sobota, 23 listopada, 2024

„Dominek”

Dymaj! Dymaj, Dominek! Wołał kowal do chłopca, który zawisł całym ciałem na krowim rogu, by podciągnąć do góry pokrywę miecha.

Ten krowi róg na końcu metalowych prętów służył jako uchwyt do, jak to mówił kowal, dymania, czyli podciągania ciężkiego, okrągłego wieka miecha do najwyższej pozycji. Potem trzeba było puścić uchwyt, a ciężkie wieko opadało zgniatając skórzany otok i wdmuchując podziemnym kanalikiem powietrze do paleniska. Chłopiec, może dziesięcioletni, nie był w stanie nawet całym swoim ciężarem podciągnąć wieko do górnej pozycji. Po wylądowaniu na ziemi puszczał róg, wieko miecha opadało, wtłaczając powietrze do paleniska, a róg znowu wędrował do góry i zatrzymywał się w najwyższej pozycji.

Teraz chłopiec wskakiwał na metalową, porudziałą rdzą skrzynię i znów wskakiwał na róg, który pod jego ciężarem opadał w dół, ciągnąc pokrywę miecha do góry. Dzięki tym wysiłkom kowal, czyli dziadek Władek, miał cały czas podsycany ogień w palenisku.

Ten krowi róg, zawsze hipnotyzował Dominka. Jego kolory i gładź fascynowały chłopca. Wyślizgany przez lata chłopskimi, twardymi dłońmi, błyszczał jak lustro. Zielenie, granaty, popiele, wszystkie te kolory zmieszały się w tym rogu, tworząc cudowną, wielobarwną, lśniącą mozaikę. Chłopiec wskakiwał na skrzynię, z niej rzucał się na róg, zawisał na nim i czekał aż wyląduje na ziemi.

I znowu na skrzynię, na róg i do ziemi.

Dominek lubił to zajęcie, był wręcz dumny, że jest pomocny dziadkowi, którego podziwiał za wszystko co ten robił.

Dziadek rytmicznie dzwonił młotem o rozgrzane żelazo trzymane w szczypcach i oparte o kowadło, które z kolei stało na olbrzymim starym pniaku.

Spod dziadkowego młota nie raz strzelały iskry i dolatywały do chłopca parząc mu gołe nogi. Krótkie spodenki nie chroniły jego nóg przed tym bolesnym doświadczeniem, czasem jakaś większa iskra poparzyła mocniej, boleśniej.

Dominek wtedy syczał cicho pod nosem, żeby tylko dziadek nie usłyszał, że go boli. Nie mógł okazać słabości przed dziadkiem, który z podwiniętymi rękawami kuł te żelastwa, a iskry obsypywały jego nagie przedramiona, bez przerwy. Dziadek jakby ich nie czuł, więc i Dominek starał się nie okazywać bólu. Czasami jednak, wśród rytmicznego dzwonienia młota, słyszał słowo – kurwa!– wypowiedziane przez dziadka. Chłopiec wiedział co się stało. Jakaś większa cząstka rozgrzanego do czerwoności metalu spadła na dziadkową, niczym nie osłoniętą rękę. To krótkie – kurwa, było jedynym przejawem bólu, który go dotknął.

– Dominek! Do chałupy! Rozległ się babciny głos.

– Kartofli już dobre! To babcia Rózia, stojąc w progu chałupy, wołała chłopca na posiłek.

Dominek jednak nie zaprzestał dymania. Nigdy by się nie odważył, bez pozwolenia dziadka.

– Czekej, zara idziemy jeść – mruknął dziadek i dalej tłukł młotem to, co leżało na kowadle. A Dominiek dalej dymał, czekając na to jedno dziadkowe słowo – starczy!

Teraz dziadek szedł do studni. Garścią czerpał wodę z wiaderka stojącego obok cembrowiny i obmywał przedramiona, mówiąc czasem – kurwa, gdy uraził mocniej poparzone miejsce. Potem przychodziła kolej na twarz. Wtedy czerpał wodę już w obie dłonie, zanurzał w niej twarz i energicznie tarł dłońmi, parskając przy tym niczym koń. Śmieszyło to Dominka, ale nigdy by się nie odważył zaśmiać z dziadka. Robił dokładnie to co on, naśladując jego parskanie. Następnie mokrymi dłońmi dziadek przeciągał po włosach, układając je do tyłu.

Słowo – no – oznajmiało zakończenie mycia i obaj szli do chałupy na obiad.

W kuchni na stole przykrytym ceratą stały dwa talerze z gorącymi, całymi kartoflami, polanymi smalcem ze skwarkami i cebulą. Między talerzami stała głęboka miska z białym serem – twarogiem. Już po pierwszym kęsie, dziadek wypowiadał jedno słowo – sól, wtedy babcia Rózia zdejmowała ze ściany biały, ceramiczny pojemnik z solą, stawiała go przed dziadkiem, podnosiła wieczko i wypowiadał też tylko jedno słowo – na. Zaczynali jeść. Bacia Rózia nigdy nie siadała z nimi do stołu, przysiadała na niskim stołeczku obok kuchni pomalowanej ultramaryną na niebiesko i jadło prosto z rondelka. Czasami dziadek, widząc, że Dominkowi nie idzie jedzenie, wypowiadał to śmieszne dla chłopca zdanie – jidz, jidz, bo ci zlezie skóra z plec. Dominek, nie rozumiał o czym mówi dziadek, ale zaczynał grzebać łyżką w talerzu, tak na wszelki wypadek, żeby mu ta skóra , z tych plec, nie zlazła.

Od czasu do czasu, dziadek szedł do sklepu po naftę, szporty (papierosy Sport) i wino nazywane „Patykiem pisane”. Wołał wtedy Dominka i mówił – leć do stodoły, jajek se poszukej, to sklepowa da ci cukierków.

I wędrował Dominek za dziadkiem, na drugi koniec wioski do sklepu, niosąc w każdej dłoni po jajku.

– Dziadziu, a ile będę miał cukierków? Pytał po drodze Dominek.

– Sklepowa wie ile, zobaczy się – odpowiadał dziadek i tak szli przez wieś do sklepu.

Sklep to było coś! Tam się toczyło popołudniowe i wieczorne życie towarzyskie wioski. Tam chłopy piły i dyskutowały o polityce. Czasem się poszarpali lub powyklinali na siebie. Czasem jakaś wściekła na pijanego męża baba dała mu pod sklepem po pysku i pogoniła do chałupy wśród kpin i śmiechu pozostałych gospodarzy. Tak, sklep to było coś!

Gdy doszli o sklepu, wszyscy pijący wino mężczyźni witali dziadka słowami – Szczęść Boże majster! Dziadek podchodził do każdego i podawał mu dłoń. Ten twardy kowalski uścisk dłoni był jego odpowiedzią na ich słowne przywitanie. Potem wchodził do sklepu i dopiero tutaj mówił – Szczęść Boże Wanda!

– Daj Boże Władziu! Co potrza?

I tu majster mówił co potrza, płacił i dopiero teraz Dominek wyciągał ręce z jajkami do sklepowej. A ona wziąwszy jajka rzucała garść kukułek albo toffi na wagę, potem z kawałka szarego papieru zwijała zgrabny rożek, wsypywała do niego cukierki i podawała chłopcu. Potem wychodzili – dziadek pierwszy a Dominek za nim, niosąc dumnie papierowy rożek z cukierkami. Czasem przy wyjściu któryś z pijących wino mężczyzn zagadał – Majster, przyprowadzę jutro przed południem Siwka, bo mu lewa zadnia klapie.

– Może być – odpowiadał dziadek i szli dalej w milczeniu do chałupy.

Dominik Ćwik


Dominik Ćwik – poeta, pochodzi z Jarosławia na Podkarpaciu, od lat mieszka i tworzy w Rzeszowie. Laureat wielu ogólnopolskich i regionalnych konkursów poetyckich. Jest autorem zbiorów poetyckich: „Do Drogi Mlecznej” (1994), „Zaginione pióro” (1996), „Dialog” (2000), „Cierpliwość niespokojna” (2020). Współwydawca kwartalnika społeczno-kulturalnego „Pobitno – Nasza Mała Ojczyzna”. Laureat Literackiej Nagrody „Złote Pióro” za tomik poezji „Cierpliwość niespokojna” przyznanej przez rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich.

Fot. Archiwum Dominika Ćwika

2 KOMENTARZE

  1. Ciekawe opowiadanie. Jest atmosfera, co świadczy o tym, że autor ma duże zdolności prozatorskie. Gratuluję Dominik.

  2. Przeczytałam i uważam, że opowiadanie doskonale oddaje nastrój i pracę w kuźni, którą kiedyś miałam możliwość obserwować. Gratuluję!

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.

Najpopularniejsze

Ostatnio dodane

- Advertisment -