sobota, 23 listopada, 2024
Strona głównaOpowiadania„Hegemone. Myśląca planeta” (fragment 2)

„Hegemone. Myśląca planeta” (fragment 2)

Skuter pruł powietrze i przyglądałem się z góry dżungli, która ciągnęła się aż do brzegu morza. Przeskoczyłem biegnącą zakolami urokliwą rzekę. Tu i ówdzie znaczyły się leśne polany. Porosły roślinnością górzysty teren wznosił się i opadał. Ustawiłem wysokość na sześćdziesiąt metrów, mając dzięki temu pewność, że nie będę ścinał wierzchołków drzew. Raptorów było sporo, więc przyszedł mi nagle do głowy zwariowany pomysł, by urządzić tu wyścigi. Motocross na Hegemone! Odrzuciłem go zaraz, uznając, że jest niedorzeczny. Nie po to przybyliśmy na tę nieznaną planetę, by się zabawiać. Dowodziłoby to braku rozwagi. Należało raczej dumać nad uprawami pszenicy i kukurydzy.

Dotarłem do pensjonatu i lekko posadziłem maszynę przy basenie. Znalazłem się na miejscu. Rozłożyłem szeroko ręce. Zdjąłem kask i ciepłe powietrze owiało mi twarz. Następnie pozbyłem się kombinezonu. W szortach i bluzce w kolorze khaki czułem się swobodnie.

Zapuściłem się do pawilonu, czujnie się rozglądając. Oszklone drzwi otworzyły się bez przeszkód, zapraszając mnie do środka. Chodziło mi po głowie, żeby jeszcze raz zajrzeć w każdy kąt. Brałem poprawkę na to, że poprzedniego dnia coś przeoczyłem. Jednak i tym razem nie znalazłem niczego, co mogłoby odbiegać od normy i wywoływać zdziwienie. Spodziewałem się, że spotkamy się tutaj z zagadkowym obcym z tej planety. Po cóż innego stworzyłby ten ośrodek? Nie miałem jednak pojęcia, jakie warunki musielibyśmy spełnić, żeby doszło do kosmicznego rendez-vous. Nie wiedziałem, jak go wywołać i zmusić, by zasiadł z nami do stołu rozmów. Cholera, jak on wyglądał?

Poniosło mnie na plażę. Złoty piasek przesypywał mi się przez palce, dowodząc, że wszystko tu jest najzupełniej realne i podlega prawom fizyki. Zdjąłem bluzkę i szorty. Pozwoliłem napływającym falom omywać mi stopy. Podniosłem wyrzuconą przez morze okazałą muszlę o ślicznych wzorach, skręconą spiralnie wokół swej osi. Nie była uszkodzona. Pomyślałem, że podaruję ją Rosemary. Należało się jej za skradzioną szczotkę do włosów. Drobne ryby krążyły pod powierzchnią, a od czasu do czasu pojawiała się większa. Gdybym się przyłożył, mógłbym kilka złowić, a potem upiec na grillu. Byłaby uczta jak się patrzy. Zanurzyłem się po kolana, następnie po pas, a potem popłynąłem crawlem przed siebie, przez przeźroczystą toń oglądając dno. Woda miała lekko słonawy smak. Nie chciałem za bardzo się oddalać. Sto metrów w jedną stronę, sto w dru­gą. Zawróciłem, kierując się w stronę widocznego ośrodka, dopłynąłem do plaży i ciężko oddychając wydostałem się na brzeg. Założyłem szorty, a bluzkę wziąłem do ręki, przeganiając kolorowego motyla, który tu dotarł z dżungli.

O dziwo, polinezyjskie nimfetki wyczuły, że już się pojawiłem. Cała trójka. Miały nosa. Moje vahines, jak nazwałbym je, gdybym był na wyspach Pacyfiku. Kręciły się przy basenie, ciche i dyskretne, czekając aż wyjdę z morza. Oglądały skuter, ale starały się go nie dotykać.

– Heya! – kłapnąłem na powitanie, gdy do nich podszedłem. Musiałem dać każdej po buziaku, bo wystawiły piękne twarze do pocałunku. Potem wyjąłem translator z bagażnika. Założyłem go sobie na rękę.

Ulokowałem się obok basenu, a seksowne młódki usiadły przy mnie, gotowe do znudzenia mnie adorować. Emanowały radością i beztroską, a ich pogodny nastrój mi się udzielał. Uszczęśliwiały mnie swoją obecnością i czułem się przy nich jak w raju.

Postanowiłem wziąć je na spytki. Umiały mówić, a ja zabrałem ze sobą urządzenie do tłumaczenia, więc uznałem, że czas za­brać się do roboty. Chciałem dowiedzieć się od nich tego i owego. Szczególnie o gospodarzach tej niezwykłej planety. Krążyły mi po głowie gotowe pytania.

– Pragnąłbym… odwiedzić waszego boga. Gdzie powinienem go szukać? – rzuciłem z najwyższą powagą. Translator wyszczekał tę kwestię w ich języku. W moim przekonaniu prośba zabrzmiała idiotycznie, tym niemniej młódki wzięły ją za dobrą monetę.

Przez krótką chwilę wymieniały się uwagami. Wreszcie Hina rzekła odkrywczo:

– Trzeba pójść do świątyni.

Moje brwi powędrowały wysoko.

– A gdzie macie tę świątynię?

– Jest ukryta w lesie. Na świętej polanie – pokazała ręką bliżej nieokreślony kierunek. – Niedaleko.

Pomyślałem, że trafiłem w dziesiątkę. Pojąłem, że powinienem tam się wybrać. Świątynia? To już było coś. Nie chciałem jednak decydować samemu i postanowiłem, że poczekam na kumpli. Należało to z nimi uzgodnić.

– Zaprowadzisz mnie? – usiłowałem się upewnić.

– Zaprowadzę. Tam chodzimy, by uczcić boga Ta’aroę.

– Ta’aroę?! – zdziwiłem się. Translator nie przetłumaczył tego słowa.

Próbowałem sobie przypomnieć, z czym kojarzy mi się rzucona nazwa i przyszły mi na myśl wierzenia rdzennych mieszkańców Tahiti. Znowu ci wyspiarze. Ich bóg tak miał na imię. Według mitu tahitańskiego świat powstał z kosmicznego jaja, a właściwie muszli, przypominającej jajo, we wnętrzu której wzrastało bóstwo o tej nazwie. Po rozbiciu jaja Ta’aroa pojął, że wszechświat wypełniają ciemność i próżnia, więc rozpoczął dzieło stwórcze. Powołał do życia innych bogów oraz ludzi.

Dostałem intrygujący punkt zaczepienia i doszedłem do wniosku, że na dzień dobry tyle mi wystarczy. Tym bardziej, że urocze niby-Polinezyjki usiłowały skierować moją uwagę na inne tory. Były niepoprawnymi flirciarami.

Miałem czas, by porozmawiać z George’em, zastępcą komendanta ekspedycji. Opowiedziałem mu o tym, co usłyszałem od słodkiej Hiny. Wspomniałem o świątyni ukrytej w dżungli i mieszkającym w niej bogu z Tahiti.

Jego umysł pracował na wysokich obrotach.

– To nie takie głupie – rozsądził. – A na pewno wiąże się z próbami wyjaśnienia tego, kto lub co stoi za ewolucją organiczną, tym absolutnie unikalnym zjawiskiem w kosmosie.

Usiedliśmy na rozgrzanym marmurze. Wyłączyłem translator. Hina i Noa z oddaniem mi asystowały, nie zamierzając nigdzie się oddalać. Wodziły palcami po żyłkach, znaczących się na wypolerowanych płytach, jakby układały się one w tajemniczy szyfr, tylko dla nich zrozumiały.

George z zaangażowaniem zaczął wykład. Okazało się, że ten temat jest jego konikiem. A poza tym miał wiadome profesorskie zapędy.

– Chodzi o unikalność procesu ewolucji organicznej i jej wyjątkowość w kosmosie. Po pierwsze – zaczął – już dawno temu uznano, że ewolucja świata organicznego nie łączy się z ewolucją świata materialnego. To późniejszy, jakościowo odrębny proces, nie dający się wytłumaczyć istnieniem gwiazd i planet, księżyców i planetoid, czyli całego tego kamieniołomu, który widzimy na nocnym niebie. Oddzielono mentalnie oba zjawiska i uznano, że nie należy sprowadzać ich do wspólnego mianownika, zgodnie zresztą z założeniami współczesnej metodologii naukowej. Wszechświat – wszechświatem, a życie – życiem. – Zamilkł na chwilę, wpatrując się w ścianę lasu. – Z tego, co wiemy o budowie kosmosu, nie wynika, że martwe atomy muszą łączyć się ze sobą i przekształcać w złożone formy organiczne. Kosmos doskonale się obywa bez żywych komórek, roślin, owadów, ryb i zwierząt. Po drugie zaś, organizmy żywe pojawiają się tylko sporadycznie, w nielicznych punktach uniwersum, na zasadzie anomalii i jakby przecząc podstawowemu porządkowi wszechświata. Nasza Ziemia jest przykładem takiego odstępstwa. Różni się od innych obiektów, które widać przez teleskopy.

– To fakt, przecież w kosmosie nie ma na pęczki takich planet jak Ziemia – z rozmysłem potwierdziłem.

– Występują bardzo rzadko, incydentalnie, co zmusza nas do myślenia. Widzimy na Hegemone miliardy gatunków żywych, uderzających swym bogactwem. Nasuwają się w związku z tym różne wątpliwości. Czy ekosfera zbliżona do ziemskiej wystarczy, by wywołać bezprecedensową ewolucję organiczną? Czy może dojść do rozkwitu przyrody przy innej ekosferze? Gatunki roślinne i zwierzęce nie powstają przecież same z siebie. Nie da się ich istnienia wytłumaczyć Wielkim Wybuchem i naiwnymi dywagacjami na temat rozszerzającego się wszechświata. Musi za tym stać tajemnicza inteligencja o niewiarygodnych możliwościach oddziaływania. Zrozumiałe jest więc pytanie o odrębną przyczynę sprawczą. O obdarzonego mocą demiurga, który aktywizuje martwą materię, zamieniając ją w coś żywego.

Edward Guziakiewicz


Edward Guziakiewicz – dziennikarz, pisarz, autor fantastyki i self-publisher, ur. w 1952 r. w Mielcu. Jest absolwentem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i członkiem Związku Literatów Polskich, od przeszło 40 lat dziennikarzem i publicystą. Pisze dla dzieci i młodzieży oraz uprawia fantastykę naukową. Spod jego pióra wyszło siedem powieści SF i szereg mikropowieści SF. Mistrz powieściowego reportażu. Relacjonuje zdarzenia z przyszłości tak, jakby one miały naprawdę miejsce.

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -