sobota, 23 listopada, 2024
Strona głównaOpowiadania„Kłusownik w Łowisku”

„Kłusownik w Łowisku”

Każdy, komu kiedyś zdarzyło się polować w rejonie Birczy, Rybotycz i Arłamowa, wie jakie tam przepaściste lasy i jaka zwierzyna. Mieć dostęp do takiego terenu, to istny raj dla myśliwego; ale także dla każdego, kto kocha dziką przyrodę, zapierające dech w piersiach krajobrazy; widok jastrzębi unoszących się wysoko w powietrzu, na tle błękitnego nieba; i pragnie, z dala od innych ludzi, chociaż zakosztować uczucia niczym nieskrępowanej, prawdziwej wolności…

Ale i tam, gdy zdarzy się, że w łowisku pojawi się kłusownik – szczególnie taki, który chodzi po lesie z bronią palną – robi się bardzo nieprzyjemnie, a nawet niebezpiecznie, nie tylko dla myśliwych i leśników. Bo nigdy nie wiadomo, co takiemu desperatowi strzeli do głowy, gdy, nawet przypadkiem, zostanie nakryty na gorącym uczynku przestępstwa. Nigdy nie wiadomo, czy nie wpadnie w popłoch, nie straci zimnej krwi; nie skieruje w twoim kierunku nielegalnej dwururki albo obżyna; i nie pociągnie za spust…

Historia, którą chcę wam dzisiaj opowiedzieć, wydarzyła się już sporo – może piętnaście, a może dwadzieścia lat temu, gdzieś na pograniczu Lasów Birczańskich, Bieszczad i Pogórza Dynowskiego, i narobiła sporo zamieszania.

Byłem wtedy młodym myśliwym i, używając amerykańskiej terminologii, pracowałem jako „szeryf” w Komisariacie Policji w Birczy. Możliwe, że był to już wtedy tylko posterunek. Trudno mi teraz to rozwikłać, bo nazwy jednostek organizacyjnych i stanowisk zmieniały się jak w kalejdoskopie, pomimo, że robota pozostawała wciąż ta sama. Na polowanie czasu miałem niewiele – ale szeroko rozumiane łowiectwo, na razie głównie teoretycznie, zainteresowało mnie i wciągnęła niesamowicie, więc, w wolnych chwilach, pożerałem wszystko, co wpadło mi w ręce o tej tematyce – bo oprócz pracy zająłem się również studiowaniem filozofii na Uniwersytecie Rzeszowskim.

Któregoś lata zaczęły do nas docierać niepotwierdzone informacje, że w rejonie łowiska „ Czarne młaki” pojawił się kłusownik z bronią palną. Na razie nikt go nie widział, ani nie przyłapał na tym procederze, ale wytrawni myśliwi i strażnicy łowieccy – a przecież są to ludzie typu indiańskich przewodników, czy wytrawnych traperów, którzy ze śladów pozostawionych w lesie przez zwierzynę i ludzi potrafią czytać jak z książki – poczuli się poważnie zaniepokojeni.

Początkowo były to tylko przypuszczenia, bo pewności nikt nie miał, ale pojawiające się symptomy świadczyły niezbicie, że kłusownik jest i poczyna sobie coraz śmielej. Zdarzyło się bowiem, że leśniczy usłyszał strzały w lesie, w okolicy, gdzie żaden myśliwy, na ten czas, nie zgłosił pobytu w łowisku, ani nie zapisał się do książki polowań. Drugim razem, ktoś inny zauważył farbę na ściółce, albo znalazł pozostałości płowej zwierzyny, w sytuacji, w której nie dało się już bezsprzecznie ustalić, czy została ona zastrzelona i nie podjęta przez polującego, a dopiero później rozszarpana przez dziką zwierzynę, czy tylko na przykład zabita i pożarta przez wilki…

Wiecie, jak to jest w takich okolicznościach, pewności nie było, ale zrobiło się nieprzyjemnie i podejrzliwie: Myśliwi polujący w tamtym rejonie – może to za dużo powiedziane, ale moim zdaniem tak należy to określić – zaczęli uważniej patrzeć sobie na ręce. Bo podczas, gdy jedni uważali, że w okolicy pojawił się i działa typowy kłusownik; inni sugerowali, że może to być także jakiś „zbisurmaniony”, nieetyczny myśliwy, który nie przestrzega obowiązujących przepisów i zasad… Ale tak czy tak, sytuację należało szybko wyjaśnić. Z pomocą, jak to często w życiu bywa, przyszedł przypadek, bo ze wszystkim, w tym także z kłusownictwem, jest tak, jak mówi ludowe przysłowie – „Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie”.

Pewnego dnia, razem z kolegą, pełniłem popołudniową służbę. Wieczorem zawieźliśmy do oddalonej o około czterdzieści pięć kilometrów Izby Wytrzeźwień w Żurawicy awanturnika domowego. Facet był mocnym i doświadczonym „zawodnikiem”; stawał twardo, ale gdy w końcu udało się nam go obezwładnić i umieścić w trzeciej klasie radiowozu, totalnie nas zaskoczył. Zamiast miotać przekleństwa, wyrzucać nam, że żyjemy z jego podatków i grozić, że zaraz jutro, gdy tylko uda mu się wrócić, znajdzie nas, obije mordy i pourywa głowy przy samych dupach – jak to zwykle mieli w zwyczaju tego rodzaju pasażerowie – uspokoił się i przez całą drogę śpiewał wesołe biesiadne piosenki. A głos miał głęboki, niepowtarzalny i bardzo przyjemny, chociaż już odrobinę chropawy z powodu nadużywania mocnych alkoholi i papierosów bez filtra.

Około godziny dwudziestej drugiej, gdy na niebie dogasały już ostatnie wieczorne zorze i pojawiły się pierwsze gwiazdy, wróciliśmy do Birczy. Przed komisariatem, w nowej terenowej toyocie na szerokich oponach, czekało na nas dwóch, wystrojonych jak z żurnala najnowszej łowieckiej mody, myśliwych z Przemyśla. Obaj byli bardzo podekscytowani i przyjechali złożyć zawiadomienie o przestępstwie.

Okazało się bowiem, że gdy dwie godziny wcześniej polowali w łowisku „Czarne młaki”, siedząc na sąsiednich ambonach i wypatrując dzików, na pobliskim wzniesieniu ktoś strzelił do sarny. Sarna została trafiona i upadła, w trawę, w pobliżu granicy lasu. Jeden z nich zauważył ją przez lornetkę, nie zdołał jednak dojrzeć kłusownika, a nie mógł to być przecież nikt inny, gdyż przysłaniały go gęste zakrzaczenia.

Zanim myśliwi porozumieli się ze sobą, zeszli z ambon, przebrnęli przez jar i dotarli na zbocze przeciwległej góry, po kłusowniku nie było już śladu; zniknęła także sarna, ale w miejscu, gdzie padła, na dowód tego, co się tutaj wydarzyło, pozostała świeża farba.. Myśliwi podjęli próbę ścigania intruza, ale z powodu gęstniejącego mroku szybko zgubili ślady i musieli się poddać.

W niespełna godzinę udało mi się ściągnąć z komendy psa tropiącego z przewodnikiem i jeszcze dobrze przed północą, wyposażeni w mocne lampki, byliśmy na miejscu przestępstwa. Pies podjął świeży i wyraźny trop i ruszył żwawo przez las, na drugą stronę pokrytej jodłowym starodrzewem góry, u podnóża której, za rozległą połoniną i potokiem biegła w kierunku pobliskich wsi asfaltowa droga. Po dotarciu do niej pies stracił trop, zaczął miotać się i kręcić w kółko, co mogło oznaczać, że kłusownik, ze swoją zdobyczą, wsiadł do jakiegoś pojazdu, odjechał i szukaj wiatru w polu…

Fot. Wiesław Hop

Myśliwi odjechali do Przemyśla, a my od następnego dnia zabraliśmy się ostro do roboty. Szybko przesłuchaliśmy wszystkich świadków posiadających jakiekolwiek wiadomości w tej sprawie. Nawiązaliśmy współpracę ze strażnikami łowieckimi, leśnikami i myśliwymi oraz z sąsiednimi komisariatami policji. W miarę swoich możliwości prowadziliśmy pracę operacyjną wśród mieszkańców wsi, szczególnie tych usytuowanych najbliżej łowiska „Czarne młaki” i nieustannie penetrowaliśmy teren. Wydawało się, że coś z tego będzie; że wcześniej czy później wpadniemy na trop kłusownika i dorwiemy drania…

Jednak nasze działania – typowania sprawcy, a nawet dokonane przeszukania okazały się nietrafione. Po dwóch tygodniach dochodzenie utkwiło w martwym punkcie, a ludzie nabrali wody w usta. Nawet myśliwi i leśnicy z interesujących nas terenów wypowiadali się bardzo ostrożnie, jakby chcieli nam dać do zrozumienia: „Wy pojawiacie się i odjeżdżacie, a my musimy tutaj zostać. Życie każdy ma tylko jedno, a bieda nie śpi!”

Trudno było im się dziwić, po prostu obawiali się, żeby im ktoś, za zbyt długi język, wieczorem, zza krzaka głowy nie odstrzelił, albo ognia pod samochód nie podłożył…

A kłusownik, który przecież nie był idiotą i wiedział, co się dzieje, przepadł jak kamień w wodę. Przywarował, czekając aż przywalą nas nowe problemy i znudzi nam się ta zabawa z nim w kotka i myszkę, albo przeniósł się w inne, bezpieczniejsze dla niego rejony.

Żeby wyjść z impasu, korzystając z pomocy funkcjonariuszy straży granicznej i leśnej, zorganizowaliśmy nawet kilka zasadzek i prewencyjnych akcji na terenach leśnych i wiejskich, w okolicy „Czarnych młak”. Efekt był taki, że wpadło paru złodziei drewna z lasu i jeszcze więcej nietrzeźwych kierowców. W tym jeden – powracający z polowania – myśliwy, który do dzisiaj nie może mi tego darować, bo wydawało mu się, że jest święta krową, której wszystko wolno.

– Nie wystarczy, kurna, nazgarniać pijanych traktorzystów; albo przedstawić chłopu zarzut, że znęcał się fizycznie nad indykiem, bijąc go patykiem… To żaden wynik! Złapcie kłusownika! Wtedy będę wiedział, że coś robicie – powiedział do mnie na odprawie jeden z zastępców komendanta. Ten, który niedawno przyszedł do nas z innej jednostki i, podobno, lubił ucinać sobie drzemkę za biurkiem.

Miałem u niego na pieńku, bo zdarzyło się, że nie wykonałem jego polecenia. A było to tak: miałem w swoim gabinecie, naklejony na szafce, maleńki bożonarodzeniowy obrazek z wizerunkiem Dzieciątka w żłóbku i choinką w tle. Zastępca wypatrzył go już przy swojej pierwszej wizycie u nas i zdecydowanym tonem powiedział:

– Proszę to usunąć!

Zdziwiłem się, bo obrazek znajdował się tam już długo i dotychczas nigdy nikogo nie drażnił, a od upadku komunizmu minęło już przecież dobrych kilkanaście lat i w instytucjach państwowych oficjalnie wisiały krzyże.

– Nie! – sprzeciwiłem się. Ten obrazek nikomu nie przeszkadza. A mnie jest przyjemnie, kiedy na niego patrzę.

Zastępca nic na to nie odpowiedział. I nigdy już nie wrócił do tego tematu, ale od tamtego dnia – przy każdej okazji, gdzie tylko mógł – wbijał mi szpilę…

W sumie jednak musiałem przyznać mu rację: Łatwiej jest zatrzymać na gorącym uczynku dziesięciu sprawców wyrębu i kradzieży drewna z lasu i jeszcze więcej szoferów na dwóch gazach, niż złapać jednego kłusownika z bronią w ręku. Poszedłem więc po rozum do głowy i doszedłem do wniosku, że w tej sytuacji tylko Ben może mi pomóc!

Ben był starym kawalerem i bardzo rozrywkowym facetem. Zawsze lubił wypić, zakąsić i dobrze się zabawić, dlatego często przesiadywał w restauracjach. A że przy tym, wyglądając bardzo niepozornie, miał cholerną siłę i szybkość w rękach, wielu facetów, którym wydawał się łatwym przeciwnikiem, mocno się na nim nacięło. Po jego lewym sierpowym, żaden twardziel, choćby dwa razy od niego większy, nie podnosił się już z podłogi. Z powodu tego cholernego ciosu, Ben spędził trzy lata w kryminale. Od tego czasu – jeżeli nie był akurat za mocno zawiany – unikał bójek, jak ognia. W sumie jednak, pomijając te jego wady, Ben był dosyć porządnym facetem. I od lat pracował w lesie, jako drwal u jednego (używając jego żartobliwego słownictwa) z „jajentów”, czy „podjajentów”.

Pierwszy raz zetknąłem się z Benem kilka lat wcześniej, gdy ktoś rozwalił mój samochód na parkingu pod blokiem, w którym mieszkałem. Ogłosiłem wtedy, że każdy, kto pomoże mi w ustaleniu sprawcy, dostanie ode mnie prywatną nagrodę.

– Panie władzo, umowa jest taka: – powiedział Ben, gdy któregoś późnego wieczoru, dosyć dobrze wstawiony, zagadnął mnie na ulicy – dajesz na dwie litry wódki i zagrychę, żeby starczyło na rachunek w restauracji, a ja powiem ci, kto rozpierdzielił twoje autko.

– Dobra! – zgodziłem się, wyjmując z portfela dwieście złotych.

Od tamtego dnia współpracowaliśmy ze sobą jeszcze kilka razy. A teraz musiałem spotkać się z nim ponownie.

– Pogadam z kim trzeba i zobaczę, co da się zrobić – zgodził się Ben, gdy powiedziałem mu, jaki mam problem. – Ale to będzie trochę kosztowało, bo o suchym pysku nikt nie puści pary z gęby.

– Dostaniesz ile będzie trzeba. O to się nie martw.

– Bo, co tu dużo gadać, sprawa nie jest łatwa. U nas ludzie polują, albo kłusują z dziada pradziada. Prawie w każdym gospodarstwie znajdzie się jakaś broń, obrzyn albo samoróbka. Ale nikt nie trzyma tego w chałupie; dlatego szkoda szukać, bo nic nie znajdziecie. Ukraina jest blisko. Na bazarze w Przemyślu, trzeba tylko wiedzieć do kogo się zwrócić, kupisz wszystko, nawet kałasznikowa.

– Nie przesadzaj, Ben.

– Tu nie ma mowy o przesadzie. Dlatego ludzie wolą trzymać języki za zębami, żeby nikomu się nie narazić…

Rozumiałem, że Ben musi trochę podkolorować – bo aż tak źle to nie było – żeby podkreślić wartość tego, co miał dla mnie zrobić.

– Jest taki jeden – powiedział Ben, gdy spotkaliśmy się trzy tygodnie później. – Stary wyjadacz i niebezpieczny człowiek.  Pół życia przesiedział w kryminale. Powiadają, że dorobił się tam emerytury. Nie znam jego nazwiska, ale ten, który mi o nim opowiadał, nazywał go Frankensztajn.

– Frankensztajn, mówisz? – zdziwiłem się. – Nie słyszałem, żeby ktoś o takiej ksywie mieszkał na terenie naszej gminy.

– Ja też nie. Ale w tym akurat nie ma nic dziwnego, bo on tutaj nigdy nie mieszkał. Przyjeżdża z Rzeszowa. U nas, na Górze Wariatce, ma pasiekę i kawałek lasu, który odziedziczył po matce. Kiedyś była tam wieś. Znam tamte lasy. Do „Czarnych młak”, w prostej linii, przez potoki, będzie jakieś cztery do pięciu kilometrów; drogą dwa razy dalej.

Ben nie był pazerny, a to co mi powiedział wydawało się dosyć wiarygodne, więc bez szemrania pokryłem koszty jego „operacji” i obiecałem drugi raz tyle, jeżeli informacja się potwierdzi.

Skoro Frankensztajn miał las, to musiał także płacić podatki. To pozwoliło mi szybko ustalić jego dane personalne i sprawdzić go pod katem przeszłości kryminalnej. Z policyjnego punktu widzenia, Frankensztajn okazał się bardzo interesującą i niebezpieczną osobowością: karany za rozboje z użyciem broni palnej i kradzieże z włamaniem, pozornie z kłusownictwem nie powinien mieć wiele wspólnego. Jednak to, że ciągnęło go do lasu jak wilka, i do broni, przemawiało za tym, że może być inaczej; że kłusował o dawna, ale nigdy nie dał się przyłapać na tym procederze. A jego pseudonim wziął się najprawdopodobniej stąd, że posiadał cechę szczególną w postaci głębokiej blizny po cięciu nożem na lewym policzku.

Popytałem trochę i bez problemu udało mi się zlokalizować jego leśną posiadłość. Wiedząc, że od kilku dni nie ma go na miejscu, razem z dzielnicowym z tego rejonu, obejrzeliśmy ją sobie dość dokładnie z każdej strony, bez obawy, że zostaniemy zdemaskowani. Było to wprost wymarzone miejsce dla amatora nielegalnych polowań. Dowiedziałem się także, że Frankensztajn jest żonaty i ma dwóch dorosłych synów, ale pasieką zajmuje się sam. Chociaż czasami towarzyszy mu żona.

Teraz trzeba było tylko dobrze pogłówkować, przygotować jakiś sensowny plan działań, który pozwoliłby nam dobrać się Frankensztajnowi do tyłka.

Jednak nie zdążyliśmy tego zrobić, bo wydarzenia raptownie przyspieszyły.

Już następnej nocy wyrwało mnie ze snu gwałtowne łomotanie do drzwi. Zerwałem się z łóżka jak oparzony. Zerknąłem na zegarek, ledwie co minęła dwudziesta trzecia, i wściekły powlokłem się na korytarz. W judaszu zobaczyłem policyjną czapkę, a gdy się uniosła do góry – napuchnięty nos kolegi Zbigniewa z sąsiedniego komisariatu.

– Co jest? – warknąłem, otwierając drzwi. – Ledwie udało mi się zmrużyć oczy…

– Przepraszam, że cię nachodzimy o tej porze, ale oficer dyżurny kazał cię obudzić… Jakiś idiota, na twoim terenie, przyłożył myśliwemu lufę do głowy!

Fot. Wiesław Hop

Myśliwych zastaliśmy pod komisariatem. Było ich dwóch, obaj mocno wybłoceni, jakby ich ktoś wytarzał w kąpielisku dla dzików.

Starszy, urzędnik bankowy o imieniu Andrzej – miał około pięćdziesiątki, sporych rozmiarów brzuszek i szpakowatą fryzurę – bez przerwy kurzył fajki i ważył słowa jak księgowy pieniądze. Za to młodszemu o połowę – powiedzmy, że nazywał się Janusz Dorobkiewicz i dzierżawił kilka bud z odzieżą na Stadionie Polonii w Przemyślu – ani na chwilę nie zamykała się gęba.

Szybko zorientowałem się, że do zdarzenia doszło znowu w rejonie „Czarnych młak”, a sytuacja była cholernie niebezpieczna.

– Zmierzchało się już, gdy usłyszeliśmy strzał, a po niedługim czasie zobaczyłem go w lornetce na sąsiednim wzniesieniu. Szedł skrajem lasu, na ramieniu niósł sarnę, a w drugiej ręce trzymał sztucer. Pomyślałem, że możemy go dopaść, bo dzieliło nas jakieś trzysta, czterysta metrów. Ruszyliśmy więc biegiem, aby się do niego zbliżyć i zaskoczyć go w dogodnym miejscu, gdy niczego się nie będzie spodziewał.

– Tak było – przerwał mu na moment Andrzej. Ślepy by się zorientował, że nie jest on typem sportowca, który codziennie trenuje jogging, więc nie mógł nadążyć za swoim młodszym kolegą. – Chcieliśmy go dopaść, ale ja w pewnym momencie poczułem, że mam dość i jak nie zwolnię, to dostanę zawału…

– Przed Garbem, to takie wzniesienie, za którym teren zaczyna łagodnie opadać w kierunku drogi – kontynuował swoją relację Janusz – już prawie go miałem, ale zdążył przejść na drugą stronę i na chwilę zniknął mi z oczu. Przyśpieszyłem. Musiał się jednak zorientować, że coś się dzieje, bo gdy znalazłem się po drugiej stronie pagórka, zaszedł mnie od tyłu.

– Rzuć broń i spierdalaj! – wysyczał mi prawie do ucha, celując z rury w moją głowę. – Zabierzesz, kiedy mnie już tutaj nie będzie. I morda w kubeł! Bo przy następnym spotkaniu nie będę już taki uprzejmy.

Co mogłem zrobić? Nogi mi zmiękły i ze strachu prawie narobiłem w gacie. Spokojnie, aby go nie sprowokować – nie chciałem być przecież martwym bohaterem – odłożyłem pukawkę, odwróciłem się i odszedłem.

Kilka dodatkowych pytań pozwoliło mi szybko ustalić, że kłusownik był wysokim, silnym i barczystym mężczyzną, ale żaden z nich nie był w stanie go rozpoznać, bo widzieli go tylko z tyłu i z boku, i to dość niedokładnie, bo miał na sobie szarą myśliwską kurtkę, z dużym kapturem na głowie, który przysłaniał twarz. A sama sylwetka, to trochę za mało, aby oskarżyć kogoś o tak poważne przestępstwa.

Jednak to czego się dowiedziałem, w połączeniu z ustaleniami Bena, z dużym prawdopodobieństwem przemawiało za tym, że kłusownikiem tym jest Frankensztajn. Aby potwierdzić te podejrzenia musieliśmy kuć żelazo póki gorące i natychmiast udać się do jego leśnej posiadłości, bo rano mogło być już za późno.

Pogórze Przemyskie i Bieszczady, to nie Warszawa, czy Rzeszów, gdzie w każdej chwili można liczyć na wsparcie antyterrorystów, aby schronić swój tyłek za ich plecami. Tutaj, jeżeli chcesz być skuteczny, musisz ryzykować i nadstawiać własną głowę.

Noc była ciemna, pochmurna i mokra, widoczność niemal zerowa. W takich warunkach las zmienia się nie do poznania. A na dodatek, każdy trzask złamanej gałęzi, wycie wilka, każde huknięcie sowy, każdy przedśmiertelny skowyt upolowanego przez lisa młodego zająca, powoduje, iż wydaje ci się, że w każdym jarze, za każdym krzakiem czai się na ciebie, z wyszczerzonym kłami, jakiś złowieszczy, drapieżny demon… Pewnie dlatego nie udało nam się za pierwszym podejściem zlokalizować pasieki Frankensztajna. Żeby ją odnaleźć, musieliśmy wrócić do najbliższej wsi i zabrać ze sobą obytego z terenem przewodnika.

Dzięki niemu około pierwszej dotarliśmy na miejsce. Na szczęście niebo się odrobinę przetarło, w prześwitach między chmurami pojawiły się gwiazdy i zrobiło się nieco widniej.

Przewodnik zatrzymał się na rozwidleniu leśnych dróg. Zacząłem obawiać się, że i jemu noc zamieszała w głowie, więc zabłądził, tak jak i my godzinę wcześniej, ale on powiedział:

– Pięćdziesiąt metrów stąd, za tą ścianą lasu – wskazał ręką na gęsty jodłowy bór – znajduje się pasieka Frankensztajna. Ale ja dalej nie pójdę. Nie chcę, żeby mnie zobaczył. Jeżeli jest na miejscu, przed domkiem powinien stać polonez.

– W porządku – zgodziłem się. – Dziękuję za pomoc. Może pan wracać do domu.

Myśliwi chcieli iść z nami, ale nie przystałem na to.

– Spełniliście już, panowie, swój obywatelski obowiązek. Reszta to nasza działka. Płacą nam za nadstawianie karku – powiedziałem i odesłałem ich do stojącego pod lasem samochodu, aby tam, bezpiecznie, zaczekali na dalszy rozwój wydarzeń.

Dalej ruszyliśmy tylko we trzech: Ja, sierżant Zbigniew i posterunkowy Janusz, młody policjant w okresie próbnym, którego nie miałem okazji jeszcze bliżej poznać.

Samochód stał pod starą jodłą, przed ogrodzeniem z drutu kolczastego. Za nim, pośród drzew, w mroku nocy i oparach mgły majaczył niewyraźnie dosyć okazały, piętrowy domek, w którym było ciemno i cicho jak w grobowcu. Za domkiem – teraz ich nie było widać, ale wiedziałem o tym z poprzedniej wizyty w tym miejscu – znajdowało się cztery długie rzędy uli typu warszawskiego.

Gdzieś nad naszymi głowami zahuczała sowa i niemal jednocześnie powietrze rozpruło dalekie, złowieszcze wycie wilka; wydawało się, że jakaś tragedia nieuchronnie wisi w powietrzu.

– Co teraz? – szepnął Zbigniew. Z jego drżącego nienaturalnie głosu wywnioskowałem, że dał się ponieść emocjom i ma ochotę na jakąś brawurową, spektakularną akcję.

– Trzymajcie się z tyłu, najlepiej blisko drzew, żebyście w razie czego mieli się za czym ukryć. Macie mnie tylko ubezpieczać. Resztą sam się zajmę.

Oświetlając sobie drogę latarką, śmiało podszedłem do bramki.

– Jest tu kto? – zagadnąłem głośno wkraczając na teren pasieki. – Jesteśmy policjantami z miejscowego komisariatu i chcemy porozmawiać.

– Co ty robisz? – warknął gdzieś za moich pleców Zbigniew. My mamy go zaskoczyć, a nie ostrzegać.

– Spokojnie chłopaki. Adrenalina nie jest najlepszym doradcą. On już dawno wie, że tutaj jesteśmy i obserwuje nas ze środka. A poza tym, nawet gdyby spał jak kamień, to wolę go obudzić i przygotować na naszą wizytę. Nie chcę go zaskakiwać, bo gdyby się nam to nie udało, to może wpaść w popłoch, stracić panowanie nad nerwami, wygarnąć do nas z dwururki i odstrzelić komuś jaja. A tego przecież wolimy uniknąć.

Zbigniew nie wydawał się być przekonany, ale skąd miał wiedzieć, jak załatwia się tego typu sprawy. Brakowało mu doświadczenia. Przez dwadzieścia lat służby odwalał robotę ciecia na biurze przepustek w komendzie powiatowej, gdzie kłaniał się komendantom i zagadywał młode, długonogie funkcjonariuszki i sekretarki, a na ulicę, na stanowisko dzielnicowego trafił dopiero dwa miesiące przed opisywanym zdarzeniem. Tutaj nie było miejsca na brawurę. Liczyła się tylko chłodna kalkulacja i skuteczność. I najważniejsze – żeby nikt nie ucierpiał.

– Jest pan tam, panie Machaj (tak się nazywał właściciel pasieki)? – kontynuowałem swoją pozornie chaotyczną paplaninę, zbliżając się jednocześnie do celu. – Przepraszam, że wyrywamy pana ze snu w środku nocy. Ale musimy porozmawiać…

Drzwi wejściowe do domu były otwarte na oścież. Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Gospodarz nie odpowiadał i nie było go na parterze, w dużej kuchni, którą omiotłem światłem mojej latarki. Z prawej strony, przy ścianie znajdowały się schody prowadzące do sypialni na piętrze, które kończyły się mrocznym otworem w suficie. Jeżeli Frankensztajn tam był, to z jakiegoś powodu milczał jak kamień. Może, drań, szykował nam jakąś niespodziankę?

Nie było wyjścia, musiałem zaryzykować i zajrzeć tam, ale myśl o tym, co może się wydarzyć, gdy wsunę głowę w ziejący grozą otwór w powale (wyobraźnia podpowiadała mi różne, wszystkie równie krwawe, scenariusze), na chwilę mnie sparaliżowała i ciarki przeszły mi po plecach. Zdołałem jednak to pokonać i ostrożnie, czujnie jak kot, ruszyłem na górę po skrzypiących schodach…

Noc była chłodna, jak na środek upalnego lata, i bardzo wilgotna. Może właśnie dlatego, w połowie drogi, zrobiło mi się zimno. I jakby na złość, żeby mnie dobić, niemal w tym samym momencie, spadła mi z włosów za kołnierz, na kark olbrzymia kropla lodowatej rosy.

Zimny dreszcz – od stóp do głowy – wstrząsnął moim ciałem.

„Jeżeli ktoś ma tutaj oberwać, to niech będę to ja” – pomyślałem. Wtedy już miałem pewność, że Frankensztajn tam jest i czeka na mnie…

Fot. Wiesław Hop

Drewniane schody skrzypiały niemiłosiernie za każdym stąpnięciem. Adrenalina robiła swoje – powietrze gęstniało. Wydawało mi się, że czuję ostry, gryzący w nozdrza zapach potu, jaki wydziela osaczony człowiek – mężczyzna w chwili największego zdenerwowania. Wzrastające z każdą sekundą napięcie wisiało złowróżbnie nad naszymi głowami, jak przysłowiowy miecz Damoklesa. W dodatku Zbigniew nie chciał być gorszy ode mnie. Usiłując jak najszybciej wedrzeć się na górę, bezceremonialnie deptał mi po piętach.

– Jest pan tam, panie Machaj? Proszę się odezwać – zagadnąłem, wsuwając głowę – miałem wrażenie – w mroczną, najeżoną ostrymi kłami, złowieszczą paszczę krokodyla, która w każdej chwili mogła się zatrzasnąć. Odpowiedziała mi grobowa cisza, więc ruszyłem dalej, trzymając w lewej ręce latarkę, a w prawej, w każdej chwili gotowy do użycia, odbezpieczony pistolet. Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem, ani nawet nie strzelałem do człowieka, ale teraz, gdyby Frankensztajn chciał nas załatwić, byłem gotowy uprzedzić go i w odpowiednim momencie pociągnąć za spust.

Gdy tylko moje oczy znalazły się na wysokości podłogi górnego pomieszczenia, omiotłem światłem skąpaną w ciemności przestrzeń. Byłem bardzo ostrożny, żeby nie zrobić jakiegoś głupstwa i trzymałem nerwy na wodzy. Pomimo to zimny pot ściekał mi strużką po plecach wzdłuż kręgosłupa, bo wydawało mi się, że stoimy na beczce prochu i wystarczy jeden nie przemyślany, niepotrzebny ruch – jedna iskierka, jeden niewielki płomyczek zapałki, żeby ten cały domek, a w raz z nim Frankensztajn i my, z wielkim hukiem, wyleciał w powietrze.

