, prawda leży gdzieś pośrodku. Bo podczas, gdy jedni, na przykład Dzik, utrzymywali, i do dzisiaj uważają, że był to pierwszej wody „bajkopisarz”, inni są święcie przekonani, że opowiadał tylko o tym, co widział i sam przeżył.

Wiesław Hop


Wiesław Hop – pisarz i publicysta związany z Podkarpaciem (Rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich). Urodził się w roku 1963 w Birczy, w powiecie przemyskim, gdzie mieszka. Był nauczycielem, a w latach 1989-2010 policjantem. Przez trzynaście lat służby pełnił funkcję Komendanta Komisariatu Policji w Birczy. Od trzydziestu lat pisze opowiadania oraz powieści o tematyce sensacyjno-kryminalnej i obyczajowej. Wydane powieści: „Spacer ze śmiercią” – Wydawnictwo Pi, Warszawa 2012, „Wbrew woli” – WFW, Warszawa 2013, „Poranek pełen nadziei” – Rozpisani.pl, Warszawa 2015, „Przed wyrokiem” – LSW, Warszawa 2016, „O północy w Bieszczadach” – LSW, Warszawa 2019, „Długa noc” – Wydawnictwo CM, Warszawa 2020, wydana także w formie audiobooka przez Wyd. Lind & Co.

Fot. Archiwum Wiesława Hopa

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -