Wiecie, jak to jest w tych oddalonych od wielkiego świata, a nawet powiatowych miast, małych bieszczadzkich komisariatach – gdzie, jak to się kiedyś mówiło – diabeł mówi dobranoc, a człowiek na służbie jest zdany tylko na siebie i partnera. Bywa – tak było dawniej, a i dzisiaj również, o ile mi wiadomo, niewiele się pod tym względem nie zmieniło – że przez całą służbę nie dzieje się nic szczególnego; jest cicho i spokojnie, telefony praktycznie milczą i żaden obywatel nie pojawia się, żeby złożyć zawiadomienie o przestępstwie, wykroczeniu, albo przynajmniej poradzić się w sprawie jakiegoś innego poważnego, lub choćby nawet drobnego problemu, który mu się akurat przydarzył. Można wtedy spokojnie – jeżeli akurat nie wezwałeś sobie do przesłuchania, w ramach prowadzonych postępowań, jakiegoś podejrzanego albo kilku świadków – grzebać w papierach, patrolować ulice, a w przerwach delektować się mocną kawą; i równo z gongiem, oznaczającym koniec szychty, zamknąć, oplombować referentką, używając slangu miejscowych meneli, wrota psiarni i pojechać do domu.
Zdarza się jednak, że różnego rodzaju poważne zdarzenia i interwencje sypią się jak z rękawa i żadną miarą, we dwóch, nie możecie tego ogarnąć. Załatwiacie więc to, co jest najważniejsze, co nie może czekać, resztę pozostawiając kolejnej zmianie, albo na drugi dzień, jeżeli akurat pełnicie popołudniową lub nocną służbę.
Ale jeżeli macie pecha, to nawet na pięć minut przed końcem służby przydarzy się wam jakieś paskudne gówno, które zatrzyma was w robocie na kilka kolejnych godzin.
Była ostatnia niedziela gorącego czerwca, początek wakacji, i ludzie w całych Bieszczadach, w tym także na terenie naszego komisariatu roili się, jak pszczoły w pasiece. Już na samym początku służby, którą rozpoczęliśmy nietypowo, bo o trzynastej, przytrafił nam się wypadek drogowy, a później jeszcze rozróba w knajpie i powiązane z tym późniejsze mordobicie na dworcu autobusowym. To spowodowało, że obaj z sierż. Markiem Gałajdą, przez całe popołudnie, uwijaliśmy się jak w ukropie, nie mając czasu nawet na małą czarną. Ale jakoś udało nam się ogarnąć sytuację i na kilka minut przed dwudziestą pierwszą wróciliśmy do komisariatu.
– To ja odstawię radiowóz do garażu, a ty zamelduj oficerowi, że kończymy na dzisiaj – powiedział Marek, który – pomimo, że ja byłem dowódcą patrolu, lubił przejmować inicjatywę. – Bo jak będziemy tutaj dłużej siedzieć, to jeszcze, na koniec, coś się nam przydarzy i pół nocy nie nasze.
– Obyś nie wykrakał – odpowiedziałem, podnosząc mikrofon radiotelefonu.
– Zero, zero… Zgłoś się dla pięćdziesiąt jeden – dwanaście.
– Zgłaszam się, pięćdziesiąt jeden – dwanaście – zachrypiał w głośniku pomocnik oficera.
– Melduję, że kończymy na dzisiaj służbę.
– Przyjąłem. Miłego wypoczynku – odpowiedział, ale w tym samym momencie, niespodziewanie, do rozmowy wmieszał się władczy głos oficera dyżurnego.
– Zaraz, zaraz…, pięćdziesiąt jeden – dwanaście. Nie tak szybko. Poczekaj jeszcze chwilę. Akurat mam tutaj na linii sołtysa z twojego terenu. Zorientuję się, o co chodzi i zadzwonię do ciebie.
– Jasna cholera! – zakląłem, patrząc z wyrzutem na Marka. – A nie mówiłem, że wykraczesz!
Minutę później na biurku rozterkotał się telefon służbowy. Podniosłem słuchawkę.
– Słuchaj – powiedział oficer – przed chwilą dzwonił do mnie sołtys z L. Zgłasza awanturę domową u swojego sąsiada Bronisława Borsuka. Podobno facet wrócił do domu pijany i odbiła mu palma… Żona uciekła z dziećmi do sołtysa. Jedźcie tam i załatwcie to jakoś!
Rodzinę Borsuków znaliśmy dobrze. „Gościliśmy u nich” co najmniej dwa, trzy razy do roku. Stary Borsuk, Bronisław, był na co dzień, wydawało się, spokojnym, pracowitym facetem, ale od czasu do czasu lubił – zresztą, kto tego nie lubi – przepłukać gardło czymś mocniejszym, co nie podobało się jego żonie, Franciszce, która była bardzo pobudliwa i nerwowa; i na co dzień rządziła w domu żelazną ręką. W sumie jednak oboje stanowili dosyć wybuchową mieszankę. Ale jakoś się dogadywali, i szybko się godzili, bo Franciszka miała bardzo ognisty temperament, więc nie mogła długo wytrzymać w łóżku bez mężczyzny. Chociaż, prawdę mówiąc, sąsiedzi – w tym także sołtys – nieoficjalnie mówili, że gdy się na Borsuków patrzy z perspektywy codziennego życia, Franciszka jest prawdziwą jędzą i sekutnicą, więc mało który mężczyzna by z nią wytrzymał. I że to ona, a nie Bronisław, jest główną prowodyrką awantur w ich domu; bo kobieta nie powinna od razu skakać z pazurami mężowi do gardła, za każdym razem, gdy zdarzy mu się wrócić do domu po kilku piwach.
Zwykle było tak, że Borsuk, po awanturze, gdy żona wzywała na interwencję policję, szedł po rozum do głowy i przed przybyciem patrolu ulatniał się z domu, chowając się gdzieś w pobliskim lesie, żeby nie trafić na noc do „domu chłopa”. Następnego dnia, pokorny jak baranek, zgłaszał się do komisariatu na wezwanie, które mu zostawialiśmy, brał całą winę na siebie i obiecywał solenną poprawę. Często towarzyszyła mu żona, która zdążyła się już z nim pogodzić i teraz brała go w obronę.
Mając takie doświadczenia z Borsukami, mieliśmy nadzieję, że i tym razem będzie podobnie, co by oznaczało, że służba przedłuży nam się najwyżej o godzinę, do półtorej, nie więcej.
Gdy zbliżaliśmy się do posesji sołtysa, Borsukowa, mocno roztrzęsiona, wymachując rękami nad głową, w towarzystwie dwójki wystraszonych dzieciaków, wybiegła na drogę.
– Ratujcie, panowie policjanci – powiedziała ledwie zdążyliśmy się zatrzymać, od razu gramoląc się wraz z dziećmi na tył radiowozu. – Nie wiem, co się dzisiaj chłopu stało. Wrócił do domu pijany i dostał jakiejś białej gorączki… Zrzucił talerz z zupą na podłogę i groził, że mnie zabije. Jeszcze nigdy, jak Boga kocham, się aż tak agresywnie nie zachowywał.
– Trzeba było pozwolić chłopu zjeść i spokojnie położyć się spać, a nie skakać mu z pazurami do gardła, kiedy jest pijany – mruknął za jej plecami sołtys. – Zawsze ci to, Franka, powtarzam, ale daj babie rozum, kiedy w niej hormony buzują…
Od gospodarstwa Borsuków dzieliło nas jeszcze około pół kilometra. Kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że tym razem Borsuk rzeczywiście zachowuje się zupełnie inaczej, niż zwykle. Bo zamiast, przed przybyciem policji, dać dyla do lasu, czekał na nas, siedząc za kierownicą traktora, do którego miał przypiętą kosiarkę rotacyjną. Ciągnik stał na wypielęgnowanym, strzyżonym trawniku, tuż przy ogródku kwiatowym, zamienionym teraz w cztery, ciągnące się równo kolorowe pokosy.
Na ten widok Franciszka zaniosła się głośnym, spazmatycznym szlochem:
– Cały ogródek mi zniszczył, taki syn… – wyrzekała. – Panowie, zróbcie coś z nim, bo nie ręczę za siebie. Jak go dzisiaj dostanę w swoje ręce, to wszystkie kudły mu ze łba powyrywam…
– Spokojnie, pani Franciszko, zaraz to załatwimy – powiedziałem, patrząc na kobietę, która miała podstawy, żeby się złościć. Było pewne, że w tym roku, w corocznym gminnym konkursie „Dom w kwiatach” nie będzie już mogła wystartować, bo oprócz kwiatów gospodarz wykosił także wszystkie róże i inne, artystycznie rozrzucone po trawniku, ozdobne krzewy. – Proszę zabrać dzieci w bezpieczne miejsce i trzymać się na razie możliwie daleko od męża – powiedziałem – żeby go nie prowokować do dalszych agresywnych zachowań.
Musiałem to dodać, bo pijany Bronisław siedział za kierownicą traktora z kosiarką i nie wiadomo było, jak zareaguje, gdy się do niego zbliżymy. A zdarzało się także, że w czasie interwencji, niektóre kobiety, czując się bezpieczne, nabierały takiej odwagi, że od razu, w obecności policjantów, próbowały wymierzać mężom sprawiedliwość, co doprowadzało do jeszcze większego napięcia i niebezpiecznych sytuacji.
– Dobrze – zgodziła się, zagarniając swoje pociechy pod matczyne skrzydła, po czym cała trójka ruszyła w kierunku piwnicy na skarpie, gdzie, cokolwiek by się nie działo, powinni być bezpieczni, bo nawet traktorem nie można tam było dojechać.
Dom Borsuków, usytuowany na zboczu dosyć wysokiej, częściowo porośniętej lasem góry, ze wszystkich stron otoczony, przypominającymi chińskie ryżowe tarasy, polami uprawnymi – patrząc od strony atrakcyjności estetyczno-turystycznej, leżał w prawdziwie bajecznej krainie. Przy dobrej widoczności, rozciągała się stąd niesamowita panorama na całą położoną niżej dolinę wsi oraz na znajdujący się na zboczu sąsiedniego wzniesienia wyciąg narciarski, którego tereny, poza sezonem zimowym, wykorzystywane były jako pastwiska dla bydła.
Pewna pani prokurator, która kilka lat wcześniej służbowo przyjechała w tę okolicę, żeby osobiście nadzorować czynności związane ze śmiertelnym wypadkiem na zbiorowym polowaniu, gdy ją później spotkałem w prokuraturze, powiedziała do mnie:
– Panie Józefie, tam jest tak niesamowicie pięknie, po prostu jak w raju, że ja, gdybym nie musiała pracować, mogłabym tam siedzieć przez całe życie.
I to była prawda. Okolica prezentowała się rzeczywiście ponadprzeciętnie atrakcyjna dla turystów i ludzi szukających mocnych estetycznych wrażeń, które można było kontemplować bez pośpiechu, w ciszy i spokoju, mając wrażenie naturalnego zjednoczenia z przyrodą, z dala od przytłaczającego ludzi w miastach, ciągłego zgiełku i pośpiechu. Jednak ci, którzy mieszkali tutaj na stałe, na co dzień musieli się borykać z wieloma problemami i na ogół pędzili twarde życie, pozbawione wygód współczesnej cywilizacji. Bowiem utrzymywali się głównie z pracy w lesie oraz hodowli bydła, do której strome i wysoko położone pola najlepiej się nadawały.
Bronisław Borsuk, wraz z żoną, prowadził duże, jak na tutejsze górskie warunki, dwudziestohektarowe gospodarstwo, w którym, rok w rok, hodował około dwudziestu czerwonych, mięsnych „ogonów” wolnego wypasu. Miał także, złożoną z kilkudziesięciu uli typu warszawskiego, usytuowaną w pobliżu domu pasiekę pszczelarską. Jednak, jakby na to nie patrzeć, głównym źródłem dochodu rodziny była sezonowa praca Bronisława w nadleśnictwie, gdzie ciągnikiem typu LKT, z wynajmowanym pomocnikiem, zrywał na składy drzewne kloce i „metry” z lasu.
Głęboko w dolinach powoli zaczynał zapadać już zmierzch i podnosiły się tam, widoczne z góry, szare opary mgły, ale tutaj, na wzniesieniu, było jeszcze dosyć jasno.
– Słuchaj, podchodzimy do niego z dwóch stron – powiedziałem do Marka, gdy opuściliśmy radiowóz i raźno ruszyliśmy w stronę Bronisława. Nie mogliśmy podjechać do samego domu, w pobliże Bronisława, bo drogę blokował nam, pozostawiony na niej, ciągnik LKT, a ukształtowanie terenu dookoła było takie, że oprócz traktora, żaden inny pojazd na kołach nie miał szans, żeby zjechać z drogi i przebić się bokiem. – Działamy spokojnie, bez nerwów. Pełny profesjonalizm. Ja będę rozmawiał, a ty trzymaj się trochę z boku. Może przemówię mu do rozsądku i sam wysiądzie, a jeżeli nie, to musimy go zaskoczyć i wyciągnąć na siłę z traktora.
– A co zrobimy, jeżeli bydlak zapali ciągnik i uruchomi kosiarkę? – logicznie zapytał Marek.
– Odskakujemy i zobaczymy, co się będzie działo. Tylko nie wyciągaj broni! Przecież nie postrzelimy go tutaj na oczach żony i dzieci.
– Jasne! – zgodził się ze mną Marek.
Załatwiliśmy razem wiele interwencji i w zasadzie działaliśmy automatycznie, bez niepotrzebnych słów. Ale tym razem wolałem pewne rzeczy dogadać.
– Spokojnie, Panie Borsuk. Proszę wysiąść z traktora! Porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie. Co się tutaj u was, do jasnej cholery, dzieje? – mówiłem w marszu, gdy zbliżyliśmy się na kilkanaście metrów do ciągnika, połykając jednocześnie kolejne metry dzielącej nas przestrzeni.
Bronisław obserwował nas spod opadającej mu na czoło ciemnej, wzburzonej szczeciny włosów, ale nic nie odpowiedział. Nieznacznie zakołysał tylko tułowiem i głową. Przez moment wydawało się, że zastosuje się do polecenia i wszystko pójdzie gładko. Jednak, gdy zrobiliśmy jeszcze kilka kroków w jego kierunku, przekręcił kluczyk w stacyjce uruchamiając silnik. Traktor zaryczał i gwałtownie skoczył do przodu, w naszą stronę; jednocześnie powietrze przeszył złowieszczy jęk obracających się bębnów kosiarki rotacyjnej. Cudem, jak przerażone zające przed rozwartą paszczą wilka, zdążyliśmy odskoczyć do tyłu. Umykając przed traktorem i kosiarką, zahaczyłem o jakąś nierówność i o mało się nie przewróciłem.
– Kurna, dużo nie brakowało, a debil poobcinałby nam nogi – mruknął Marek, gdy już było wiadome, że wyszliśmy z tego cało. Czapka mu spadła na ziemię, a włosy, ze zgrozy, zjeżyły się na głowie.
Tymczasem Borsuk, zakręcił ciągnikiem łuk i na przełaj, przez zagony grządek; tratując ogórki, buraki i zawiązującą się już w głowy wczesną kapustę, uciekał w górę wzniesienia.
Nie było mowy, żebyśmy, po takim stromym, urozmaiconym i pofałdowanym terenie, mogli ścigać go naszym radiowozem. Bez zastanowienia, ruszyliśmy więc za nim biegiem. Szybko jednak opadliśmy z sił i zostaliśmy daleko w tyle. A Borsuk, widząc, że brakuje nam pałera i nie mamy szans, żeby się do niego zbliżyć, postanowił zabawić się z nami w kotka i myszkę. W połowie góry zatrzymał pojazd i, trzymając go na jałowym biegu, wychylał się z kabiny, odwracał i groził żonie i nam pięścią, rzucając jednocześnie wiąchami soczystych, grubiańskich przekleństw i obelg.
Wykorzystaliśmy to, żeby zbliżyć się do niego. Ale, gdy się nam już wydawało, że go mamy, on wrzucił bieg, odjechał dwieście, trzysta metrów i znowu się zatrzymał, żeby nam ubliżać i grozić. Manewr taki, nakręcając się coraz bardziej i bawiąc się z nami jak z dziećmi, powtórzył kilka razy. W ten sposób dotarł do kamienistej drogi gminnej, z której już było tylko krok do bardzo ruchliwej w sezonie letnim, wojewódzkiej asfaltówki, gdzie o tej porze dnia, aż roiło się od wszelkiego rodzaju samochodów i pędzących na złamanie karku grup motocyklistów. Na szczęście, za którymś razem, gdy – zdyszani jak psy – byliśmy już u kresu sił, ciągnik mu zgasł, więc udało nam się go dopaść.
Borsuk był dobrze zbudowanym, krępym, żylastym i silnym mężczyzną średniego wzrostu. Z trudem zdołaliśmy go „odspawać” od kierownicy i wyciągnąć z traktora. Ale nawet już tutaj, na zewnątrz, przewrócony na ziemię, walczył i stawiał zaciekły opór; wierzgając nogami i rzucając się na wszystkie strony, jak wyrzucona na brzeg ryba, nie pozwalał założyć sobie na ręce obrączek. To spowodowało, że Marek, bardziej krewki i mniej powściągliwy ode mnie, nie wytrzymał. I, ponieważ swoją pozostawił radiowozie, sięgnął ręką po moją pałkę służbową, którą miałem przytroczoną do pasa, na skórzanym otoku, wyrwał ją gwałtownie i począł solidnie okładać Borsuka po tyłku.
Przyniosło to pożądany skutek, bo po kilku porządnych razach, Borsuk zwiotczał i zaprzestał oporu, ale Marek, w ferworze walki, nie zwrócił na to uwagi. Zrobiło mi się go żal. A widząc, że cel został osiągnięty i dalsze stosowanie dolegliwego środka przymusu nie jest już konieczne, wystawiłem rękę, żeby zasłonić tyłek Borsuka przed dalszymi uderzeniami. Skutkiem tego, zanim Marek powściągnął emocje, pałka dwa razy wylądowała na moim przedramieniu. Poczułem przeszywający ból, ale nic nie powiedziałem, bo było to wliczone w ryzyko mojej pracy. I jeżeli ktoś zna trochę służbę gliniarzy z patroli interwencyjnych, doskonale wie, iż w czasie różnego rodzaju dynamicznie przebiegających interwencji, trudno jest czasami właściwie ocenić sytuację i nieraz się zdarza, że któryś z policjantów, używając na przykład środka przymusu w postaci gazu obezwładniającego, zamiast w kierunku awanturnika, skieruje wylot dyszy w oczy swojego partnera…
Zapewne się domyślacie, że opisana wyżej sprawa, kilka miesięcy później, znalazła swój finał w sądzie. Oczywiście, Franciszka Borsuk szybko wybaczyła mężowi jego winy, wynajęła adwokata i twardo stanęła po jego stronie. W sądzie, gdzie zostaliśmy wezwani jako świadkowie, na korytarzu przed salą rozpraw, rzucała nam piorunujące, wrogie spojrzenia.
