Najprawdopodobniej zapory wodne na Sanie, w Myczkowcach i Solinie, nigdy nie zostałyby wybudowane, gdyby Mychalina Datkowa i Tekla Zawiłykowa nie pokłóciły się w Horodku o czarną kurę. Nawzajem oskarżały się o jej kradzież i obrzucały wyzwiskami. Obie chciały mieć ją koniecznie tylko dla siebie, gdyż miała wszystkie pióra czarniejsze od kruka, a nawet ich włosów. Nie sposób było znaleźć chociaż jednego nieco jaśniejszego. Tylko z jaja od takiej kury można było pozyskać wychowańca, dobrotliwego diabła, pełniącego rolę ducha opiekuńczego domu, który zapewniał dostatek i powodzenie w życiu. Dlatego jedna drugiej nie chciała ustąpić ani trochę, więc wyzywały się od najgorszych potworów z rozczochranymi włosami i garbatymi nosami. Nawet gdakały, aby pokazać gapiom, po czyjej stronie leży prawda. Wiedziały, że aby zdobyć wychowańca, będą musiały nosić jajo jeszcze przez trzy tygodnie pod lewą pachą, dzień i noc. W tym czasie nie będzie im wolno się myć, czesać, zmieniać odzieży, jeść słonych potraw, modlić się i chodzić do cerkwi. Pokusa łatwego wzbogacenia się była jednak silniejsza, niż uprzykrzanie sobie w ten sposób życia.
W końcu rozwścieczona Datkowa wywrzeszczała:
– Ty wid’mo! Niech woda pochłonie twoją chyżę! Niech zamuli studnię, z której pijesz wodę! Niech zatopi całą wieś, wszystkie pola, drogi i przydrożne kapliczki, cmentarz i cerkiew! Niech topilce, topielice i topielczyki po wsze czasy straszą na twojej ojcowiźnie!
Zawiłykowa rozeźliła się na dobre i zaczęła wykrzykiwać bez opamiętania:
– A bodaj by tia pek trafyw, głupia babo! Na czorta, co za głupia baba! Co za głupia baba! Och Boże, co za głupia baba!
I nie pozwoliła odebrać sobie kury. Takiej kłótni nie słyszano w Horodku od czasu, gdy część mieszkańców wsi musiała osiedlić się w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a część została wysiedlona w ramach akcji „Wisła”. Na szczęście był 1954 rok i żadne prawo nie zakazywało hodowania w gospodarstwie drobiu. Nie było nawet wystarczającej liczby mieszkańców, by nakazać im założenie spółdzielni rolniczej, aby stworzyli zręby socjalistycznej gospodarki. O Mychalinie Datkowej zaczęto mówić, że jest czarownicą od czasu, gdy stary Ławer lagą poturbował i przegonił mysz, która zakradła się wieczorem do jego stajni w Wigilię Zniesienia. Na nieczystą siłę odbierającą jego dwóm krowom mleko uskarżał się od dawna. Nie szczędził im siana i słomy, a one dawały tyle mleka, co kot napłakał. Sąsiedzi orzekli, że musi to być sprawka jakiejś czarownicy.
– Jej krowy muszą dawać sporo dobrego mleka kosztem waszych – wyjaśnili przyczynę słabego udoju.
– U czarownic lepsze są niż u innych gospodyń mleko, śmietana i masło – dowiedział się Ławer. – Lepiej się chowają świnie, bydło, owce i kury. Mają pieniądze na luksusy i zbędne wydatki. Lubią się stroić. Można je rozpoznać po latających oczach i dzikim wzroku. Często są czerwone na gębie jak upiór.
Ostrzeżono jednak Ławra, że rozpoznać czarownicę wcale nie jest łatwo. Dlatego doradzono mu, aby wieczorem w Wigilię Zniesienia, czyli Wniebowstąpienia, zaczaił się z lagą przed stajnią, obowiązkowo za bronami, jako tarczą chroniącą przed złymi duchami, i cierpliwie czekał, aż przyjdzie obcy pies albo kot, albo mysz, albo żaba.
– Jeśli jedno z tych zwierząt się pojawi, wtedy musisz obić je lagą po łbie i łapach. Nie za mocno, aby w żadnym przypadku nie zabić. Najlepiej tylko zranić i puścić wolno – wbijał mu do głowy jeden z sąsiadów.
Zapewniono, że gdy postąpi dokładnie, jak go nauczono, czarownica już nigdy nie podejdzie do jego krów, a do swojego domu wróci pobita. A kiedy wyjdzie z domu na wieś, łatwo się ją rozpozna i będzie wiadomo, kim jest.
Stary Ławer dokładnie uczynił, co mu nakazano, i zanim mysz uciekła, zdążył kilka razy dołożyć jej przygotowaną specjalnie na tę okazję lagą bukową. Nie za mocno, jak go uczono. W sam raz.
– Do mojej stajni zakradł się nie pies, nie kot, nie żaba, ale mysz – zapewniał. – Najzwyklejsza na świecie mysz. Nie pozwoliłem temu czarciemu zwierzakowi przemknąć do stajni i mam nadzieję, że wystarczająco mocno je poobijałem.
Na drugi dzień Datkowa, której dobrze się powodziło, chociaż jej mąż często pił na umór, była strasznie posiniaczona. Płakała, tłumaczyła, że jej chłop w amoku alkoholowym zrobił w domu tak karczemną awanturę, jak nigdy dotąd, że pobił i poturbował nie tylko ją, ale również trójkę dzieci. Nikt z sąsiadów jednak Datkowej nie wierzył. Dla nich nie ulegało wątpliwości, że była ona czarownicą i przemieniła się w mysz, którą stary Ławer pogonił lagą.
O Tekli Zawiłykowej też nikt inaczej nie powiedział, niż czarownica. Wszyscy pamiętali, że jej babka – bardzo pobożna, porządna, robotna i zamożna gospodyni – nie wiedzieć czemu powiesiła się na starej jabłoni nieopodal stajni. Z uznaniem i podziwem opowiadali, jak harowała w polu od świtu do nocy. Byli zgodni, że potrafiła piec i gotować, jak żadna inna baba w okolicy. Nie mieli wątpliwości, że dbała o dzieci, jak mało kto. Chodziły zawsze czyste i schludnie ubrane. Z rozrzewnieniem wspominali, jak dla każdego okazywała dużo serca, że nawet obcym ludziom była życzliwa. Dlatego tym bardziej nie mogli zrozumieć jej desperackiego kroku, dlaczego targnęła się na własne życie. Współczuli. Wiedzieli: nie dla niej bicie dzwonu cerkiewnego i kościelnego; nie dla niej święta ziemia, gdzie można ją pochować; nie dla niej modlitwa za jej duszę. Dla niej – jeśli już – tylko kawałek patyka rzucony z pogardą na jej grób.
Ale gdy po jej śmierci przyszły straszne wichury, burze z piorunami, grad i oberwania chmury, nikt nie miał wątpliwości, że była czarownicą. Powiadano, że musiał wziąć ją za oblubienicę sam Propasnyk, posiadający większą moc czynienia zła od samego diabła. I aby już nikt nigdy nie odmówił żadnej modlitwy za spokój potępionej duszy, zesłał nawałnice, jakich od niepamiętnych czasów tu nie było. Tylko w ten sposób potrafiono sobie wytłumaczyć ogrom nieszczęść, które spadły na okolicę.
Wkrótce zaczęto opowiadać, że z babki Zawiłykowej czarownicę uczynił mąż. Przypomniano sobie, że kiedyś wybrał się w niedzielę przed Zielonymi Świątkami na odpust i targ do Krasnego Brodu, na słowacką stronę Bieszczadów. Przynajmniej tak się kiedyś po pijanemu przechwalał. Wieś wówczas była to niewielka, znajdował się w niej monastyr, stały kuźnia i cztery chyże. Powszechnie było też wiadomo, że na jej skraju jest drugi monastyr, czarci. Ponuro, wieczny cień i wilgoć musiały odstraszać stąd każdego pobożnego człowieka. Na ludzi chcących zastawić duszę za pieniądze, skarby, chudoby, zboże, a przede wszystkim inkluza, czyli przedmioty posiadające tajemną moc przynoszenia szczęścia właścicielowi, czekało dwóch odrażających szpetotą diabłów. Aby dojść do drzwi, gdzie urzędowali, trzeba było przejść drogę strzeżoną przez cztery węże: dwa wiły się po jednej, a dwa po jej drugiej stronie. Podnosiły głowy i groźnie syczały. Nie można było w żadnym przypadku się ich przestraszyć. Kto się zląkł i cofnął chociaż o krok, uciekał stąd z przerażeniem w oczach. Kto szedł raźno i śmiało naprzód, ten pozyskiwał od diabła za swą duszę wszystko, czego zapragnął.
Powiadano, że mąż babki Zawiłykowej postanowił siły nieczyste przechytrzyć. Zamiast swojej duszy, za pieniądze i powodzenie w życiu zapisał piekłu właśnie jej duszę. Kiedy diabły się zorientowały, że zostały oszukane, postanowiły tak pomieszać w głowie nic niewiedzącej o umowie kobiecie, aby się powiesiła na starej jabłoni, i wtedy odebrać co swoje, chociaż była osobą pobożną, uczynną i bardzo dobrą. Opowiadano również, że zaprzysięgły na dusze potępionych uczynić wszystko, by również jej córki i wnuczki wpadły w ich sidła i stały się czarownicami.
– Odbierzemy z nawiązką wszystko, co się nam należy – wykrzykiwały bez opamiętania. Niektórzy daliby sobie rękę uciąć, że słyszeli straszne wycie dochodzące z gór, gdy babka Zawiłykowej się powiesiła. Nic zatem dziwnego, że jej wnuczkę uważano także za czarownicę. Mychalinie Datkowej, która umyśliła sobie z jaja od czarnej kury pozyskać wychowańca, nawet przez myśl nie przeszło, że na drugi dzień po rzuceniu przekleństwa, gdzieś w dalekiej Warszawie zapadnie decyzja o zatopieniu kilkunastu wsi bieszczadzkich i budowie zapór wodnych na Sanie, w Myczkowcach i Solinie. Wszystkiego mogła się spodziewać: oskarżenia o udzielanie pomocy bandytom, wrogom socjalizmu lub siłom imperialistycznym, przymusu pracy w kolektywie, przesiedlenia na drugi kraniec Polski, a nawet wywózki na Sybir. Wszystkiego, jak bywało w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ale nie tego, że w złości rzucone przekleństwo zacznie działać.
Kiedy sąsiedzi przybiegli do niej z gazetą, w której można było wyczytać, że zapadła ostateczna decyzja o budowie aż dwóch perehrad, jak mówiono, nie dowierzała własnym oczom i uszom.
– To niemożliwe! – powtarzała. – Nie ja pierwsza złorzeczyłam w złości! A bodajby tych z Warszawy szlak trafyw! Naprawdę, nie chciałam nikogo skrzywdzić!
Sąsiedzi uznali, że Datkowej w głowie się pomieszało.
– Na dygnitarzy warszawskich nie ma ny kija, ny babskiej gęby – skwitowali. – Te hady warszawskie!
Podjęte decyzje wydawały się być tak ostateczne, jak wyrok skazujący dla biedaka za niewinność. Wśród przyszłych budowniczych miał być nawet człowiek, który dostąpił nie lada zaszczytu. Dowiedziano się o tym w karczmie w Solinie – w piątkowy wieczór, podczas pełni księżyca. Wtedy to Datkowa zahipnotyzowała sobie znanym sposobem, elegancko ubranego gościa z Warszawy. Podczas hipnotycznego snu wyznał:
– Kilka lat temu wielki zaszczyt wręczenia kwiatów generalissimusowi i nieśmiertelnemu bohaterowi Związku Radzieckiego Josifowi Stalinowi podczas defilady zwycięstwa na placu Czerwonym w Moskwie przypadł w imieniu studentów zagranicznych Zbigniewowi Silarskiemu. Tacy właśnie ludzie, wykształceni, niebojący się żadnych wyzwań, gotowi do największych poświęceń, będą budować obie zapory.
Wszyscy goście w karczmie mieli wrażenie, jakby sam Pek przez niego przemówił.
– Mychalino! Nie igrajcie z ogniem – ostrzegł kobietę, uchodzącą za czarownicę, jeden z tych, którzy uważali dzień bez piwa za dzień stracony.
– Dlaczego?