Stąpałem po schodach, jak kot po rozżarzonej blasze. Gdy tylko wysunąłem czubek głowy ponad podłogę, a nikt nie wygarnął do mnie z dwururki, moje wyostrzone do granic możliwości oczy, w świetle latarki, zarejestrowały, że na podłodze, w samym kącie pomieszczenia, pod jakimś meblem leży kilka czerwonych nabojów do strzelby, tak zwanych brenek na dziki, które potwierdzały, że jesteśmy we właściwym miejscu. Jednocześnie wyczułem, że w powietrzu unosi się gryzący swąd spalonego prochu, pomieszczany ze słodkawym, mdłym, przyprawiającym o mdłości, aromatem krwi, którego nie znoszę. Świadczyło to o tym, że niedawno doszło tutaj do jatki – strzelaniny i na pewno ktoś poważnie ucierpiał.

– Śmierdzi, jak w rzeźni… – szepnął za moimi plecami Zbigniew.

W ciemności, z prawej strony coś zachrobotało i jednocześnie powietrze rozdarł przerażający, ostry jak brzytwa, w końcowej fazie przechodzący w rzężenie jęk, który do złudzenia przypominał płacz – ostatni przedśmiertelny skowyt zarzynanej przez wilka młodej sarny.

Włosy stanęły mi dęba na głowie…

– Orzesz, ty, kurwa – sapnął Zbigniew, jakby co najmniej dostał postrzał w pachwinę. – Co to było?

– Nic. To tylko spłoszona sowa, która siedziała na gałęzi przy otwartym oknie – próbowałem dodać mu otuchy.

– Padnij! – niemal w tym samym momencie wrzasnął Zbigniew, po czym natychmiast, jak rażony piorunem, stoczył się po schodach w dół. Nie słyszałem jednak żadnego huku wystrzału, ani błysku ognia, więc musiało to być coś innego.

Jeszcze raz, tym razem dokładniej, omiotłem pomieszczenie światłem latarki. Wtedy i ja spostrzegłem to, co strąciło mojego kolegę ze schodów: w najbardziej oddalonym od wejścia kącie sypialni, na stojącej tam komodzie, znajdowała się, przymocowana do specjalnej drewnianej konstrukcji myśliwska dwururka, której ziejące czarnymi dziurami lufy skierowane były prosto na schody. Zauważyłem także, że do spustu dubeltówki przywiązany był biały sznurek, który biegł po przykręconych do ściany metalowych oczkach, aż do wysokości wezgłowia małżeńskiego łóżka.

Było jasne, że gospodarz przygotował to na nasze przyjęcie i nie zdziwiłbym się, gdyby obie rury gnata, dla zwiększenia powierzchni rażenia były załadowane grubym śrutem. W takiej sytuacji, gdyby Frankensztajn w odpowiednim momencie pociągnął za sznurek, bez wątpienia nafaszerowałby nas ołowiem jak kaczki i natychmiast wysłał do piekła. Na nasze szczęście, coś mu w tym przeszkodziło i nie zrealizował swojego planu.

Zbigniew, który spostrzegł dubeltówkę przede mną, wolał nie ryzykować; krzyknął, odruchowo padł i stoczył się po schodach w dół, narażając się na połamanie kości i kalectwo. Jednak – pomimo, że siedział teraz na posadzce parteru i jęczał z bólu – byłem niemal pewny, że oprócz poobijanych kolan i siniaków na dupie, nie doznał poważniejszych obrażeń.

Fot. Wiesław Hop

Schodząc w pośpiechu z linii strzału wdepnąłem w rozlaną szeroko po podłodze kałużę krzepnącej krwi.

Frankensztajn leżał na wznak, na szerokiej drewnianej pryczy, z głową opartą wysoko na zagłówku, w całości przykryty wełnianą narzutą. Nie ruszał się i był martwy. To tłumaczyło, dlaczego nie wygarnął do nas z dwururki.

Ominąłem kałużę, podszedłem do łóżka i podniosłem kapę, okrywającą zwłoki. Wtedy okazało się, że leży tam nie Frankensztajn, tylko jego żona.

Kobieta miała na sobie kompletne ubranie: sukienkę i buty na nogach, jakby w ogóle nie kładła się spać tej nocy. I zadaną majchrem ranę w brzuchu. Szeroko rozwarte, patrzące w sufit, szkliste oczy nie miały w sobie życia, bo nie zareagowały, kiedy po kolei kierowałem w nie snop światła mojej latarki.

Ręką, i to bardzo nieznacznie, poruszyła dopiero, gdy zapaliłem stojącą na stole lampę gazową, bo w domku nie było elektryczności.

Przybyły na miejsce lekarz z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego w Sanoku zabrał ją prosto na chirurgię Szpitala Wojewódzkiego w Rzeszowie, gdzie miała przejść operację, ale nie dawał jej dużych szans na przeżycie.