– Nie bój się – uspokajała zdenerwowanego Bronisława. – Nie dam ci zginąć! W sądzie pracują mądrzy ludzie i potrafią wiele zrozumieć. Toż ja nie wzywałam policjantów, żeby cię sprali i zabrali prawo jazdy, tylko żeby nam pomogli…
W miarę zbliżania się terminu rozprawy, Franciszka coraz częściej zerkała na zegarek, a gdy minęła wyznaczona godzina rozprawy, a adwokata ciągle nie było, zaczęła niecierpliwie przechadzać się po korytarzu, pomiędzy filarami podtrzymującymi sufit a schodami, którymi powinien nadejść adwokat.
– Co on sobie myśli. Dlaczego go jeszcze nie ma? Za tyle forsy powinien tutaj być piętnaście minut przed czasem – powiedziała do męża, niezbyt się troszcząc o to, że inni również ją słyszą.
Tym sposobem nakręciła się tak bardzo, że gdy wreszcie adwokat, w swojej ciemnej todze – z przepastną torbą z brązowej cielęcej skóry, w której, oprócz akt, pliku związanych gumką banknotów i osobistych drobiazgów, zawsze mogła zmieścić się tłusta, ekologiczna gęś domowego chowu lub indyk – wiedząc doskonale, że rozprawa, jak zwykle, pójdzie z co najmniej godzinnym poślizgiem, pojawił się w sądzie, Franciszka nie wytrzymała i prawie warknęła do niego:
– Dlaczego pan się spóźnia? Za co ja panu płacę?
Nie wiem, czy miało to jakiś wpływ na postawę obrońcy, ale na rozprawie nie miał żadnych pytań do świadków i praktycznie, poza kilkoma zdaniami, które musiał wypowiedzieć, nie odezwał się słowem. Może wina Borsuka była tak oczywista, że musiał przyjąć taką linię obrony. Jednak, patrząc ogólnie na całe to zdarzenie, nie to najbardziej utkwiło mi w pamięci.
Dwa dni po interwencji u Borsuków w L., gdy po dniu wolnym, dziesięć minut przed ósmą, stawiliśmy się z Markiem do służby; ledwie przekroczyliśmy próg komisariatu, komendant Zieliński wychylił łysą głowę ze swojej dziupli. Chrząknął.
– Chodźcie tu do mnie na chwilę! – rozkazał i szybko cofnął się za swoje, duże jak mały lotniskowiec, zasłane papierzyskami, brązowe biurko. Komendant nie potrzebował dużo snu i, jeżeli był w formie, co oznaczało, że poprzedniego wieczora z nikim nie „zabaniaczył”, bo nie znosił picia w samotności, lubił rozpoczynać pracę o godzinie piątej rano. Wtedy do ósmej miał już odwaloną swoją codzienną, papierową robotę.
– Był tutaj u mnie wczoraj, przed południem, wracający z izby wytrzeźwień, Bronisław Borsuk – zaczął, po czym podrapał się w czoło i przejechał rozczapierzonymi palcami po łysinie, aż do samego karku, tak jak to lubił robić, kiedy miał jeszcze bujną, kędzierzawą czuprynę.
– Czego chciał? – zainteresowałem się, żeby skrócić oczekiwanie, bo nigdy do końca nie było wiadomo, po czyjej stronie stanie komendant. Naszej, czy obywatela? Z pozycji biurka każda interwencja wygląda zupełnie inaczej niż na miejscu, w trakcie jej załatwiania. I upierdliwy przełożony zawsze może się do czegoś przyczepić.
– Opuścił spodnie i pokazywał tyłek. Nawiasem mówiąc, siny jak cholera! Ze dwa tygodnie, bez bólu, na krzesło nie siądzie…
– Należało mu się! – zadziornie wszedł mu w słowo Marek. – Bydlak o mało nie poobcinał nam nóg.
– Wiem, wiem – szybko uspokoił go Zieliński. – Czytałem przecież notatkę ze zdarzenia. Słusznie oberwał! Ale na przyszłość, panowie, proszę was, żebyście pamiętali, że z użyciem pałki, jak i innych środków przymusu bezpośredniego, w nerwach, łatwo jest przesadzić. Nie mówię, że tym razem tak było, bo należało mu się za to, co zrobił. I wyperswadowałem mu z głowy myśl o jakiejkolwiek skardze. A już chciał lecieć po obdukcję do lekarza sądowego.
– Jak chce, niech się skarży. Działaliśmy zgodnie z przepisami i nie mamy się czego obawiać – uprzedziłem Marka, żeby niepotrzebnie nie palnął czegoś ostrzejszego, bo już otwierał usta.
– Skończyło się na tym – ciągnął komendant – że prosił, abym się za nim wstawił.
– I co mu pan powiedział? – zaciekawiłem się.
– Powiedziałem: Dobrze, pomogę ci, bo znamy się od dawna i wiem, że w gruncie rzeczy jesteś porządnym człowiekiem, a każdemu może przydarzyć się jakaś głupota. Wystawię ci dobrą opinię, może sąd weźmie to pod uwagę. I pogadam z chłopakami, żeby na rozprawie zbyt mocno na ciebie nie następowali. Ale, co wziąłeś na dupę, to już twoje! W tych okolicznościach, należało ci się, jak psu buda! I skarżyć się nie ma na co. Zresztą, prawdę mówiąc, gdybym tam był, nie wiem, czy sam bym ci mocniej nie przyłożył.
– To fajnie mu pan zasolił – pochwalił Marek. – A co miał na swoje usprawiedliwienie. Dlaczego się tak zachowywał?
– Zasłaniał się niepamięcią. Mówił, że żona go tak wkurwiła, że gdy zobaczył, że przyjechaliście z nią, tak się wściekł, że wpadł w jakiś szał i niewiele pamięta, co działo się dalej.
– Cóż. Z psychologicznego punktu widzenia, to całkiem możliwe. Alkohol w połączeniu z dużym wzburzeniem emocjonalnym może powodować takie stany – mądrzyłem się, dając upust wiedzy, którą kiedyś zdobyłem na studiach.
Z drugiej strony, trudno by mi było nie uwierzyć Borsukowi i jego formie obrony, polegającą na ucieczce w niepamięć. Toż nawet niektórym policjantom, od czasu do czasu przydarzały się takie chwilowe amnezje. Bowiem przez cały czas tej rozmowy, czułem swoją napuchniętą obolałą rękę, która w miejscach, gdzie trafiła w nią pałka, rwała mnie jeszcze, jak jasna cholera. I ból ten nie pozwalał mi zapomnieć, że gdy w końcu, skutego kajdankami Borsuka prawie donieśliśmy do radiowozu, bo nie chciał iść na własnych nogach, i wcisnęliśmy go do trzeciej klasy; a później, zdyszani jak psy, usiedliśmy na przednich fotelach, żeby, przed wyruszeniem z zatrzymanym do „domu chłopa”, chwilę odsapnąć, Marek, niespodziewanie, wbił we mnie swoje przenikliwe, brązowe, duże oczy i zupełnie poważnie powiedział:
– Ty! Dlaczegoś mu tak wpierdolił?
Wiesław Hop
Wiesław Hop – pisarz i publicysta związany z Podkarpaciem (Rzeszowski Oddział Związku Literatów Polskich). Autor sześciu powieści (Spacer ze śmiercią, Wbrew woli, Poranek pełen nadziei, Przed wyrokiem, O północy w Bieszczadach i Długa noc) oraz zbioru opowiadań Wilki i ludzie i inne bieszczadzkie opowieści). W 2020, za działalność pisarską, odznaczony honorową odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”, laureat konkursów literackich oraz nagrody „Złote Pióro 2021” w kat. proza, a także „Książka Roku 2021”. Wszystkie wymienione wyżej powieści autora, z wyjątkiem Poranek pełen nadziei, zostały również wydane w formie audiobooków przez Wydawnictwo Lind & Co, więc są także dostępne w wersji do słuchania.