– Józef Stalin poskarżył się szefowi Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych, Ławrientijowi Berii, że zginęła mu fajka – zaczął opowiadać zapijaczonym głosem. – Od tego jestem – aby się znalazła, odpowiedział jeden z najbardziej zaufanych jego współpracowników. Tydzień później Beria zameldował, że wszczęte śledztwo pozwoliło wykryć spisek, w który są zamieszane setki osób. Czterysta już aresztowałem, zapewnił. Z tego trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć przyznało się już do współuczestnictwa w tej kradzieży i dywersji. Wszyscy oni zostali skazani i rozstrzelani. Zadowolony Stalin poklepał przyjaźnie Berię po ramieniu i poprosił, aby zbytnio się nie spieszył z rozpracowywaniem spisku, bo fajka się znalazła.
Kilka osób parsknęło śmiechem, ale przestali się śmiać jeszcze szybciej, niż można sobie to wyobrazić. W karczmie zapanowało złowróżbne milczenie. Wszyscy mieli świadomość, że wystarczy jeden donos, a do więzienia pójdzie nie tylko ten, który opowiadał, ale również ci, którzy słuchali.
– Mychalino, myślę, że zrozumiałaś, co chciałem ci powiedzieć – zakończył podpity mężczyzna. – I proś Boga, abym za opowiadanie dowcipów politycznych nie poszedł siedzieć.
– Aleś głupi! – odpowiedziała, wyzywająco się uśmiechając i dopiero teraz klaśnięciem dłoni zbudziła ze snu hipnotycznego, elegancko ubranego gościa z Warszawy.
Datkowa miała coraz większe wyrzuty sumienia, że w złości rzuciła przekleństwo. Tym większe, że od kilku pokoleń przepowiadano wybudowanie na Sanie zapór i na tym się kończyło. Mówiono i nikomu do głowy nie przyszło na poważnie poprawiać natury. Lasów, łąk, pastwisk i rzek strzegły lisowyky i wodianyky. Prześladowały one na różne sposoby każdego, kto się odważył próbować zakłócić odwieczny porządek rzeczy. Za bezmyślne wycięcie drzew w lesie, za polowanie na zwierzęta i ptaki podczas godów, za niewykoszenie na czas łąki, za zmarnowanie złowionych ryb i inne przewinienia często odbierały rozum. Natomiast duchy opiekuńcze czuwały, aby nikt nie przepędził mieszkańców nadsańskich wsi z ojcowizny. Co prawda, zdarzyło się po pierwszej wojnie światowej, że ludzie zaczęli głośno i dużo gadać o mających rychło powstać zaporach w Myczkowcach i Solinie. Przyjazdy geodetów, geologów, hydrotechników i różnych inżynierów zdawały się to potwierdzać. Powstała nawet spółka akcyjna w celu wybudowania hydroelektrowni w Myczkowcach.
Przedsięwzięcie miało przeobrazić Bieszczady. Prąd miał raz na zawsze przepędzić stąd najprzeróżniejsze diabły, demony, propasnyky, peky, biesy, chowańce, dyki baby, błudy, majki, mawki, przypołudnice, upiory, słonecznice, płanetniki, niawki, mamuny, sotony, stracze, potorczata, złydni, lisowyky, wodianyky, omany, mary, czarownice, wiedźmy i wszelkiego rodzaju duchy. Zarząd spółki był pewien sukcesu. Posiadał ekspertyzy, w tym światowej sławy hydrotechnika profesora Karola Pomianowskiego, że w całych Karpatach niewiele jest lepszych miejsc na wybudowanie zapór niż na Sanie.
Roboty w Myczkowcach były zatem prowadzone z rozmachem: wybudowano prowizoryczny most. W znacznej części wykonano fundamenty jazu i siłowni. Przystąpiono do przebijania tunelu o długości 260 metrów i średnicy 4 metrów, przez górę nazwaną przez miejscowych Grodzisko, którą rzeka dosłownie oplotła. W żadnym przypadku nie dla fantazji. Miały popłynąć przezeń z całą mocą wody spiętrzonego Sanu na turbiny hydroelektrowni budowanej po drugiej stronie góry, a stąd prosto do jego pradawnego koryta. Na skrót, aby w pełni wykorzystać olbrzymią różnicę spadku poziomu biegu rzeki charakteryzującego to miejsce. Ale los chciał inaczej.
Na uroczyste zakończenie robót przy tunelu przyjechało mnóstwo gości, w tym minister, wojewoda i inni ważni urzędnicy. Miała być pełna gala. Przestraszone błudy, wyjątkowo złośliwe diabełki nocne, potrafiące zbałamucić tak człowieka, że godzinami może chodzić koło domu i do niego nie trafić, pomieszały jednak w głowie budowniczym i drążone z dwóch przeciwnych stron sztolnie o średnicy 4 metrów się nie spotkały. Ważni goście widząc, co się dzieje, szybko się rozjechali. Skandalu i kompromitacji nie dało się zatuszować. Inżynier nadzorujący budowę, jako człowiek honoru, jeszcze tego samego dnia strzelił sobie z pistoletu w głowę. Padł martwy opodal miejsca, gdzie San miał wpadać z powrotem w swoje koryto. Co prawda, pieniędzy starczyło jeszcze na dokończenie budowy tunelu, ale na dalsze prace już brakło. Po tych wydarzeniach inwestorzy wycofali się z przedsięwzięcia, a spółka akcyjna zbankrutowała. Pozostała tylko po niej nazwa: „Elektrosan”.
Od tego czasu nie upłynęło pół roku, a zaczęto opowiadać, że duch inżyniera nadzorującego budowę, któremu błudy pomieszały w głowie, zaczął straszyć nad Sanem koło Myczkowiec. Śladem, który pozostał po tym nieszczęśliwym połączeniu tunelu, jest niespodziewane załamanie jego przebiegu w miejscu, gdzie powinien być prosty jak strzała. Z biegiem lat różne demony i duchy opiekuńcze straciły jednak wiele ze swej mocy. I miano do nich coraz większe pretensje. Największe, że nie potrafiły zapobiec przyjściu krwawych wojen w Bieszczady, a zwłaszcza powstrzymać akcji przesiedleńczych po drugiej wojnie światowej. Coraz częściej mówiono, że nadchodzi ich kres, jak wszystkiego, co jest na świecie, że wcześniej czy później przyjdzie kataklizm, który stary świat zmiecie z powierzchni ziemi. Na nic zdawały się modły i prośby do świętych o wstawiennictwo do Boga, na nic czary i zaklęcia, by powstrzymać sądny dzień. Wszystko, co wydawało się bliskie sercu i duszy, bezpowrotnie przemijało. Dotychczasowy porządek był zastępowany przez nieznane nowe w tempie zawrotnym. Ludzie bali się robić cokolwiek, by nie kusić złego. Wystarczyło jedno jedyne przekleństwo rzucone w złości przez Datkową podczas sąsiedzkiej kłótni o czarną kurę, by gdzieś w Warszawie postanowiono zalać wodą kilkanaście bieszczadzkich wsi. Tekla Zawiłykowa, kiedy dowiedziała się o mającej się rozpocząć budowie zapór wodnych w Myczkowcach i Solinie, podarowała w prezencie Datkowej czarną kurę, o którą się pokłóciły.
– Czuża dusza, temnyj lis – rzekła przez łzy. – Niech stracę, tylko cofnij przekleństwo.
– Bardzo bym tego chciała, ale nie mam takiej mocy – odpowiedziała Datkowa. – Na nych syły nema.
Ku rozpaczy obu kobiet odnalazła się najważniejsza część dokumentacji budowy zapór wodnych w Myczkowcach i Solinie, opracowana przez zespół profesora Karola Pomianowskiego. Od zniszczenia podczas zawieruchy drugiej wojny światowej ocalił ją Marian Wisz z Uherzec Mineralnych. Dokumenty walały się na podłodze w jednym z budynków zbankrutowanej firmy w Myczkowcach, kiedy wojska hitlerowskie były tuż, tuż. Niewiele się zastanawiając, wrzucił na płachtę, służącą do noszenia siana, ile się dało ważnych papierzysk i cenny tobołek zarzucił na plecy. W tajemnicy przed wszystkimi ukrył go na strychu rodzinnego domu krytego strzechą w Uhercach Mineralnych. Wojnę przeżył w Szwajcarii, i kiedy tylko się dowiedział o decyzji budowy obu zapór, nie miał najmniejszej wątpliwości, że cudem ocaloną przed zniszczeniem dokumentację, należy przekazać ich budowniczym.
Henryk Nicpoń