„Na pierwszy rzut oka sprawa wygląda dosyć banalnie: Frankensztajn popadł w konflikt z myśliwymi. Narobił sobie kłopotów. Wściekły wrócił do domu, pokłócił się z żoną i „sprzedał jej kosę”, a teraz, debil, błądzi gdzieś po okolicy uzbrojony i cholernie niebezpieczny… Zwada z myśliwymi – to rozumiem. Ale dlaczego chciał zabić żonę?” – zapytałem sam siebie i natychmiast odpowiedziałem: „Może kompletnie mu odwaliło, albo – nie chcąc współuczestniczyć w morderstwie – próbowała mu się przeciwstawić, gdy przygotowywał na nas zasadzkę ze strzelbą na szafie. Doszło do szarpaniny, stracił panowanie nad nerwami i wtedy ją dźgnął…”

Kilkanaście godzin później – po odjeździe prokuratora, zadowolonego ze zgromadzonego w sprawie materiału dowodowego – Frankensztajn, pomimo trwającego za nim od rana pościgu i blokady dróg, nadal pozostawał na wolności, a ja, chwilowo, siedziałem w swoim gabinecie i piłem pierwszą tego dnia kawę, gdy zadzwonił telefon.

– Cześć, to ja – usłyszałem w słuchawce znajomy głos Marka, komendanta oddalonego od nas o trzydzieści kilometrów Komisariatu Policji w Dynowie. – Mamy go!

– No!, nareszcie wpadł – odetchnąłem z ulgą, zadowolony, że będę mógł spokojnie przespać nadchodzącą noc – To dawaj go tutaj…

– Nie tak szybko – przerwał mi Marek. – Sam będziesz musiał się do nas pofatygować.

– Bo co? Nie masz czasu, a może szkoda ci kilometrów – odpowiedziałem, trochę obruszony oschłością kolegi i tym, że nie chce udzielić mi pomocy.

– Bo wisi na dębowej gałęzi, półtora metra nad ziemią, przy składzie leśnym w Starych Rzekach. No, wiesz, tym w pobliżu drogi na Hutę Poręby. Godzinę temu, idąc na polowanie, znalazł go leśniczy Rybotycki. A samochód, którym tam przyjechał – sprawdziłem w ewidencji pojazdów, zarejestrowany na jego żonę – stoi nieopodal nad potokiem, doszczętnie spalony.

„A więc, wszystko wydaje się jasne. Sprawa sama się rozwiązała” – pomyślałem życzeniowo i natychmiast stuknąłem się w czoło, bo zdałem sobie sprawę, że jest to chyba tylko moje pobożne życzenie, gdyż niemal równocześnie nasunęło mi się kilka ważnych pytań, na które nie znajdowałem odpowiedzi: Po co Frankensztajn, skoro już postanowił ze sobą skończyć i ułatwić nam robotę, przed targnięciem się na własne życie, spalił samochód? Zwykle samobójcy nie zacierają za sobą śladów. Oraz, kto, z jakiej broni i do kogo – jak sugerował zapach spalonego prochu – strzelał w leśnym domku Frankensztajna? I czy na pewno on był tym, który „sprzedał kosę” swojej żonie.

Było jasne, że bez znalezienia odpowiedzi na te pytania, żaden prokurator nie powinien zgodzić się na zamknięcie sprawy, bo mogliśmy mieć tutaj do czynienia – jeżeli żona Frankensztajna nie przeżyje – z podwójnym zabójstwem i jakąś grubą aferą o charakterze mafijnym…

Zadzwoniłem do Rzeszowa, by żona Frankensztajna dostała natychmiast ochronę w szpitalu. Musiałem się jeszcze raz nad tym wszystkim zastanowić.

Wiesław Hop


Szanowni Czytelnicy, pragniemy Was poinformować, że nasz stały cykl opowiadań polskich autorów na łamach „Białego Orła” cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Ostatnio przedstawicielka EK Polish Bookstore, Elżbieta Kieszczyńska, napisała na Messengerze do autora Wiesława Hopa, że jej klient chce kupić książkę „Kłusownik w łowisku”, która jest publikowana w „Białym Orle” i w związku z tym pytała, gdzie można ją nabyć.

Wiesław Hop poinformował ją, że jest to opowiadanie, jeszcze niepublikowane w wydaniu książkowym. Dzisiaj już jednak możemy napisać, że drukowane u nas opowiadanie ukaże się w pierwszej części zbioru opowiadań pt. „Wilki i ludzie i inne bieszczadzkie opowieści”, który Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza wyda do końca lipca 2022 roku.

W sprzedaży internetowej są dostępne inne książki Wiesława Hopa: „Długa noc”, „O północy w Bieszczadach”, a niedługo zostanie wznowiona powieść autora pt. „Przed wyrokiem”.

EB


Wiesław Hop – pisarz i publicysta związany z Podkarpaciem (Rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich). Urodził się w roku 1963 w Birczy, w powiecie przemyskim, gdzie mieszka. Był nauczycielem, a w latach 1989-2010 policjantem. Przez trzynaście lat służby pełnił funkcję Komendanta Komisariatu Policji w Birczy.
Od trzydziestu lat pisze opowiadania oraz powieści o tematyce sensacyjno-kryminalnej i obyczajowej. Wydane powieści: „Spacer ze śmiercią” – Wydawnictwo Pi, Warszawa 2012, „Wbrew woli” – WFW, Warszawa 2013, „Poranek pełen nadziei” – Rozpisani.pl, Warszawa 2015, „Przed wyrokiem” – LSW, Warszawa 2016, „O północy w Bieszczadach” – LSW, Warszawa 2019, „Długa noc” – Wydawnictwo CM, Warszawa 2020, wydana także w formie audiobooka przez Wyd. Lind & Co.

Fot. Archiwum Wiesława Hopa

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -